sobota, 13 kwietnia 2024

krem Vilgain Sweet Nuts Chocolate Coconut Pecan

Na ten krem zdecydowałam się w ostatniej chwili przed opłaceniem - jak mi się wydawało - gotowego już zamówienia. Wtedy pomyślałam, że mam ogromne szczęście, iż go dostrzegłam. Ciekawiło mnie, jak wyjdą pekany w kremie, acz po Maslove Pekan 100 % Zmielony Pieczony raczej nie chciałam kupować kremu tylko z pekanów (i Vilgain takiego nie ma). Gdy jednak parę kremów tej marki już przejadłam, przestał wydawać mi się tak atrakcyjny. Obstawiałam, że będzie bardzo podobny do Vilgain Cheat Spread Chocolate Cinnamon, który mnie nie zachwycił. Po cichu liczyłam, że nie będzie tak rzadki i mlecznoczekoladowy, że pójdzie w kierunku gęstszego Vilgain Sweet Nuts Coconut Chocolate. I cóż... nie wiedziałam, czego się spodziewać po słodyczy i czekoladowości. W sumie nie wyglądało, że będzie bardzo słodki - miał 13g "w tym cukry" na 100g. Ale kto ich tam wie... Krótko przed otwarciem go pomyślałam, że gdybym znała smak podlinkowanych przed zakupem, z tego już bym zrezygnowała, ech. Smutno mi się zrobiło, że ucieszyłam się, że to już ostatni smakowy krem tej marki, która wyglądała tak obiecująco... No, ale może wtedy ominęło by mnie coś dobrego? Sama siebie próbowałam na różne sposoby pocieszać, bo miałam mieszane uczucia.

Vilgain Sweet Nuts Chocolate Coconut Pecan to ciemno czekoladowy krem migdałowy z prażonych na sucho migdałów z orzechami pekan i rozdrobnionym kokosem.

przed i po uporaniu się z olejem
Po otwarciu poczułam intensywny zapach, w którym nieco dominował słodki kokos. "Nieco", bo migdały były tuż za nim. Wydawały się tak słodkie, jakby były w miodzie. Pojawił się też maślany wątek, kojarzący się z migdałowo-miodowym nugatem, a także czekolada. Próbowała dołączyć do kokosa i migdałów na pierwszym planie, ale nie udawało się jej. Została w tyle jako ocierająca się o plastik czekoladka z nadzieniem "masło orzechowe" z lekko prażonych migdałów (niczym wyidealizowana migdałowa wersja Reese's?). 

Na wierzchu wydzieliła się średnia ilość oleju - zlałam około 4,5 łyżeczki, a trochę (chyba mniej niż 0,5 łyżeczki) wymieszałam, bo ruchomy wierzch był pełen dodatków i nie dało się zlać wszystkiego idealnie. Jak się szybko okazało, krem nie potrzebował w zasadzie nawet tej małej ilości, bo był dość rzadki i tłusty. 
Masie blisko do stanu półpłynnego, była ruchoma i kojarzyła się z tłustym zlepkiem mnóstwa dodatków. W zasadzie chwilami miałam wrażenie, że ona opiera się na kawałkach pekanów i wiórkach kokosa, a gładszy krem migdałowy stanowił tylko spoiwo. Na oko wyglądał właśnie gładko, żadnego miazgowego efektu, a tylko widoczne kropeczki (skórek migdałów? może też kakao).
Krem był ciągnący, miejscami mniej rzadki, ale gęstym za nic go nazwać nie mogę.
W trakcie jedzenia dał się poznać jako właśnie miękki i tłusty w oleisty sposób. Rozpływał się w umiarkowanie-szybkawym tempie, minimalnie zaklejając usta. Łatwo rzedł. Choć nie był zupełnie lejący, ale brak mu konkretu i masywności, a nawet kremowości. W sensie... samemu, gładkiemu kremowi-bazie. I też nie do końca gładkiemu, bo szybko okazał się jakby chropowaty, bardzo proszkowy. Ta "baza" - czy raczej spoiwo - zlepiała całe mnóstwo kawałków różnej wielkości.
Kawałki to orzechy pekan i kokos. Jedne i drugie wystąpiły pod postacią wielkich kawałów, kawałków średnich i bardziej przemielonych, malutkich. Kokos to nie tylko wiórki, ale też wióro-kawały, naprawdę gigantyczne słupki. Orzechy pekan były częściowo z delikatnymi skórkami.
Dodatki dodały chrupkości - gryzłam je, gdy krem się już rozpuścił. Orzechy wyszły tłusto-miękko świeżo (obstawiam, że jeśli je podprażyli, to minimalnie), były delikatne. Kokos okazał się twardszy, chrupko-prażony, a końcowo też trzeszcząco-skrzypiący. Zęby cały czas miały co robić - to pasta do gryzienia, co po dłuższym czasie zaczynało trochę męczyć.
Nie przemawia do mnie konwencja kremu do gryzienia, ani taka rzadkawo-oleista baza-spoiwo, która końcowo aż otłuszcza usta.

W smaku najpierw rozchodziła się wyrazista słodycz, kojarząca się z miodem i karmelem z miodu, do której prędko dołączyła naturalna słodycz kokosa. Słodycz wydała mi się wręcz przenikliwa, nieco piekąca w język jak jakiś pikantniejszy miód.

Kokos szybko umocnił swój udział. Pomyślałam o słodziutkiej miazdze kokosowej, kokosowym kremie z jakiś wyidealizowanych pralinek i wiórkach, które dopuszczają do głosu czekoladę. W harmonii splotła się z kokosem poprzez słodycz. Ta rosła nieustannie. Czekolada w zasadzie cały czas była niedookreślona, łagodna, maślana... Kokos podpowiadał mleczność, chwilami aż zaskakująco mocną.

Prażona nuta migdałów trzymała się tyłów przez pewien czas. Była spokojna, ale i ona powoli zaczęła wkraczać na pierwszy plan. Zrównała się z kokosem, także idąc w słodkim kierunku. Pomyślałam o prażonych i karmelizowanych w miodzie migdałach. Mniej więcej w połowie rozpływania się porcji w ustach zrobiło się za słodko, mimo że raz po raz przewinęła się też lekka goryczka, gorzkawość.

Od wyłaniających się pekanów rozchodził się ich subtelny smaczek, ale nie czuć ich tak ewidentnie, raczej podkreślały ogólną migdałowo-orzechowość. Migdały zwróciły się w nieco wytrawniejszym kierunku, acz zwolniły i zostały za kokosem, bardziej mieszając się z czekoladą. Ta jednak niebezpiecznie zmierzała w plastikowym kierunku. Do głowy przyszły mi czekoladki "babeczki z masłem orzechowym" - tylko że zrobionym z migdałów. Migdały obudziły w czekoladzie lekko gorzkawy akcent. Nie gorzkość, ale charakter, który też trochę pomógł złagodzić słodycz. Gdy udało mi się raz czy drugi zagarnąć prawie samą masę, bez chrupaczy, odnotowałam echo oleju kokosowego.

Smak kokosa, który odchodził od jego kawałków też był słodki, ale nieco inaczej. Trochę rozbijał przesłodzony smak całości, ale... nie tonował słodyczy.

Pekany i kokos w większości stały bowiem obok zasłodzenia, jakie fundowała masa. Nie okiełznały jej - chyba nawet przeciwnie. Przy nich jej słodycz chwilami wydawała się wręcz przenikliwa.

Końcowo krem wydawał się aż muląco-czekoladowo słodki, trochę karmelowo-miodowy, ale wyraźnie migdałowo-kokosowy. Gryzione dodatki niby były przedłużeniem tego, ale... trochę zerowały słodycz.

Pekany podczas gryzienia okazały się dość podobne gdy chodzi o charakter do migdałowej bazy - naturalnie bardzo słodkie. Do tego wręcz świeżo - jeśli były prażone, to minimalnie. Wydały mi się maślano-gorzkawe, neutralne w obliczu słodkiej masy. Gorzkawe to w sumie tylko pojedyncze większe kawałki ze skórką.
Z chrupaczy, gdy ich mieszanina została na koniec, dominował kokos. Ilościowo i pod względem charakteru, wyrazistości smaku.
Gryziony kokos smakował słodko wiórkowo, co podkreśliło lekkie podprażenie. On także tonował słodycz, jaką zostawił słodki krem.

Po zjedzeniu został posmak bardzo, bardzo słodki, wręcz zamulenie, mimo że w zasadzie najwyraźniej czułam tylko co pogryzione pekany i kokosa. Czułam przesłodzoną czekoladę o karmelowo-plastikowym charakterze, liche echo goryczki - splot kakao i migdałów, może pekanów. Pobrzmiewał w niej też olej kokosowy. Migdały jako one same złączyły się z kokosem w słodkim wirze, kojarząc się z kremem, nugatem, nadzieniem jakiś słodkości. Wiórkowo-pekanowy, neutralniejszy wątek też się pojawił, acz stał jakby obok przesłodzenia.

