niedziela, 18 lutego 2024

Disidente Río Sinú 75 % Colombian Craft Chocolate ciemna z Kolumbii

Cacao Disidente to mała i mało znana kolumbijska marka. Ja po raz pierwszy zobaczyłam ją na stronie Club del Chocolate, na której składałam jedno z jesiennych większych zamówień czekolad. Mój wzrok przyciągnęły interesujące opakowania i oczywiście fakt, że to firma, o której dotąd nawet nie słyszałam. Współpracuje ona z 18 producentami kakao na kolumbijskich Karaibach. Pracują więc na kakao z regionu Kordoby, gdzie w pobliżu Parku Narodowego Paramillo, w dorzeczu Sinú są dwa główne obszary uprawy kakao: Tierralta i Walencja. Tych 18 producentów ma malutkie plantacje, na których działają, kultywując metody swoich przodków. Brali udział w projekcie El Colaboratorio, które było szkoleniem czekoladników bean-to-bar.

Disidente Río Sinú 75% Colombian Craft Chocolate to ciemna czekolada o zawartości 75 % kakao z Kolumbii, z okolic parku Nudo del Paramillo, z dorzecza rzeki Sinu.

Po otwarciu uderzył mnie soczysty zapach pomarańczy w miodzie kwiatowym. Mimo że same w sobie były słodkie, miód jeszcze tę słodycz wzmocnił. Dołożyły się do tego też słodko-soczyste, aż lekko zbrązowiałe i wręcz muląco słodkie zielone winogrona. Może też akcent fig i miodowo-owocowego likieru? Zapach jednak nie był przesłodzony z racji soczystości i obecności prażonych orzechów - niezbyt jednoznacznych, ale m.in. laskowych na pewno. Z czasem do głowy przyszedł mi jeszcze kakaowy keks z orzechami i rodzynkami.

Twarda tabliczka trzaskała głośno, jakby nieco szkliście-krucho przy łamaniu.
W ustach rozpływała się wolno. Długo utrzymywała kształt, jawiąc się jako średnio zbita, nie za tłusta grudka, opływająca śmietankowo-soczystymi falami. Cały czas zdradzała lekką pylistość, acz ewidentnie roztaczała ją dopiero pod koniec.

W smaku pierwsza wyeksponowała się wysoka słodycz karmelizowanego miodu, czegoś karmelizowanego w miodzie. Po chwili rozeszła się na dwie strefy.

Z jednej strony czułam wonny, wielokwiatowy, jasny miód. Był słodki, niemal słodziutki i drapiący. Za jego sprawą słodycz rosła znacząco.

Z drugiej poczułam bardziej palony aspekt karmelizowania niż samo karmelizowanie. Jakby tak karmelizować do goryczki... orzechy? Goryczka wemknęła się poprzez tę paloność właśnie. Wyobraziłam sobie też nieco za mocno wypieczony keks kakaowy ze skórką pomarańczy i rodzynkami. Słodkimi, ale też soczystymi.

Pojawił się motyw śmietankowo-kakaowego mousse'u, za sprawą którego polało się jeszcze więcej gorzkości. Nie była imperatywna, bo od razu ugłaskiwała ją śmietanka i lekka maślaność keksu. Mimo to zagrała całkiem wyraźnie, serwując po chwili trochę syropu kakaowego. Może zrobionego na bazie miodu? Chyba przemknęła mi za nim czarna herbata, jej suszone liście...?

Cały czas rosnąca słodycz miodu przeszła na bardziej soczystą strefę, zmieniając się częściowo w zielone winogrona. Pomyślałam o niemal mulących, pożółkło-zbrązowiałych, ale wciąż pysznych. Jakbym jadła tak z kiści, w której... trafiło się też parę kwaskawych i wręcz chrupiących. Słodycz przeplótł soczysty kwasek pomarańczy.

Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa rozeszła się gorzka skórka pomarańczy. Otaczał ją smak słodko-kwaskawego, soczystego owocu, ale ona okazała się istotnym graczem, jako że ośmieliła gorzkość.