Krem mnie nie usatysfakcjonował ani w smaku, ani pod względem konsystencji. Był rzadkim zlepkiem mnóstwa kawałków, co uczyniło go czymś do ciągłego gryzienia, gryzienia i jeszcze raz gryzienia, że aż wyszedł mało kremowo. Był tłusty w oleisty sposób i brakowało mu kremowości (ale przynajmniej nie kojarzył się z orzechowym kisielem, jak inne Vilgain). Kawałki były zacne, ale wolałabym ich mniej w gęstszej bazie. W smaku kawałkom do zarzucenia nie mam absolutnie nic. Bazie-kremowi natomiast owszem. Był za słodki w mulący, nachalny sposób. Karmelowo-miodowe nuty czekoladę przesłodziły i poszła we wręcz plastikowym kierunku (a liczyłam na ciemną i gorzkawą). Migdałowo-kokosowy splot podobał mi się bardzo, był wyważony i zacny, tylko że właśnie za bardzo dosłodzony (może też to kwestia tego, że zdecydowali się na zbyt wyrazisty w smaku cukier?), a szkoda. Potencjał więc w kremie był, ale niestety bardzo ukryty.
Wady podobne co Vilgain Sweet Nuts Coconut Chocolate, ale jeszcze bardziej "zlepowo-dogryzienia". Wspomniany ogólnie był nieco bardziej zgrany (i słodki w mniej nachalny sposób - podlinkowany posłodzono cukrem trzcinowym, nie kokosowym, więc może w tym tkwi "clue"?), kremowy i bardziej do mnie przemówił. Samą masę dzisiaj przedstawianego produktu bardzo przesłodzono - wszak spory procent składu to dodatki będące jakby obok smaku, jaki fundowała.


ocena: 6/10
kupiłam: Vilgain.pl
cena: 34,90 zł (za 200 g)
kaloryczność: 657 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: prażone migdały, orzechy pekan 30%, rozdrobniony kokos 27%, cukier kokosowy, miazga kakaowa

piątek, 12 kwietnia 2024

Blanxart Chocolate 70 % Cacao Negro / Dark with coconut sugar ciemna

To, że zbyt pozytywnymi uczuciami nie zapałam do czekolad Blanxart wiedziałam na pewno, jednak dopuszczałam od czasu do czasu danie jakiejś bardziej obiecującej szansy. Zwyklejszego dnia, kiedy to wolałam wziąć się za mniej wymagającą czekoladę, ale cóż... i takie są potrzebne. Co do tej więcej wątpliwości zaczęło mnie - jak zwykle - nachodzić już po zakupie. Znam i nie przepadam za tłustością czekolad tej marki, a tu jeszcze drugi czynnik był lekko podejrzany. Cukier kokosowy to zacna sprawa, faktycznie, na pewno ma ogromne zastosowanie, ale... jakoś do czekolady mi nie pasował. Z czasem zaczęłam się bać, czy nie będzie się tu za bardzo rządził, bo niestety, wątpiłam w umiejętności producenta. Znaczy... wierzę, że jakaś czekolada może im wyjść w sumie smacznie, ale za mistrzów wyrabiania czekolady ich nie mam.

Blanxart Chocolate 70 % Cacao Negro / Dark with coconut sugar to ciemna czekolada o zawartości 70% kakao (miazga + tłuszcz) słodzona cukrem kokosowym. 

Po otwarciu poczułam mocno palony zapach mieszający się ze słodkim winem z czerwonych owoców ze spirytusowym motywem. Wydało mi się bardziej winiaczowe, jak jakiś czerwono owocowy spirytus. Mimo soczystości, wyszło to ciężko. Podobnie ciężkawą, paloną nutę wzbogaciła ziemia i kamienie mokre od deszczu, zabiegające o rześkość, ale nie w pełni rześkie. Słodycz stała na średnio wysokim poziomie i oddawała paloną melasę. Mocno paloną i wydobywającą z oddali nieco przypalony chleb żytni.

Tabliczka była bardzo twarda i masywna jak skała. Trzaskała głośno podczas łamania, także dźwiękiem zapewniając o gęstości i konkrecie.
W ustach rozpływała się wolno, początkowo nieco niechętnie, a potem już wykazując maślaną tłustość. Nie była jednak mocno czy nazbyt tłusta. Nieco miękła, jednak zbity kształt zachowywała do końca. Bazowo, jakby wewnątrz, wydawała mi się twardawa i konkretna także w ustach. Acz jednocześnie trochę soczyście-wodniście rzadkawa w porywach. Końcowo do tego pojawiła się jeszcze drobna ziarnistość.

W smaku pierwsza zaznaczyła się po prostu lekka słodycz, a już sekundę później przemknęło wino, zahaczające o domowego winiacza lub nalewkę. Alkohol ten zasugerował kwasek, ale i tak głównie to ciężką słodycz zapewnił. Słodycz zrobiła się złożona.

Do słodyczy dołożył się palony, szklisty karmel z echem masła, które podszeptywało toffi. Częściowo zaczął przechodzić w melasę, która wypchnęła toffi z gry. Karmel jednak utrzymał się jako nuta dość wyraźna.

Paloność choć weszła poprzez słodycz, szybko zapewniła też gorzkość. Za jej sprawą pojawiła się kawa oraz bardzo ciemny chleb żytni. Taki z przypaloną skórką; ciężki i masywny, ale wewnątrz... lekko wilgotny? Dość "żywy" (ale nie na tyle, by nazwać go zakalcowym). Słodycz zaraz stanęła mu na drodze.

Przemodelowała go na biszkopt kawowy. Zawarł w sobie lekką cierpkość. Kawa i gorzkość wspięły się na dość wysoki poziom, acz nie przegoniły słodyczy. Były bardzo wyrównane.

Soczyście ciężkie nuty wina-winiacza przebijały się raz po raz przez resztę. Cały czas w głowie miałam słodkie wino o spirytusowym charakterze, zrobione domowym sposobem przez niezbyt kompetentną osobę. Z czerwonych owoców... Na pewno z wiśni i może z rabarbaru? Owocowo-alkoholowy splot lekko zaznaczył swoją obecność w gardle.

Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa gorzkość złagodniała. Biszkopt kawowy przełożono delikatnym kawowym kremie na bazie masła i mleka. Ten kojarzył się nieco z ciastem a'la cappuccino. Na chwilkę wyrwało się też toffi, acz błyskawicznie znów zniknęło.

Słodycz, choć wysoka, zdobyła się na pewną rześkość. Alkoholowość nieco przycichła, a ja odnotowałam kwiaty. Lekkie, jakby nieco wilgotne... w owocach podkreśliły soczystość właśnie też bardziej lekką. Karmel jednak jakby w dużej mierze wyeliminował ich kwaśność.

A jednak wydało mi się, że czerwone owoce podkreślił cytrus... też jednak zrobiony jakoś na słodko, że i tak kwaśności za wiele się nie rozeszło. To było ledwo uchwytne... jak jakiś... kompot cytrynowo-jabłkowy? Rozgrzewało to gardło, przy wsparciu słodyczy.

Gorzkość i drobna cierpkość spróbowały wrócić. Za kawowym biszkoptem z kremem pojawiła się odrobina ziemi i mokrych kamieni. Do głowy przyszła mi myśl o kamienistej, żwirowej ścieżce mokrej od deszczu. Wprowadziła także do gorzkości trochę rześkości.

Karmel końcowo zrezygnował z maślaności. Poszedł w palonym kierunku, z melasą pobrzmiewającą mu jako echo. Ją jednak nieco łagodziły kwiaty i ciepło-przesłodzone kompotowe echo.

Po zjedzeniu został posmak cytrusów w słodkiej tonacji, zrobionych jakoś na słodko w towarzystwie słodkiego, kawowego biszkoptu z kremem kawowym. Tak, jakby podać do niego jakiś cytrusowy napar, kompot (?). Czerwono-owocowy, alkoholowy akcent też się zaznaczył, ale delikatnie. Podobnie nutka ziemi i melasy - te były istotne, mimo że leciutkie.

Czekolada wyszła smacznie, ale z wadami. Żałuję, że winna nuta wyszła tak winiaczowo-nalewkowo, a owoce czerwone i cytrusy nie zdecydowały się na wyższą soczystą kwaśność. Słodycz na szczęście nie była zbyt imperatywna, ale niestety i tak za wysoka. Karmel, trochę melasy i kwiatów, słodki alkohol i ciasto to splot spokojny, ale niespecjalnie zgrany. Gorzkość, na którą pokusił się chwilami biszkopt i kawa, była w miarę wyrazista, ale mogłaby być bardziej. Podobała mi się jednak chwilowa rześkość mokrych kamieni oraz niecodzienna nuta cytrusowego kompotu. Muszę przyznać, że mimo obaw, tym razem Blanxart zaskoczył pozytywnie, mimo pewnych zastrzeżeń.


ocena: 8/10
kupiłam: Allegro
cena: 22,02 zł
kaloryczność: 585 kcal / 100 g
czy znów kupię: nie

Skład: kakao, cukier kokosowy 30%, tłuszcz kakaowy

środa, 10 kwietnia 2024

Puchero Chocolate Nicaragua 70 % El Castillero Single Origin ciemna z Nikaragui

Na myśl, że czeka mnie jeszcze tyle nieodkrytych marek czekolad, od razu się uśmiechałam. Kolejną taką miało być Puchero. Ich opakowania przyciągnęły mój wzrok tym, jak elegancko i zarazem naturalnie wyglądają. O marce więcej poczytałam już po zakupie, a przy przygotowywaniu posta. Kupując patrzyłam raczej na region kakao i obiecywane nuty. Hiszpańskie Puchero istnieje od 2015 roku, kiedy to małżeństwo Paloma i Marco zainspirowani swoimi podróżami po południowo-wschodniej Azji zaczęli działać z kawą "single origin". Po 3 latach zajęli się jednak czekoladą, eksperymentując ze smakami. W ofercie mają nawet croissantową tabliczkę jako współpraca z madrycką piekarnią rzemieślniczą. Takie mnie jednak nie interesowały. Skupiłam się na czystych ciemnych - jako że i właśnie ponoć twórców marki bardzo kręciły eksperymenty z prażeniem, konszowaniem itp. ziaren. Kakao, z którego zrobiono dzisiaj przedstawianą czekoladę, kupiono od małego producenta z południa Nikaragui, który nazywa się tak, jak region nad rzeką San Juan, gdzie ma farmę, czyli El Castillero.

Puchero Bean-To-Bar Chocolate Nicaragua 70% El Castillero Single Origin to ciemna czekolada o zawartości 70 % kakao trinitario z Nikaragui, z regionu El Castillero.

Po otwarciu poczułam delikatny zapach suszonych owoców: daktyli i fig, wtłoczonych w czarną ziemię i przeplecionych soczystym wątkiem. To jakby... wiśnie złagodzone kwiatami? Może też trochę kwaskawych, czerwonych moreli. Również złagodzone kwiatami białymi i rześkimi. W tle czułam też lekką, paloną gorzkość, trochę orzechów pekan i ziemnych oraz żytni razowy chleb. Wysoką słodycz podkręciły też soczyste gruszki. Całość wydała mi się bardzo rześka i trochę nasuwała na myśl świeże rośliny.

Wyglądająca na kremową tabliczka, była masywna w dotyku i bardzo twarda przy łamaniu. Trzaskała głośno, obiecując, że jest bardzo pełna. Przy odgryzaniu kęsa za to przejawiała skłonności do łatwego zmięknięcia.
W ustach rozpływała się maziście i powoli. Zmieniała się w bardzo gęsty i lepkawy krem. Rzeczywiście był masywna, acz ochoczo miękła jakby powierzchownie. Z czasem roztaczała lekką soczystość, która jednak nie zaburzyła gęstości.

W smaku przywitała mnie słodycz suszonych owoców: jasnych fig i daktyli. Figi  prze moment lekko dominowały. Zaraz jednak zwróciłam uwagę, jak w daktylach rozwija się soczystość - to na pewno soczyste i miękkie sztuki, którym blisko do daktyli świeżych.

Już po chwili jednak jedne i drugie zaczęły powoli zasnuwać się gorzkością. Poprzez nią wkroczyła czarna ziemia. Towarzyszyły jej orzechy pekan i fistaszki, które zadbały o szlachetność i niesiekierowość.

Daktyle wydały mi się aż piekąco słodkie i już otarły się o przesadę, gdy... Do suszonych owoców dołączyła rześkość, świeżość. Słodycz jednak cały czas rosła... zmieniała tylko wydźwięk lżejszy. Pomyślałam o kwiatach jaśminu. Wilgotnych i zapraszających jeszcze więcej soczystości.

Poczułam jakby lekko kwiatowe gruszki i słodko-soczyste morele. Może lekki akcent melona w tle? Wszystkie te soczyste owoce były jakby nieco złagodzone kwiatami.

Gorzkość na pierwszy plan wyniosła palona nuta. Sama w sobie nie była silna, ale na zasadzie kontrastu do soczystości i słodyczy podbiła gorzkość. Przemknęła myśl o żytnim chlebie razowym, wypieczonym aż nieco przesadnie. Wśród orzechów pojawiły się jeszcze migdały o spokojnych charakterze. Słodycz dopowiedziała piekący w język od daktylowej słodyczy czekoladowo-migdałowy krem, którym posmarowano kromkę chleba na zakwasie.

Gorzkość zdominowała wszystko, po czym nagle osłabła, przytaczając nieco wręcz poprzypalane po bokach chrupkawe gofry.

Rześkie owoce z kolei trochę osłabły. Ich miejsce zajęły kwiaty - kwiaty wodne? Soczystości jednak nie przegoniły, choć może trochę ją kryły. Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa pomyślałam o wiśniach i czerwonych morelach, ukrytych w kwiatach. Jako że zakwas zasugerował im kwasek, były lekko kwaskawe i nieśmiałe.

Gofry pozwoliły przywołać więcej słodyczy. Wróciły daktyle - tym razem odważniej. Rześkość i lekka spalenizna dopowiedziała im jednak... syrop klonowy? Częściowo suszone daktyle zmieniły się w syrop daktylowy. Słodycz daktylowo-klonowa otuliła gofry, jakby tak... posmarować je daktylowym kremem czekoladowym. 

W złagodzonej gorzkości odnotowałam przyprawy - też jednak rześkie. Pomyślałam o odrobinie lukrecji i/lub anyżu. Przyprawy przechwyciły lekko piekący element od słodkich daktyli.

Owoce na moment wyłoniły się z kwiatów. Morele już chciały iść w kierunku suszonych owoców, jednak wiśnie zmieniły się w dżem, stając tym samym suszonemu klimatowi na drodze. Wyobraziłam sobie gofry z kremem czekoladowym (migdałowo-daktylowym?), słodkimi syropami i chlapniętą na nie sowitą porcję dżemu... wiśniowo-morelowego? 

Owocowe zapędy kwiaty końcowo znów stłumiły. Zaprezentowały się nenufary, kwiaty wodne, bardzo rześkie.

Palono-ziemisty wątek pobrzmiewał delikatnie, aż nagle skierował uwagę na pieczone orzechy pekan. Jakby tak i one pojawiły się przy gofrach, mieszając się z migdałami. Od ich brzegów z kolei rozszedł się lekki wątek pozytywnej spalenizny, mieszający się w jedno z przyprawami.

Po zjedzeniu został posmak jakiś dosłodzonych wiśni i deserowych (lekko kwaskawych) gruszek, a także kwiatów - rześkich i wodnych. Czułam daktyle, które z racji rześkości kompozycji mieszały się z syropem klonowym. Ten wprowadził też lekko paloną nutę, z kolei trzymającą sztamę z ziemią. Wszystko zwieńczył czekoladowy krem bazujący na daktylach i orzechach z migdałami.

Całość była bardzo intrygująca i smaczna. Daktyle i figi, zmieniające się w syrop daktylowy i klonowy, mnóstwo kwiatów wodnych i gruszek, moreli wyszły bardzo słodko, ale też rześko. Soczystość oraz delikatne akcenty kwasku wiśni i moreli idealnie to przełamały. Gorzkość może nie była wysoka, ale znacząca. Ziemię, orzechy pekan i ziemne, migdały w końcu mocno złagodziły gofry, ale było to pozytywne złagodzenie. Spodobała mi się myśl o kremach czekoladowych: czekoladowo-migdałowym i daktylowo-czekoladowym. Soczystość tej czekolady wyszła ciekawie roślinnie. Ogół jawił się czekoladowo do potęgi.