Gorzkość wyprzedziła słodycz, decydując się na dość mocne palenie. Trzymały się go orzechy laskowe i inne. Niby trochę łagodziły, ale goryczka wysunęła wtedy gorącą ziemię. Zrobiło się bardzo ziemiście; ziemia dowodziła, ale choć poskromiła słodycz, nie przegoniła jej zupełnie.

Pomyślałam o skórce pomarańczy zatopionej w miodzie, a potem... jakby karmelizowanej w miodzie? Z palono-goryczkowatą nutą, wkradającą się w jej owocową goryczkę.

Orzechy wydały mi się lekko maślane... Dołączył do nich śmietankowo-kakaowy mousse, przekładając się na myśl o jakimś orzechowo-kakaowym deserze z bitą śmietanką... z jakimś... maślanym kremem? I syropem kakaowym... wychwyciłam jakby alkoholowy motyw miodu pitnego, który rozgrzewał gardło.

W rozgrzewającej strefie, obok gorącej ziemi wyłapałam jeszcze gorącą, gorzką herbatę z pomarańczową nutą, już na pewno zaparzoną. Właśnie słodzoną miodem...?

Miodowa słodycz jednak już nie odcinała się od soczystości. Końcowo słodka pomarańcza, której nuta dotarła też do wspomnianego deseru i rozgościła się w herbacie, a także słodkie zielone winogrona zmieszały się z nią, drapiąc w gardle. Przez myśl przemknęły mi też figi i rodzynki (w keksie?).

Po zjedzeniu został posmak wielokwiatowego - naprawdę kwiatowego! - miodu oraz karmelizowanej do goryczki, mocno palonej, goryczkowatej skórki pomarańczy. Czułam też sam owoc, miąższ wraz z jego kwaskiem, zestawiony ze słodkimi zielonymi winogronami. Wszystko trzymała w ryzach rozgrzana ziemia i jakby cierpkość za mocnej herbaty. Mimo to jednak, na języku i w gardle zaznaczyło się drapiące przesłodzenie.

Całość była bardzo smaczna, acz dla mnie za słodka. Obeszłoby się bez aż takiej miodowości, lecz muszę przyznać, że miód, słodkie zielone winogrona i soczysta pomarańcza ciekawie się zgrały. Goryczka skórki pomarańczy wydobywająca gorzkość paloną i ziemistą, z echem herbaty także intrygowała. Ziemia, motyw mousse'u-deseru kakaowo-orzechowego wyszły w zasadzie prosto, ale pysznie w tej prostocie. To właśnie nie taka bardzo złożona, a przejrzysta czekolada. Po wybuchu słodyczy nastąpiło lekkie przełamanie kwaskiem, nasycenie nią słodyczy, a potem na dobre rozgościła się gorzkość. Mogłaby może trochę przyciszyć słodycz - wtedy ocena mogłaby być maksymalna.

Bardzo miodowa, ze śmietankowo-maślanym echem była Chapon Colombie 75%, acz ona zamiast ziemi i paloności, zaserwowała mi herbatę i fusy, a z owoców zdecydowała się na figi (też, jak te winogrona, bardzo słodkie, a jednak i z soczystością).


ocena: 9/10
cena: 7,05 € (za 40g; około 31 zł)
kaloryczność: 470 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: kakao, cukier trzcinowy, tłuszcz kakaowy

sobota, 17 lutego 2024

Miód Wrzosowy nektarowy z pasieki Daniel Woś

Nie ukrywam, że sytuacja z kompletnie skrystalizowanym we wrześniu miodem Skarbów Roztocza z września zirytowała mnie. W pewnym momencie nie wiedziałam, czy zwrócą mi pieniądze, czy wyślą nieskrystalizowany miód, więc zaczęłam poszukiwania innego. Znalazłam więc dojście do Pana Daniela, który ma swoją małą, przydomową pasiekę z miodami wrzosowymi. Nakreśliłam mu sytuację i dowiedziałam się, że charakterystycznie galaretowaty miód wrzosowy z września powinien zacząć się krystalizować dopiero w grudniu. Tym bardziej utwierdziłam się, że z miodem Skarbów Roztocza było coś nie tak i kupiłam miód od pana Daniela Wosia, mającego własną pasiekę.