Pomyślałam o Chapon Cacao Rare Chuno Nicaragua, która w sumie też była nieco roślinna, acz inaczej, bo od liści i drzew. W tej czułam i sporo kwaśności, i o wiele więcej owoców: też moreli, ale i innych, np. brzoskwiń jako m.in. sok owocowo-marchwiowy. Słodka była od wanilii i karmelu, więc inaczej. W niej czułam migdały, mleko - jakby analogicznie do orzechów i migdałów oraz gofrów w dzisiaj prezentowanej. Puchero było blisko do poziomu smaczności wspomnianej (Puchero wyszła mi nieco za mało gorzko).


ocena: 9/10
cena: 6,32 € (za 70g; około 27 zł)
kaloryczność: 590 kcal / 100 g
czy kupię znów: chciałabym do niej wrócić

Skład: ziarna kakao, cukier trzcinowy, tłuszcz kakaowy

wtorek, 9 kwietnia 2024

Sobieraj Chocolate Czekolada Ciemna Mleczna 45 % kokosowa wegańska

Jak wspomniałam przy Sobieraj Chocolate Czekolada z Miętą drugim otrzymanych serduszkiem była propozycja znacznie mniej w moim typie, bo "mleczna" wegańska. Uwielbiam pasty 100% kokosowe, mleczko kokosowe gości w mojej kuchni, a dania indyjskie z nim bardzo lubię, jednak w czekoladach kokos jakoś według mnie zwyczajnie nie wychodzi. A do słodzików jestem bardzo sceptyczna, więc nie spodziewałam się zachwytów. Acz tak siląc się na obiektywność, propozycja może i ciekawa, pod warunkiem, że miałaby wyjść.

Sobieraj Chocolate Czekolada Ciemna Mleczna to ciemna wegańska "mleczna" kokosowa czekolada o zawartości 45 % kakao z miazgą / pastą 100% z kokosa; słodzona słodzikiem ksylitolem, u mnie jako miniaturka, czyli czekoladka "serduszko", ważące 6g.

Zapach od razu jednoznacznie skojarzył mi się z masą, blokiem czekoladowym ze zmielonymi herbatnikami i wiórkami kokosowymi. Miał nieco tani, domowy charakter. Jego słodycz była średnio wysoka, ale jej wydźwięk był specyficznie wyrazisty w chłodny, rześki sposób. Nie wyszła jednak jawnie słoldzikowo. Wiórki i bardziej ogólna, mleczna kokosowość starały się to zdominować, ale był wyczuwalny i kokos, i to wszystko inne prawie na równych prawach, acz chwilami rzeczywiście z dominacją mleczka kokosowego. Gorzkość wydała mi się również średnio mocna, ale intensywna. Oddawała ziemię i zawarła w sobie paloną nutę. Zaznaczyła się w niej cierpkość, mieszająca się z olejem kokosowym.

Serduszko w dotyku wydało mi się trochę plastikowe, a także twarde i masywne. Doznałam jednak szoku przy odgryzaniu kawałka, bo zęby dosłownie zjechały mi po zbitej, nie miękkiej, ale i nie twardej masie (bliżej jej jednak do miękkości). Raz po raz zatrzeszczała w kryształkowy sposób. Wydała mi się strasznie tłusta i polewowo-wodnista.
W ustach ta czekolada za nic nie kojarzyła się z czekoladą, a z masą czekoladową. Było to bardzo ciężkie i tłuste, niczym masa z tłuszczu i proszku. Nie do końca miękkie, ale i nietwarde. To było jak jakiś konkretny, minimalnie lepkawy, ziarnisty zlepek z twardą wodą. Czuć proszek, drobinki i kawałki wiórków kokosa, a także wręcz śliskość tłustości. Osobliwe i odpychające.
Na koniec w ustach zostawały kawałki przemielonych wiórków kokosowych. Gryzione trzeszczały i skrzypiały dość soczyście. Niektóre były masywniejsze, prawie chrupkie i ewidentnie twardsze. Nie memłały się, a znikały dość szybko.

W smaku przywitała mnie kokosowa słodycz, która po chwili została wzmocniona inną, niedookreśloną. Wzrosła, wykazując rześkość i drobną jakby kokosową soczystość.

W słodyczy zaplątał się chłód, acz doleciała do niego także gorzkość, kierująca myśli ku zimnej, zbitej i czarnej ziemi. Musiała być to ziemia wilgotna, może przemarznięta po zimie. Gorzkość zaszarżowała, acz nie była siekierą, zaraz się opamiętała. Kakaową rozbijała i łagodziła drobna goryczka oleju kokosowego.

Gorzkość kakao walczyło jednak o siebie, zaraz przytaczając wizję przypalonej, domowo-taniej polewy czekoladowo-kakaowej. W nucie spalenizny odnotowałam jakby metaliczną nutę przypalonej blachy, a potem też maślaność takowej masy.

Kokos po chwili płynął już na wielu płaszczyznach, a maślaność mu pomogła. Łączył słodycz z cierpką goryczką. Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa przedstawił się jako wyraźnie śmietanka i mleczko kokosowe, z zawartą w nich lekką jakby mdławą tłustością smakową. Kokos był słodki w łagodny sposób, jednak obok niego słodycz rosła znacząco.

I oddzieliła się od niego - poczułam wyraźnie słodzik. W nim ulokowała się rześkość, do której dołączyła jakby słodko-ziołowa cierpkość. Pomyślałam o mięcie, eukaliptusie itp. Także ona wydawała się spłycać smak kakao, a dziwnie podkreślać olej kokosowy. 

Bliżej końca kompozycja przedstawiła się jako zdrowa wersja budżetowego, domowego bloku, masy czekoladowej z przemielonymi maślanymi herbatnikami i wiórkami. I tu pojawiła się przypalona polewa kakaowo-czekoladowa. Smak słodkich wiórków kokosowych i miazgi kokosowej 100% próbował się przebić, ale tonął w reszcie. Nieco nakręcał się od kawałków kokosa.

Tło jednak... Było tłuste, goryczkowate i słodkie... Chwilami słodzik próbował udawać słodycz konwencjonalną, ale rześkość i chłód stały mu na drodze. Mimo wyrazistości poszczególnych nut, wydawało się to kryć lekką wodnistość.

Kawałki kokosa, wiórków na koniec wyszły wyraźnie kokosowo - słodkawo, świeżo.

Po zjedzeniu został posmak goryczkowatego oleju kokosowego, mieszającego się z palono-ziemistą gorzkością kakao oraz kokosa bardziej mleczkowo-wiórkowego. Ten wyszedł słodko, choć słodycz należała głównie do zimnego, jakby wodnistego, a strasznie słodkiego, słodzika. 

Czekoladkę uważam za złą. Tragiczna, nieczekoladowa struktura tłustego zlepa z proszku była obrzydliwa, a smak kojarzący się z tanim, ale zdrowym blokiem czekoladowym i przypaloną polewą czekoladową nie uratował sytuacji. Gorzkość kakao podbita olejem kokosowym oraz zimny słodzik zdominowały kompozycję. Kakao miało niewiele do powiedzenia, a mleczko, śmietanka i wiórki kokosowe nie znalazły przyjemnej płaszczyzny do popisu. Myślę, że jak na "mleczną" czekoladę wegańską, smakowo jeszcze nie było tak zupełnie najstraszliwiej - w strukturze jednak nie umiem się nawet na siłę niczego pozytywnego doszukać.
Mimo że to takie maleństwo, dosłownie gryza zostawiłam Mamie, chcąc jej pokazać paskudę. Mama podzieliła moje zdanie: "Jakie to było okropne, takie małe, a tak odpychające. W ogóle z czekoladą się nie kojarzyło. Tłusty zlep, w smaku jakby udawał ciemną czekoladę, a gorzki był jakoś dziwne. Ziołowa, lekowa gorycz i jakby z chwastami, co to ktoś przy drodze nazbierał. Słodzikowe to... I okropne. Nie wiem, po co to jeść. Jakby ktoś nie mógł cukru i mleka, to już lepiej nic niż to coś. A konsystencja oblech". Mama jak ja nie cierpi słodzików, ale ona i mleczka kokosowego nie lubi (w przeciwieństwie do mnie).
Nie jesteśmy docelowymi odbiorczyniami, ale żadna z nas nie umie powiedzieć, kto niby miałby celem tego czegoś być.


ocena: 2/10
kupiłam: dostałam od sobierajchocolate.pl
cena: jak wyżej, ale cena to 23 zł za tabliczkę 70g
kaloryczność: nie znam
czy kupię znów: nie

Skład: miazga kakaowa 45%, pasta kokosowa / miąższ z kokosa 28,5%, tłuszcz kakaowy, ksylitol
fiński

niedziela, 7 kwietnia 2024

Auchan Bio Dark - Negro 85 %; nowa 2023

Do czekolady Auchan bio 85 % Negro nie miałam zamiaru wracać, jednak kiedy zauważyłam, że zmienili jej opakowanie, wyszłam z założenia, że pewnie wnętrze też. Stąd postanowiłam spróbować jej nowej wersji. No, chyba że miało się okazać, iż jestem w błędzie. Takie zrobienie rozeznania jednak też jest w moim odczuciu jak najbardziej ok. 

Auchan Bio Dark - Negro 85 % to ciemna czekolada o zawartości 85% kakao; marki własnej Auchan; po zmianach 2023.

Po otwarciu poczułam zapach miękkich, a suchawych pierników w cukrowej glazurze i gorącego kakao na mleku. Lekko słodkiego i wręcz cierpkiego, na pewno z odtłuszczonego proszku. Nuta ta mieszała się z kawą z pianką - konkretnie samą jej pianką, a także pewnym ciepłem. Pomyślałam o suchym, suszono-kandyzowanym imbirze. Zaplątała się tam też namiastka soczystości jako dżemowata śliwka w tle. W trakcie degustacji śliwkowy dżem mieszał się z marmoladą czerwonego koloru, z różnych owoców i dość cukrową - acz i ona była jedynie lekkim akcentem.

Wyglądająca na suchą tabliczka była twarda jak kamień. Trzaskała głośno, jakby głucho i trochę się kruszyła.
W ustach rozpływała się wolno. Początkowo nieco opornie, ale zaraz zaskakiwała i było już łatwo. Była tłusto-kremowa, maślana i zbita. Zachowywała swój kształt niemal do końca. Minimalnie zalepiała usta, roztaczając po nich lepkawą maź o wysokiej maślaności.

W smaku przywitała mnie gorzkość przechodząca w nieco smolisty motyw. Zaraz jednak zmieniła się w cierpką gorzkość kawy.

Doskoczyła do niej słodycz lukrowanych pierników - wyobraziłam sobie suche i twarde ciastka w kształcie ludzików, ale zaraz słodycz nieco złagodniała. Lukier zmienił się w prześwitującą, suchą i nieprzeszkadzającą glazurę na miękkich piernikach czekoladowych. 

Kawa złagodniała - w zasadzie rozmyła się, a istotna zrobiła się sama pianka na kawie rozpuszczalnej Creme. Niby czarnej, gorzkawej, ale delikatnej. Do pierników podano też kakao na mleku. Cierpkawe, ale słodkie.

Kompozycja zaczęła łagodnieć za sprawą maślaności. Była to maślaność ciastek, ale nie tylko... Czekoladowe, miękkie pierniki wydały mi się maźnięte karmelem - właśnie też maślanym, mimo że palonym.

Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa w oddali przemknął kwasek. Kwasek cukrowo słodkiego czerwonego dżemu...? Z bliżej nieokreślonych owoców, wieloowocowego, którym mogły być nadziane omawiane pierniki.

Przez moment zrobiło się trochę soczyście. Dżem mógł być wiśniowy... zacukrzony, ale też z lekkim, a i tak podkręconym kwaskiem... Może za sprawą cytrusów...? Które podkreśliły słodko-kwaśną, marmoladowo-dżemową śliwkę. Nadzienie mieszało się z lekką korzennością i ciepłem.

Gorące kakao na mleku połączyło ciepło i cierpkość, a z czasem dołączyły do niego jakieś suszone liście... może tabaki? Pomyślałam też o wysuszonym, podeschniętym kandyzowanym imbirze. Z cynamonem i czymś nieco szczypiącym w język. Zasnuł to jednak dym.

Na koniec kakao zmieniło się w gorzką kawę, której dym kibicował. Sam zahaczał o smolistą cierpkość, a w tle utrzymało się echo kwasku, acz już nie soczystość.

Posmak jednak zdominowało kakao odtłuszczone w proszku. Wtórowała mu kawa z pianką, dym i suche pierniki - mieszanina miękkich i suchych oraz twardych ciastek pierników "ludziki". Jedne i drugie przejawiały glazurowo-lukrowaną słodycz, ale i czekoladowość. Z tym, że złagodzoną mleczno-maślanymi nutami.

Całość pozostawiała wiele do życzenia, ale była ok. Dym, smolistość, kawa z pianką i gorące kakao na mleku z piernikami i miękkimi, i twardymi w glazurze, lukrze były w zasadzie ciekawe, niestety jednak spłycone odtłuszczonym kakao w proszku. Maślaność też mi nie leżała. Soczysty dżem śliwkowy był marginalną nutą, a przypraw korzennych czułam niedosyt. Czekolada mocno przypominała Auchan bio 85 % Negro z początku 2023, ale jakby z jeszcze większą ilością kakao w proszku - wspomniana miała bardziej złożone dżemy i przyprawy.


ocena: 7/10
kupiłam: Auchan
cena: 7,99 zł
kaloryczność: 600 kcal / 100 g
czy znów kupię: nie

Skład: miazga kakaowa, tłuszcz kakaowy, kakao o obniżonej zawartości tłuszczu w proszku, cukier

sobota, 6 kwietnia 2024

krem NUTREND Denuts Cream Raspberry Cheesecake flavour with Lyophilized Raspberries

Ten krem zdecydowałam się otworzyć jakoś dwa tygodnie, czyli stosunkowo krótko, biorąc pod uwagę, ile mam kremów i czekolad, po Zotter Red Roses + Raspberries / Rote Rosen + Himbeere. Do tego, poczęstowałam się syropem malinowym do kaszy manny razowej od Mamy (sama jej go kupiłam, ale okazał się tragiczny mimo zacnego składu i chciałam sprawdzić, jak bardzo jest źle, haha). Co ciekawe, zupełnie nie planowałam żadnej malinowej serii - ułożyła się sama z siebie. Acz sprawiło to, że w kwestii malin krem ten nie miał za dużej konkurencji. Trzymałam tylko kciuki, by nie wyszedł podobnie co krem z truskawkami Grizly Láska Nebeská / To Właśnie Miłość.

NUTREND Denuts Cream Raspberry Cheesecake flavour with Lyophilized Raspberries to krem z orzechów arachidowych i nerkowca z białą czekoladą, jogurtem i liofilizowanymi malinami, stylizowany na sernik malinowy.

Po otwarciu ze słoika pierwsza wyrwała się subtelna nuta malin o słodko-kwaśnym, soczystym charakterze, acz szybko osiadły w arachidowej bazie. Orzeszki ziemne wydały mi się średnio mocno, ale wyraźnie prażone. Mieszały się z maślanością nerkowców - mniej jednoznacznych, ale do rozpoznania - które wplotły też mleczność. Z tą wiązała się dosadna nuta białej czekolady o dość ciężkim charakterze. Drobny kwasek podsunął jogurt, a z racji znaczącej (choć nie przesadzonej) słodyczy, rzeczywiście do głowy przyszedł sernik z malinową nutą.

Trochę się zdziwiłam, że na wierzchu nie wydzieliło się ani trochę oleju - to jednak chyba charakteryzuje pasty orzechowe z dodatkiem owoców. 
Wierzch wyglądał miejscami suchawo, ale taki nie był. Już dotknięcie łyżeczką ujawniło, że jest lepki i wilgotny, tłustawy.
Krem był bardzo gęsty i masywny, konkretny. Masa wydawała się lekko suchawa, więc trudno ją mieszać. Przy nabieraniu łyżeczką jednak wykazywała miękkawość - bardzo gęstą, ale twardym za nic bym tego kremu nie nazwała. Zbyt kremowym jednak też nie... Kleił się i lepił. Był bardzo zwarty. Wyglądał na gładki, widać w nim tylko kropeczki - np. czerwone i niemal czarne punkciki malin.
W trakcie jedzenia potwierdził swoją masywność i zbitość. To masa bardzo, bardzo gęsta i syta. Krem zalepiał usta na średnio długi czas, rozpływając się raczej leniwie. Dał się wówczas poznać jako trochę tłustawy, acz w nieoczywisty sposób. Okazało się, iż ani trochę nie jest suchy. W ustach poczułam za to kremowość, w czym miało udział zagęszczenie białą czekoladą. Z czasem wykazywał leciuteńką soczystość, a także proszkowość. W zasadzie krem był na tyle pylisty, że podgryzany lekko trzeszczał, skrzypiał. Wciąż jednak wydawał się aksamitny; miazgowy natomiast nie. Szedł w ciężkim kierunku, ale nie jak ciężki krem, a jak konkretny, tłusty jak na sernik, sernik czy serek homogenizowany, otłuszczający usta.
Okazało się, że wszystko, a więc maliny także zmielono w nim prawie zupełnie na gładko, że na koniec nie było na czym zawiesić zębów. Pojedyncze mikroskopijne kropeczki zdawały się znikać wraz z resztą, acz minimalną chrupkawość może i wniosły. Sporadycznie. Co ciekawe, trafiłam na parę - też rozpuszczających się - grudek-kuleczek jogurtu w proszku. Nie miały jednak wpływu na ogólny odbiór.

W smaku przywitały mnie wyraziste, średnio prażone orzeszki ziemne, które po chwili otuliła mleczność.

Przy większości zagarnięć łyżeczką, maliny już w tym momencie lekko dawały o sobie znać. W tle mignęła skąpa kwaskawość malin liofilizowanych, acz ogólnie szły raczej w kierunku pudrowo słodkich.