Miód Wrzosowy nektarowy z pasieki Daniel Woś to miód nekatory z własnej pasieki Daniela Wosia z Trzydnika Dużego.

Po otwarciu poczułam bardzo intensywny zapach o zaskakująco zachowawczej jak na miód słodyczy, kojarzący się z kwiatami. Były nieco ostro-drapiące w ziołowy sposób - nasuwały na myśl kwitnący wrzos, ale nie tylko. Całość spowiła taka... Swojska nuta, powiedziałabym, że ula.

Miód był niepodważalnie płynny i... galaretowato-kisielowaty. Z łyżeczki lał się, ciągnąc. Przy czym - jadłam go w październiku, listopadzie, grudniu - miód prezentował swą idealną gładkość. Żadnego scukrzenia. Kleił się i lepił nieco inaczej niż każdy miód. Jakby przyklejał się do łyżeczki, ciągnął się.
W ustach rozpływał się powoli. Początkowo także w nich był galaretowato-glutowaty i kiesielowaty. Dał się poznać jako gęsto-pełny, a jednak rozpuszczający się ze specyficzną dla miodów gładkością. Nie przypominał miodów kremowanych (ja jadłam rzepakowy). Bardzo przypadła mi do gustu ta konsystencja.

W smaku pierwsza pojawiła się słodycz i jakby zawahała się. Dała się poznać jako subtelna i zachowawcza. Roztoczyła po ustach motyw kwiatów. Za ich sprawą słodycz rosła, wciąż jednak ostrożnie.

Kwiaty wydały mi się wręcz uroczo słodkie.... I drapiące, ale nie tylko w słodkim kontekście. Pojawiła się lekka ostrawość jakby ziołowo-kwiatowa. Wyłonił się z tego delikatny wrzos. Słodycz jeszcze trochę wzrosła, a mniej więcej w połowie rozpływania się porcji w ustach w kwiatowo-wrzosowej toni odnotowałam cierpkość o szlachetnym zacięciu.

W tle przemknęła goryczka... Ziołowa...? Jakby nieco palona gorzkawość była tu niska, daleko za słodyczą, ale wyraźnie uszlachetniająca tę słodycz. Nie wydawała się taka czysta, a z pazurem, charakterem - mimo że smakowało to ewidentnie jasnym miodem. Mało jak na miód słodkim, za to z takim jakby swojskim akcentem (myśl o ulu cały czas siedziała mi w głowie).

Po zjedzeniu czułam słodko-goryczkowate drapanie w gardle i posmak bardzo kwiatowo słodki, z wyraźnie zarysowanym wrzosem. Utrzymywał się długo.

To bardzo interesujący miód, mimo że smakowo nie w pełni w moim typie. Konsystencja za to przecudowna. W smaku bardzo ciekawy, charakterny. Jego słodycz była wyraźnie kwiatowa, z dużym udziałem wrzosu, który jednak nie stał na pierwszym planie. Słodycz wydała mi się niska jak na miód, acz bez drapania się nie obyło. Mieszała się z lekką cierpkością, goryczką, co bardzo mi się podobało. A jednocześnie miód miał charakter miodu jasnego - jego połączenie z lekką goryczką wyszło naprawdę niecodziennie.
Choć wolałabym, by był jeszcze wyraźniej wrzosowy jak miód Skarbów Roztocza, to jednak wolę miód z pasieki pana Wosia ze względu na niższą słodycz, dzięki czemu wyszedł bardziej uniwersalnie (i pasuje do większej ilości rzeczy). I był tańszy.

Jadłam go m.in. z jogurtem (typu greckiego Piątnicy) i dodatkami. Dzięki galaretowato-kremowej konsystencji nie przemieszał się z jogurtem, więc w kwestii konsystencji spisał się doskonale. Utrzymywał się na jogurcie i ciekawie obklejał dodawane orzechy. 

Najlepsze połączenie było z orzechami włoskimi (dodałam 45g). Miodu dałam ok. 2,5 łyżeczki. 
Miałam nosa, bo ten charakterny, słodko-goryczkowaty miód doskonale spisał się z równie charakternymi orzechami. Ich gorzkawość i poważniejszy charakter jeszcze wydobyły kwiatowo-ziołową goryczkę. Miód nie przesłodził mi nadto tej kompozycji i udanie zgrał się z kwaskiem jogurtu (jogurt żadnego kwasku z miodu nie wydobył).

Inne, też pyszne, to z jogurtem wymieszanym z wiórkami kokosowymi (1,5 łyżki) i z orzechami nerkowca (ok. 45g). Dodałam prawie 2 łyżeczki miodu. Smaczne, łagodne i już  ryzykownie słodkie, ale nie bez charakteru - wszystko przejrzyście czuć.

Spróbowałam także z jogurtem z pistacjami (trochę ponad 40g - waga już bez łupinek). Dodałam nieco ponad łyżeczkę miodu (dość sporą) i... to "nie pykło". Wprawdzie miód wrzosowy pasował do jogurtu, ale jakoś niespecjalnie do pistacji. Ich naturalnie słodko-słonawy charakter gryzł się z goryczką miodu, którego słodycz wydawała się rosnąć w zestawieniu z nimi aż zaskakująco. Nie chodziło jednak o to, że dodałam go za dużo, bo tam, gdzie łyżeczką zagarniałam tylko odrobinkę, za bardzo się ogólnie gubił, więc nie chodzi o ilość, moc, a po prostu niedopasowane charaktery, tak mi się wydaje.

Ogólnie jednak ten miód bardzo przyjemnie łączył się z orzechami i jogurtem. Uniwersalny i w każdej opcji ciekawy.

Inna opcja to twarożek (pół kostki twarogu półtłustego Pilos i jogurt typu greckiego Piątnicy), np. z ok. 50g pestek dyni. Dodałam jakieś 2-2,5 łyżeczki miodu. To odpowiednia, niezasładzająca ilość.
Twarożkowa baza pozwoliła wyraźnie zarysować się smakowi, nie ingerując w niego. Miód nie przesłodził zbytnio kompozycji, a pestki dyni jeszcze podkreśliły aromat i smak wrzosu. W tym wydaniu miód wrzosowy smakował bardzo jednoznacznie. 

Na kanapkach (na chlebie żytnim razowym) także zacnie się zaprezentował i pokazał swój charakter. Jego stonowana słodycz cudownie połączyła się z twarogiem. Wrzosowa, nienachalna goryczka ładnie się na nim zarysowała. Z serem żółtym (Claasdamer z Kauflandu) także wyszedł smacznie, acz inaczej. Wydał mi się kontrastowo do wytrawniejszego sera wręcz kwiatowo uroczy, a jednocześnie mocniej goryczkowaty (nie tak ewidentnie wrzosowo). Obie kanapki z miodem z pasieki Wosia były smaczne, nie zasłodziłam się, mimo że miodu nie żałowałam.
Ogromną zaletą miodu wrzosowego na kanapkach jest to, że nie spływał z nich, a utrzymywał jak  galaretka.