A na mlecznej fali w tym czasie wyłoniły się delikatne, naturalnie słodko-maślane nerkowce. Na chwilę zrównały się z fistaszkami, jednak już po chwili nieco odpuściły i odeszły na tył.

Z ich słodyczą spójnie połączyła się biała czekolada. Spowodowała wzrost słodyczy, ale także bardzo umocniła mleczny wątek. Odnotowałam wręcz mleko w proszku. Kompozycja zrobiła się bardzo mleczna - mleko w zasadzie stało na jednym poziomie wyrazistości, co orzechy.

Nie przy każdym zagarnięciu, ale dość często pojawiały się wyraźniejsze, kwaśniejsze pstryczki malin. Nutka owoców nie pchała się na przód, ale była wyraźna i pilnowała, by słodycz nie przegięła. Nie wyszło to jednak soczyście, a bardziej jak słodki serek homogenizowany malinowy lub sernik z takiego.

Mniej więcej w połowie rozpływania się porcji w ustach prażone arachidy chyba na zasadzie kontrastu do biało czekoladowej słodyczy i malin, jeszcze przybrały na znaczeniu. Raz po raz wydawały się pokazywać swe bardziej wytrawne, może lekko fasolkowe oblicze. Ogólnie dominowały, ale w pewnej chwili osiągały apogeum, a potem...

Zmieniały się w arachidowy, masłoorzechowy sernik. Biała czekolada i ogrom mleka po przemieszaniu się ze złożonym, lekkim kwaskiem też poszły w tym kierunku. Wizja malinowego sernika i serka homogenizowanego malinowego umocniła się. Ich słodycz, choć nie bardzo wysoka czy męcząca (bo w końcu nieźle poprzełamywana) wyszła dość ciężko.

Z czasem maliny wyłoniły się wyraźniej. Były słodkie w uroczo-pudrowy sposób. Raz po raz czuć w nich bardziej liofilizowany, kwaśny akcent, ale nie było go za wiele. Maliny podporządkowały się wizji malinowego sernika czy serka.

Mocno maślanego sernika - nerkowce właśnie w maślaność i mleczność poszły. To arachidy bez dwóch zdań były wyraźnie wyczuwalne do końca jako one same. Jakby tak sernik miał z nich gruby, konkretny spód.

Po zjedzeniu został posmak głównie orzechów nerkowca o maślanym charakterze w towarzystwie niewielu już orzeszków arachidowych. Otaczała je mleczność, jogurtowa serkowość-sernikowość i słodko-kwaskawe echo malin. Wszystko, zwłaszcza skojarzenie z sernikiem, zwieńczyła mocno mleczna biała czekolada. Dosłodziła w ciężki sposób, ale nie przegięła.

Całość zaskoczyła mnie pozytywnie. Po Grizly Láska Nebeská / To Właśnie Miłość zwątpiłam w połączenie orzechów i owoców, jednak dzisiaj prezentowany krem pokazał, że to może wyjść ciekawie i smacznie. Nuta malin była tu właśnie tylko nutą, nienachalną, ale w przypadku Denuts wnosiła sporo, układając jakby kompozycję. Jakbym miała jeść sernik, byłby to czysty, nie owocowy, ale jednak w przypadku takiego kremu, łatwiej chyba o skojarzenie z sernikiem uzyskać za sprawą owoców. Mleczno-jogurtowy wątek był wyrazisty i pochłonął białą czekoladę tak, że nie narzucała się i nie przesłodziła tego wszystkiego, mimo że nie było jej mało. Orzechowości też nie brak - arachidowe były bardzo wyraziste, nerkowce mniej, ale żadne się nie zgubiły. Nie mogę powiedzieć, by kompozycja mnie w sobie rozkochała czy wyszła tak dobrze, jak połączenie orzechów i bananów w przypadku KoRo Cashewmus Banana Bread, ale uważam ją za bardzo udaną. Ze swoimi "ale", jednak wynikającymi bardziej z subiektywnych odczuć niż wykonania (biała czekolada, malinowy sernik - u mnie zawsze takie klimaty będą na nieco przegranej pozycji).


ocena: 7/10
kupiłam: Nutrend_Official na Allegro
cena: 29,90 zł (za 250g)
kaloryczność: 565 kcal / 100 g
czy znów kupię: nie

Skład: orzeszki ziemne 30%; orzechy nerkowca 30%, biała czekolada (cukier, tłuszcz kakaowy, mleko w proszku, serwatka w proszku, emulgator: lecytyna sojowa, ekstrakt waniliowy), jogurt w proszku (mleko odtłuszczone, kultury jogurtowe), mleko w proszku, maliny liofilizowane 2%

piątek, 5 kwietnia 2024

Alessandro Palozzo Chocolate Ecuador 78 % ciemna z Ekwadoru

Alessandro Palozzo to kolejna zupełnie mi nieznana marka czekolad. Wyglądała bardzo drogo i ekskluzywnie, a ich ogólne hasło mnie zaintrygowało: "soul to bar" zamiast "bean to bar". Pomysłowo! W internecie jednak za wiele nie znalazłam, jak tylko to, że to mała czekoladziarnia z Włoch. Czekolada, którą dane mi było kupić, też była mała... I niestety przyszła do mnie bardzo zniszczona - wręcz zmiażdżona, że przed zdjęciami musiałam ułożyć czekoladowe puzzle. Szkoda, że nie wszystkie sklepy wysyłkowe dbają, by porządnie zapakować produkty w takich cenach. Acz cóż, najważniejszy jest smak... Miałam nadzieję więc, że nie zawiedzie.

Alessandro Palozzo Chocolate Ecuador 78 % to ciemna czekolada o zawartości 78% kakao z Ekwadoru.

Po otwarciu poczułam intensywny zapach ziaren palonej kawy i świeżych płatków róż. Pomyślałam o żywych, różowych różach, ale pojawiły się przy nich też inne kwiaty. Kawa mieszała się z nibsami kakaowymi, a te wprowadziły lekką ziemistość. Ziemia wydała mi się soczysta... z nią zmieszało się trochę owocowych akcentów. Soczyste czerwone owoce osiadły w tle. Na pewno wyłapałam tam wytrawniejsze owoce dzikiej róży, acz innych nie mogłam uchwycić. Coś tam jednak było. Może soczysta wiśnia w likierze? Słodycz kwiatów za to na pewno splątała się ze słodyczą średnio mocno palonego karmelu.

Cienka tabliczka wyglądała i wydawała się w dotyku kremowo-tłusta. Przy łamaniu okazała się twardo-chrupka i tak też trzaskała, średnio głośno, acz sugerując masywność.
W ustach rozpływała się w tempie umiarkowanym, trochę je zalepiając. Miękła, dając się poznać jako tłusta w maślano-śmietankowy sposób. Była aksamitna, z czasem lekko pylista.

W smaku pierwsze zawirowały słodycz i sugestia kwaśności. Splecione, przepychające się... aż nagle kwasek umknął, a została słodycz. Oddawała trochę karmelu i mnóstwo róż.

Wyobraziłam sobie cały, gigantyczny bukiet złożony z róż o intensywnie różowym kolorze oraz jaśniejszych, ale także różowych. Do głowy przyszła mi też rześka woda różana, która zadbała o to, by kwiaty nie zrobiły się zbyt ciężkie. Do bukietu dołączyły też inne kwiaty, acz o podobnym co róże charakterze.

Tuż za słodyczą zaakcentowała swoją obecność czarna, wilgotna ziemia. Kontrastowo do słodyczy rozeszła się gorzkość, umacniając ziemię i przywołując nibsy kakaowe. Lekko prażone, które zachowały soczystość. One wprowadziły ziarnistą, czarną kawę i właśnie same palone ziarna kawy. Zajęły pierwszy plan na pewien czas.

Ziemia wydała mi się soczysta... Skrywała słodkawo-wytrawne czerwone owoce. Dziką różę? Lub może dżem zrobiony i z niej, i z płatków róż?

Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa karmel przeszedł w nieco mleczno-maślaną sferę. Słodycz wzrosła minimalnie, acz wprowadziła łagodność. Trwała przez chwilę. Ta delikatniejsza karmelowa, a także różana słodycz, chwilami zapuszczała się na pierwszy plan. Róże raz czy drugi otarły się o jakby "babciny" wydźwięk ubrań nasiąkniętych perfumami.

Wykorzystała to soczystość i zaprezentowała leciuteńko kwaskawe, raczej bardzo słodkie - aż niecodziennie - grejpfruty. One zaraz zmotywowały goryczkę, wplatając swoistą cierpkość. Gorzkość znów zaczęła rosnąć.