Mama też ten miód jadła - kończyła słoik (bo jednak cały taki słoik miodu - choćby najlepszego - to nie dla mnie). Opisała: "Przepięknie pachnie! Nadzwyczajnie mocno, słodki taki... wyraźnie kwiatowo, może wrzosowo, tego nie wiem. W smaku słodki, ale nie mocno. Zaraz w dodatku pokazał się jego charakter, głębia. Takie kwiaty... Nie wiem, czy wrzos, ale lekka goryczka. Konsystencja niezwykła. Smak wspaniały, mimo że to nie ciemny miód. Słodki, ale nie tak bardzo, pojawia się w nim trochę goryczki. I ile charakteru! Potem tak ta goryczka się wyłania, bardzo delikatna i przyjemna, to i chyba ten wrzos czuć. Wydał mi się bardziej kwiatowy niż te czysto słodkie i właśnie nie kwiatowe w smaku zwykłe miody wielokwiatowe. Nieporównywalny do tych wszystkich sklepowych, tańszych miodów (głównie gryczanych) co kupowałyśmy. Tu jakość robi wrażenie. Na tostach z serem żółtym i masłem orzechowym to bajka! Im więcej go jadłam i tak już pod koniec słoika, pod koniec listopada, wydawało mi się, że jakby zwietrzał.".
Zgodziłyśmy się też, że obu nam ten miód pasował w zasadzie do momentu, w którym wydawał się ciekawostką. Smakowo obie wolimy dobry gryczany.


ocena: 9/10 (nuty smakowe, jakość w odniesieniu do ceny)
kupiłam: olx
cena: 30 zł + przesyłka (za 320g)
kaloryczność: nie podana
czy znów kupię: nie

czwartek, 15 lutego 2024

Kankel Cacao Craft Chocolate Uganda 80 % ciemna z Ugandy

Kankel to kolejna zupełnie nieznana mi marka (tym razem z Hiszpanii), którą poznać postanowiłam za sprawą większych jesiennych czekoladowych zakupów. Jak sami o sobie piszą, "jest oknem, przez które można zbliżyć się do wszechświata kakao", a "zrodziła się z chęci stworzenia osobistego, delikatnego, wyrafinowanego i prawdziwego doświadczenia poprzez kakao". Założył ją mający 30 letnie doświadczenie zdobywca mnóstwa kulinarnych nagród, Juan Ángel Rodrigálvarez. Ukończył on szkołę bean-to-bar w Madrycie. Ciekawa byłam, co z tego kunsztu poczuję w tabliczce. Wątpliwości budził biały cukier, z którego obecności zdałam sobie sprawę dopiero po zakupie, jednak perspektywa przyjemnej degustacji jeszcze mimo wszystko nie uciekła.


Kankel Cacao Craft Chocolate Uganda 80% to ciemna czekolada o zawartości 80 % kakao (blend równo po połowie trinitario i forastero) z Ugandy, z lasu Semuliki, z okolic miasta Bundibugyo.

Po otwarciu poczułam średnio mocny zapach duszono-suszonych wiśni i truskawek o dość wysokiej słodyczy, ale też lekkiej kwaśności. Wyobraziłam sobie masę sowicie zasypaną cukrem i czekoladki "wiśnie w likierze" z warstwą z cukrowego "szkła". Czułam też bardzo słodkie suszone daktyle, zestawione z kolei z kwaskiem jasnożółtych rodzynek Golden. Wyłapałam, obok kwasku rodzynek, jakby skwaśniałe wino. Sporo w tej kompozycji było jednak też paloności, oddającej piernikowe ciasto z bakaliami. I miodem? Też słodko-kwaskawym? Wyłapałam również niedookreśloną, orzechową nutę, przechodzącą w migdałowy nugat.

Wyglądająca na kremową tabliczka była masywna, a przy łamaniu trzaskała w krucho-chrupki sposób, średnio głośno. Gdy odgryzałam kawałek, wydawała się nieco miękkawo-krucha, lekko się kruszyła. Przekrój wydał mi się nieco kryształkowy - wystraszyłam się, że widoczne białe kropeczki przełożą się na cukrowy efekt kryształków, ale nie.
W ustach rozpływała się bardzo kremowo, acz jedynie gęstawo. Dała się poznać jako aksamitna i nieco pylista podczas umiarkowanie powolnego rozpływania się. Zalepiała usta, zmieniając się w tłustawy, maślano-śmietankowo miękki budyń. Z czasem zawarła w sobie lekką, rzadką soczystość. I właśnie łatwo, rzadko znikała, trochę wysuszając. Pozostawiała lekki, pylisty efekt.

W smaku pierwsza zaszarżowała wysoka słodycz, przywodząca na myśl scukrzone owoce suszone. Porządnie scukrzone, twarde rodzynki smakujące cukrem, acz z owocowym echem.

Przemknęła mi pudrowa słodycz czerwonych owoców z lekkim kwaskiem. Choć w pierwszej chwili wydały mi się wręcz słodziuteńkie, zaraz zaczęły się zmieniać. W wyobraźni zobaczyłam masę duszonych owoców... chyba głównie z wiśni (?)... zasypaną cukrem. Wiśnie i truskawki były w tym słodkie, ale niewątpliwie z nieco soczystym kwaskiem. Truskawki... chyba łączyły nuty duszone z liofilizowanymi.

Przez kwasek weszły jakby kiepsko ususzone, skwaśniałe figi. Mimo kwaśności podniosły także słodycz, która wydała mi się ryzykownie silna. Suszone figi przeciągnęły wiśnie na suszony tor. Potem jednak na dłuższy czas czerwone owoce prawie się zgubiły. Ostało się kwaskawo-soczyste echo.

Wkroczyła za to gorzkość. Oddawała dym, powoli odsłaniający piernik. Był to piernik suchy, trochę czekoladowy, acz niewątpliwie z migdałami i bakaliami, w tym daktylami. Takimi, które właśnie szły trochę w stronę złudnej czekoladowości. Chyba też z jakimiś niedookreślonymi orzechami. Goryczkę umocniła kolendra i kardamon, wnoszące ostro-poważną korzenność.

Palona nuta porządnie wyeksponowała się mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa. Migdały zrobiły się pod jej wpływem także gorzkawo-palone. Piernikowe ciasto w obliczu palonej gorzkości popisało się jednak również słodyczą. Pomyślałam o daktylowym cieście... Czyżby ze zmielonymi daktylami...? Ale na pewno też siekanymi, jako jedne z dodanych bakalii. Wśród tych musiało znaleźć się trochę suszonych wiśni, przypominających o kwasku. A jednak i tak jawiło się jako cukrowo-miodowo słodkie... Niczym jasne, trochę scukrzone figi?

Ciasto zaczęło trochę łagodnieć. Zmieszało się z bardziej maślanym wątkiem migdałowo-maślanego nugatu. Z czasem bazowo kompozycja zrobiła się bardzo maślana.

Wykorzystały to suszone owoce. Poczułam scukrzone, dosłownie pokryte naturalnym owocowym cukrem rodzynki. Wraz z daktylami aż lekko zadrapały. Z maślano-piernikowego ciasta dopływała jeszcze nuta niemal miodowa... Nie miodu jednak, a fig. Suszonych, słodkich, acz miejscami... skwaśniałych? Jakby słodycz była tak wysoka, że aż szła w pewną kwasowość? Czerwone owoce temu kibicowały.

Pomyślałam o jasnożółtych rodzynkach Golden o słodko-kwaśnym charakterze. Wróciły też wyraźnie nuty czerwonych owoców, przechodzących w jakby skwaśniałe, czerwono owocowe wino. Być może jako grzaniec? Tchnęło trochę ostrości, za sprawą której sprawą wróciła myśl o przyprawionym, wręcz pikantnym pierniku.

Rodzynki i słodkie figi, też wręcz scukrzone, na koniec niemożliwie podniosły słodycz, co kontrastowo podkreśliło goryczkę dymi. Było w nim wręcz coś gryzącego i wręcz kwaskawego.

Po zjedzeniu został posmak gorzkiego dymu, gorzkawo-suchego, ostrego piernika z migdałami. Ostrość tonował maślano-nugatowy, migdałowy wątek, ale i tak ją czułam. Kojarzyła się trochę z pikantnie-skwaśniałym winem czerwonym, też nieco dymnym. Do tego czułam przesadzoną, cukrową słodycz jakby scukrzonych owoców suszonych i podobnie scukrzono-miodowych fig, w których krył się skwaśniały akcent.