Karmel nagle zmienił się w mocno palony, też właśnie zahaczający wręcz o leciutką goryczkę. Podkreślił tym samym gorzkość palonego wątku. Nibsy i kawa znów przedarły się na pierwszy plan i trochę przegoniły karmel. Róże zostały niewzruszone.

Róże wydawały się wilgotne, pełne życia... podkradły się do nich soczyste, czerwone owoce i zaobfitowały w czerwone wino... które jakby wypływało z soczystych nibsów kakaowych. Przemknęła mi też wiśnia w likierze, która zachowała soczysty, lekki kwasek, a echo, już tak niewyraziste, że nie grejpfrutów, a cytrusów tylko pobrzmiewało.

Na końcówce nibsy o ziemistym zacięciu i ziarna kawy raz jeszcze wspięły się na wyżyny, acz ze słodyczą kwiatów już nie walczyły.

Po zjedzeniu został posmak nibsów nasączonych czerwonym, kwiatowo słodkim winem oraz słodyczy karmelu i róż. Czułam też echo kawy i lekką, soczystą cierpkość.

Całość była smaczna, acz nie porwała mnie. Róże, ziemia i kawa były co prawda zachwycające, jednak nibsy trochę jakby zbytnio odciągały od nich uwagę. Słodycz kwiatów obeszła by się z kolei bez karmelu, ale i tak nie była za wysoka. Soczystość pochodziła głównie od kwiatów, nibsów, ziemi, a owoców dobiegały tylko akcenty. Ciekawie to wyszło, acz brakowało "tego czegoś" do zachwytu. I czekolada mogłaby być grubsza, rozpływać się wolniej.


ocena: 8/10
cena: 4,50 € (za 25g; około 20 zł)
kaloryczność: 572 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: miazga kakaowa, cukier, tłuszcz kakaowy

środa, 3 kwietnia 2024

Zotter Red Roses + Raspberries / Rote Rosen + Himbeeren mleczna 40% z różanym marcepanem i kremem malinowym z białą czekoladą

Długo nie mogłam zdecydować, którą czekoladę nadziewaną Zottera wybrać jako kolejną do jedzenia. Wszystkie wydawały się podobnie ok, ale nie w 100% moje. W końcu jednak nadszedł moment, gdy po prostu wiedziałam, że powinna to być właśnie dzisiaj przedstawiana tabliczka. Różane smaki uwielbiam, więc nie wątpiłam, że degustacja będzie udana. A jednak zwlekałam z nią z dziwnego powodu, który uświadomiłam sobie, gdy otwarcie czekolady się zbliżało. Otóż bałam się, że nie dorówna bardzo zacnej Almond Roses, a ja będę czuła niedosyt. 

Zotter Red Roses + Raspberries / Rote Rosen + Himbeeren to mleczna czekolada o zawartości 40% kakao nadziewana (30%) różanym marcepanem z migdałów, olejku różanego i wody różanej oraz (30%) kremem malinowym na bazie malin i białej czekolady malinowej.


Po otwarciu poczułam wyrazisty zapach słodkiej, mocno mlecznej czekolady o niemal chlebowym charakterze, mieszającej się z marcepanem. Ten wydawał się zaskakująco alkoholowy, trochę likierowy. Przełamała go soczysta kwaśność malin. Subtelne róże mieszały się z nim i słodyczą integralnie. Choć kompozycja miała ciężkawe zapędy, owoce wniosły rześkość i soczystość, chwilami próbując odciągnąć uwagę od róż. Kiedy wąchałam spód, migdały miały większy udział. Po przełamaniu i w trakcie jedzenia za to, różany marcepan niemal na równych prawach mieszał się z malinami, przy których wzrosła słodycz - chwilami mleczno-białoczekoladowa.

Tabliczka mimo masywności, wydała mi się nieco delikatna. Przy łamaniu lekko trzaskała, chrupała. Nadzienia przedstawiły się jako miękkawe. Marcepan wyglądał na grudkowato-rzadkawy, a krem malinowy mazisty, ale ani miękki, ani twardy (ale bliżej mu do miękkawości). Gdy robiłam kęsa, czekolada nieco wgniatała się w środek. Choć warstwy powinny być równe, nadzienia czerwonego trafiło mi się więcej.
W ustach czekolada rozpływała się w tempie umiarkowanym. Była maślano tłusta i kremowa. Pokrywała podniebienie smugami i z ochotą odsłaniała nadzienia.
Szybciej wyłaniało się spod niej soczyste nadzienie malinowe. Było nieco zagęszczone czekoladą i przypominało mleczne, bardzo zbite lody owocowe. Było śmietankowe i bardzo soczyste. Okazało się plastyczne i gładkie. Z czasem robiło się nieco zawiesinowe. Dopiero pod koniec odnotowałam w nim pylistość i pojedyncze drobinki - jakby zmielone pestki? Znikało równo z czekoladą oraz rzadkim marcepanem.
Marcepan był bardzo wilgotny i miękki. Z racji rzadkości, łatwo się rozchodził, przy czym dał się poznać jako plastycznie-grudkowaty. Trzeszczał i skrzypiał w soczysty sposób. Pojedyncze drobne grudki zostawały na sam koniec, wraz z raz po raz pojawiającymi się drobinkami pestek malin.
Całość wyszła bardzo spójnie i harmonijnie.

W smaku czekolada przywitała mnie wysoką słodyczą palonego karmelu, który powoli mieszał się z naturalnym mlekiem i maślaną nutą. Wydała mi się lekko chlebowa, a z czasem jej słodycz się opamiętała. Przemknęła ciepła nuta orzechów, lecz nie zdążyłam się na niej skupić, bo okazało się, że czekolada przesiąkła nadzieniami.

Marcepan wkroczył poprzez właśnie orzechowy akcent, czyniąc go poważniejszym, po czym lekko zaakcentował róże. Wtórowały mu soczyste, słodkie maliny.

Róże zaznaczyły się, pobrzmiewając jako ciężkawy, słodki motyw. Pomyślałam o naturalnych perfumach. Marcepanowi podszepnęły alkoholową nutę (realnie nie ma go w składzie), mimo że same nie były bardzo wyraziste.

Nadzienie malinowe jednak nie kazało na siebie długo czekać i już po paru chwilach rozbrzmiało słodko-soczystym smakiem. Maliny czuć przede wszystkim, ale też mleczność. Pomyślałam o lodach malinowych, podkręconych jagodami i cytryną. Na pewien czas prawie zdominowało całość. Zagłuszyło róże, które przejawiały się tylko jakby... gnilne wtrącenia?

Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa słodycz ryzykownie wzrosła, a maliny otarły się o lekką pudrowość. Chyba przemknęła mi biała czekolada, jednak na taki wzrost słodyczy zaraz zareagował marcepan. Za jego sprawą przewinęły się jeszcze myśli o malinowym syropie (lub nawet likierze?).

Migdały przedstawiły się jako delikatne, naturalnie słodkawe, ale zawierające charakterniejszą nutę marcepanu. Ta jeszcze umocniła myśl o alkoholu, na co przystała róża. Mocno podniósł też słodycz. Gdy marcepan zaczął się porządnie rozchodzić, na pierwszy plan do migdałów lekko zapuszczała się róża. Woda, olejek różany były delikatnie wyczuwalne (jak dla mnie były niesatysfakcjonujące). Poniekąd wpisywały się w słodycz, czyniąc ją ciężką.
Marcepan spróbowany osobno wydał mi się za słodki. Ku mojemu zaskoczeniu, róże nieco się wtedy rozmywały - wyszło na jaw, że maliny w całości jeszcze je podkręcały.

Róże z czasem wydały mi się wchodzić w świeższy wątek - soczystość i drobny kwasek malin ciekawie tu pomogły. Słodycz jednak i tak aż trochę końcowo drapała. Czekolada mleczna wydała mi się jeszcze słodsza, acz wciąż wyraźnie mocno mleczna i sama w sobie orzechowo-migdałowa.

Po zjedzeniu został posmak róż - wody, olejku, płatków. Pomyślałam o szlachetnych perfumach. Mieszały się z marcepanem o nieprzesadzonej słodyczy i kwaskawą soczystością owoców - malin i cytryny. Czułam też echo czekolady i mleka.