Całość była ciekawa i w zasadzie smaczna, ale mnie nie porwała. Za dużo było mi tu takich za intensywnie słodkich, scukrzonych nut. Duszone czerwone owoce zasypane cukrem, scukrzone rodzynki i figi, mimo też lekkiego kwasku przesłodziły kompozycję. Bardzo obrazowe, jednoznaczne rodzynki Golden i figi intrygowały. Słodycz wydała mi się też bardzo ciastowo-daktylowa - bez scukrzonych elementów mogłaby zachwycić. Kwasek z kolei w dużej mierze wydawał się skwaśniało figowy i winny. Wysoka gorzkość była prosta - oddawała dym i piernik. Ten zawarł w sobie dużo bakalii i migdałów, też migdałowego nugatu, który potem pomógł maślanej nucie to wszystko złagodzić. Gdyby tabliczka tak końcowo łatwo nie rzedła, o 8 nie musiałaby walczyć - być może nawet bym zastanawiała się nad czymś wyżej.

Duszono-skwaśniałe nuty wina, czerwonych owoców, porządnie przyprawiony piernik z orzechami, wręcz wytrawniejszy motyw chleba z pestkami i kontrastowa kwiatowa, syropowa słodycz  Rózsavolgyi Csokolade Birds of Uganda 80%  była bardzo podobna do tego, co zaoferowała Kankel. Podlinkowana jednak była bardziej gorzka, a jej słodycz przybrała lekki charakter, nie męczyła za bardzo.


ocena: 8/10
cena: 6,50 € (za 75g; około 29 zł)
kaloryczność: 615 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: kakao, cukier, tłuszcz kakaowy

środa, 14 lutego 2024

krem Grizly Láska Nebeská / To Właśnie Miłość

Walentynki uważam za dość kiczowate, jednak jako że miałam akurat i tak jeść krem, który wydano właśnie z okazji walentynek (acz chyba wszedł do stałej oferty Grizly), uznałam, iż datę publikacji zaplanuję... Odpowiednio. Poza tym... niektóre kiczowate rzeczy wywołują przyjazny uśmiech i mają swój urok. Nie każdy kicz jest zły. Wracając zaś do samego kremu - kremy orzechowe z owocami nie przemawiają do mnie, ale nie wykluczam, że mogą wyjść smacznie. Nie każdy owoc mi do nich pasuje tak ogółem, acz że zauważać zaczęłam coraz więcej takich, paru postanowiłam dać szansę.

Grizly Láska Nebeská Oříškový Krém To Właśnie Miłość Krem Orzechowy to krem z orzechów nerkowca, laskowych i migdałów z ciemną czekoladą (o zawartości 54,5% kakao), kawałkami truskawek liofilizowanych i tartym kokosem.

Po otwarciu przywitał mnie zapach soczyście-kwaśnych truskawek. Pomyślałam o surowych, świeżych, ale zaraz nuta ta zmieszała się ze specyficznym motywem liofilizowanych. Zarysowały się na tle czekolady z dosadnie zaznaczonym kakao. Mimo że pokazało swój gorzki charakter, czuć też cukrową słodycz. Goryczkę kakao podkreślił wyraźny wątek oleju kokosowego, który w trakcie jedzenia łączył się z truskawkami w nieprzyjemny sposób. Orzechy robiły za tło. Czułam łagodniejsze nerkowce, które puszczały przodem inne nuty, a także nieco poważniejsze migdały, podkreślające gorzkość kakao. W oddali przewinęły się jeszcze nieśmiałe laskowe. Całość była zaskakująco mało słodka, acz słodka na pewno - poniekąd w naturalny sposób orzechowo-kokosowy.