Całość wyszła dobrze, acz nie po mojemu. Złudnie alkoholowy marcepan i naturalne róże przyjemnie ze sobą współpracowały, czekolada mleczna to miłe zwieńczenie, acz chwilami wydawała mi się za delikatna w kwestiach kakao (które by się tu sprawdziło!). Owocowy krem był w porządku, niby pasował, ale nie przekonał mnie, bo za bardzo się rządził. Maliny wyszły w nim słodziutko, naturalnie, ale i trochę pudrowo-syropowo, a jednocześnie kwaśno chwilami nieadekwatnie. To niby przełamywało słodycz, ale jakoś nie grało. Myślę, że sama malinowa kwaśność byłaby wystarczająca - szkoda, że Zotter podkręcił ją cytryną. Ta warstwa mogłaby być cieńsza, by róże mogły się lepiej wyeksponować. A jak tak tylko pobrzmiewały, chwilami dziwne nuty podszeptywały malinom. Róż jako właśnie wyraziste róże czułam niedosyt.
To jednak i tak całkiem smaczna, słodka, ale nieprzesłodzona i nieco poważniejsza kompozycja. Nie dorównała jednak Zotter Almond Roses, w której splotu róż, migdałów i czekolady nie zaburzały owoce. Myślę jednak, że dzisiaj prezentowana wielbicielom owocowych tabliczek posmakuje o wiele bardziej niż mnie (i może na tym samym poziomie, co wskazana).

Słodycz i niedosyt róż, dziwne echo przeszkadzały mi po większej ilości, że choć myślałam, że zjem całość - 30g nie zmęczyłam i oddałam Mamie (ciekawostka: zamiast deklarowanych 70g, tabliczka miała 77g). Jej smakowała. Opisała: "Bardzo smaczna, taka bardzo kwaskawa, słodka i po prostu smaczna, ale nic więcej nie umiem o niej powiedzieć, nie czułam tam niczego konkretnego. Ta kwaśność owocowa, ale nie czułam wyraźnie malin. Marcepan trochę uciekł".


ocena: 7/10
kupiłam: dostałam od zotter.pl
cena: 18,90 zł (cena półkowa za 70 g)
kaloryczność: 485 kcal / 100 g
czy znów kupię: nie

Skład: marcepan 26% (migdały, cukier, syrop cukru inwertowanego), surowy cukier trzcinowy, tłuszcz kakaowy, mleko pełne w proszku, miazga kakaowa, maliny 5%, inwertowany syrop cukrowy, woda różana 3%, odtłuszczone mleko w proszku, suszone maliny 2%, mleko, sproszkowane maliny 1%, syrop skrobiowy, emulgator: lecytyna sojowa, suszone jagody, sól, proszek cytrynowy (koncentrat soku cytrynowego, skrobia kukurydziana, cukier), sproszkowana wanilia, olejek różany

wtorek, 2 kwietnia 2024

Letterpress Chocolate Kokoa Kamili Tanzania 70 % Dark Chocolate ciemna z Tanzanii

Z każdą kolejną degustacją Letterpress czekolady tego producenta mi powszedniały. Dobre, acz nie wszystkie tak obłędne, jak myślałam, że będą. A jednak takie porządne poznanie marki bardzo mnie cieszyło. Tak jak wizja zjedzenia tabliczki z Tanzanii, którą odkładałam w czasie zgodnie z często przyjmowaną przeze mnie taktyką, że spodziewanie najlepsze na koniec. Kakao od kooperatywy Kokoa Kamili znałam dobrze - prawie zawsze fundowało zachwyt. Nic dziwnego, skoro naprawdę cenią jakość i sowicie płacą farmerom z wioski Mbingu (co znaczy "Niebo" w języku Kiswahili), położone blisko parku narodowego Udzungwa Mountain.

Letterpress Chocolate Kokoa Kamili Tanzania 70 % Dark Chocolate to to ciemna czekolada o zawartości 70 % kakao z Tanzanii, z regionu Morogoro, doliny Kilombero, wioski Mbingu.

Po otwarciu poczułam słodkie i bardzo rześkie, niezbyt dojrzałe, może jeszcze zielonkawe banany i mleko roślinne. Mieszały się z ciężką słodyczą płatków róż stulistnych oraz ciepłem karmelu. Ten trochę się wywyższał, z łatwością mieszał się też z nutą bitej śmietanki na gorącym kakao. Ono także mogło być zrobione na wege alternatywie mleka krowiego. O soczystość zadbały jednak też pojawiające się w tle zielone winogrona. Ich zielony kolor podkreśliły liście, wilgotne i jakby pokryte rosą.

Tabliczka wyglądała na na pewno gęstą i raczej kremową, acz może suchawą. Przy łamaniu trzaskała głośno i głucho. Była twarda jak kamień.
W ustach rozpływała się kremowo gęsto i powoli. Była miękkawa, acz zbito-maślana. Wydała mi się wręcz śliskawa w maślanym kontekście niczym jakiś mocno maślany karmel. Z czasem robiła się nieco lepkawa i skąpo soczysta.

W smaku najpierw przemknęły mandarynki. Były bardzo słodkie i soczyste.

Soczystość zaraz jednak nieco osłabła, bo pojawiły się słodkie krówki o mocno mleczno-maślanym smaku. Za ich sprawą polała się mleczność... acz wydawała się ostrożna. Chwilami przechodziła w roślinną alternatywę mleka. Nie osłabiło to jednak nuty samych krówek.

Roślinność, soczystość po chwili ułożyły się w zielonkawe banany. Były niezbyt dojrzałe, ale już nabierały słodyczy. Asystowały im zielone liście, nuty świeżych roślin pokrytych rosą lub mżawką.

Krówki na pewien czas zajęły pierwszy plan. Za ich słodyczą nieśmiało zaakcentowała się delikatna kawa, acz... krówki odciągały od niej uwagę, jako że zaczęły zmieniać się w palony karmel. Mocno, dosadnie palony, acz i intensywnie słodki. To była ciężka słodycz.

Nabierająca sił gorzkawość, ale nie gorzkość, postawiła na swoim i poczułam kawową krówkę.

Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa gorzkawość może i o gorzkość zahaczyła, starając się, jak mogła. Pomyślałam o łagodnej mlecznej kawie. Słodycz dopowiedziała jeszcze sos, syrop karmelowy. Mleczność, po tej całej roślinnej rześkości ponownie wydała mi się właśnie bardziej roślinna. Pomyślałam o mleku migdałowym czy z innych orzechów. Kawa musiała to być dość wyrazista, na odważnie palonych ziarnach.

Raz po raz w oddali zaznaczyła się soczystość, aspirująca do kwasku cytrusów - mandarynek nieco kwaskawych.

Karmel po niej zaczął trochę przechodzić w płatki róż ucierane z palonym cukrem. Pojawiła się i tu lekka cierpkość, goryczka.

Słodycz bananów za to trwała niewzruszona, acz akurat ona nie była wysoka. Wciąż myślałam o niezbyt dojrzałych bananach - także do nich dolatywała lekka cierpkawość.

Soczystość i słodycz podkręciło echo zielonych winogron. W oddali wychwyciłam jeszcze nieco kwaskawe mandarynki... acz zaraz zniknęły, zostawiając banany same. Nie na długo jednak, bo raz jeszcze przebijać się zaczął lekki kwasek - tym razem czerwonych owoców. Chyba porzeczek.

Cierpkość i goryczka z kawowo-różanym wątkiem wyszły aż nieco ciepło... Choć to w jedno mieszało się z rześkością, obfitując w końcu w szczyptę zielonego, czyli bardziej rześkiego pieprzu. Łagodziła go bita śmietanka i mleczność.

Wróciła krówka - tym razem wyraźnie kawowa i mleczna. Gorzkawość końcowo wieńczył dym.

Po zjedzeniu został posmak bananów i soczystych mandarynek, ale też ciężko słodkiej róży, ucieranej z cukrem. Czułam kawowo-mleczne, bardzo słodkie krówki i palony do goryczki cukier. Do tego zaznaczyło się lekkie wspomnienie kwasku niedookreślonych owoców i lekka pieprzność.

Całość była dobra, acz dla mnie nieco przesłodzona. Słodycz krówek, karmelu, róży ucieranej z cukrem pozwoliła sobie na wiele, wyszła ciężko i była wszechobecna, podczas gdy gorzkość to jedynie gorzkawość. Kojarzyła się z mleczną kawą i kawowymi krówkami. Kwaśności nie było prawie wcale. Soczystość za to wysoka, ale też nie taka wyrazista, jaka by mogła być. Zielonkawe banany, odrobina mandarynek i zielone winogrona mieszały się z rześkimi roślinami.

Mleczność, korzenność i cytryna, które czułam The Swedish Cacao Company Tanzania 74 % Kokoa Kamili, 2021 Harvest z tą może i trochę się kojarzyły, ale najbardziej skojarzyły mi się... przesłodzeniem. Inne ostatnio jedzone czekolady z Tanzanii wychodziły a to bardziej gorzko, a to kwaśno, więc w porównaniu do nich, Letterpress była jedynie bardzo dobra (a mogła by być zachwycająca, prawda?).


ocena: 8/10
kupiłam: letterpresschocolate.com (przez osobę pośredniczącą)
cena: $10 (za 57g)
kaloryczność: nie podana
czy znów kupię: nie

Skład: ziarna kakao, surowy cukier trzcinowy, tłuszcz kakaowy