To, co zobaczyłam po odkręceniu słoika, zaskoczyło mnie. Nie wydzieliło się ani trochę oleju, a wierzch wyglądał na suchy, jakby pokryty zastygłą czekoladową polewą.
Wystarczyło tylko dotknąć to łyżeczką, by krem okazał się wilgotny i tłusty, wręcz plaskający. Mocno przylepiał się do łyżeczki. 
Masa była bardzo gęsta i kleista, ale miękka. Skojarzyła mi się trochę z wilgotnym i bardzo tłustym ciastem i masą z daktyli (jak surowe batony / "raw bary"). Widać w niej sporo drobinek zmielonego kokosa i parę średniej i małej wielkości kawałków truskawek.
Trudno było to mieszać z racji mnóstwa drobinek i małych kawałków. Wtedy i przy zagarnianiu łyżeczką skrzypiał i trzeszczał. W trakcie jedzenia krem okazał się w zasadzie zlepkiem drobinkowych dodatków, mimo że na taki nie wyglądał.
Podczas jedzenia potwierdziła się gęsta i syta miękkość kremu. Nie był jednak miękki zupełnie, ponieważ część kawałków okazała się twarda. Krem utrzymał skojarzenie z ciastem. Bardzo tłustym, oleistym ciastem. Czuć w nim zagęszczenie i kremowość czekolady, a także miazgowy efekt. Ten nakręciły małe kawałki kokosa i truskawek - te tak podrobiono, że w dużej mierze wystąpiły pod postacią dosłownie punkcików i pesteczek. Podczas jedzenia także skrzypiał i trzeszczał za ich sprawą. Zalepiał usta na dość długo i nieco przytykał. Potem jednał rozpływał się, rzednąc w oleisty sposób z odrobiną soczystości. Spora część kawałków kokosa była jakby pokryta tłuszczem kokosowym, który się rozpływał wraz z orzechową bazą.
Kawałkami zajęłam się na koniec, gdy baza się rozpłynęła. Nieliczne raz po raz tylko podgryzałam już wcześniej. Na koniec zęby miały co robić - gryzienia było duuużo.
Kokos wystąpił w różnej postaci. To trochę sporych, trzeszcząco-soczystych, świeżawych wiórków, ale też trochę kruchych kawałków. Większość to jednak bardzo delikatne drobinki, znacznie delikatniejsze niż normalne wiórki. Te tylko lekko skrzypiały.
Truskawki to w większości drobinki i pesteczki, które strzelały, a w porywach trzeszczały, kojarząc się z piaskiem. Trafiło się też parę nieco większych kawałków. Te były albo nieco nasiąkające i mięknące, albo bardzo twarde. Truskawek ewidentnie dodano znacznie mniej niż kokosa.
Po zjedzeniu usta wydawały się pokryte warstewką tłuszczu, której trudno się pobyć, a w samych ustach czułam suchość jakby od oleju kokosowego.

W smaku pierwsza zagrzmiała wysoka słodycz, oddająca ciemną czekoladę o "deserówkowym" charakterze. Cukier zaznaczył swoją obecność, jednak szybko dołączyła do niego palona gorzkość. Deserówkowy wydźwięk zmieniła w bardziej czekoladowo-kakaową polewę.

Goryczkę kakao podkreślił olej kokosowy, który przemknął i odszedł na tyły, acz lekko pobrzmiewał cały czas. Mieszał się jednak na szczęście z nutą kokosa po prostu. Kokos wpisał się trochę w słodycz.

Olej kokosowy zmotywował jednak do działania migdały. Poniekąd kontynuowały czekoladowo-kakaową gorzkość, ale poprowadziły ją też w stronę maślaną. Na tej płaszczyźnie wyłoniły się orzechy nerkowca, które w dużej mierze zagłuszyły olej kokosowy. Dały się poznać jako naturalnie maślane i słodkie. 

Raz po raz - nie przy każdym zagarnięciu łyżeczką - truskawki nieśmiało dawały o sobie znać, obiecując leciutki kwasek. Chwilami z kokosową nutą chylił się w rzygowinowym kierunku.

Orzechy laskowe jedynie nieśmiało pobrzmiewały w tle. Mniej więcej w połowie rozpływania się porcji w ustach wtłoczyły lekko prażoną nutę. Migdały im wtórowały. Te chwilami próbowały wyjść na przód, a ciężkość oleju kokosowego raz po raz sugerowała marcepan.

Marcepan w polewie kakaowej, jako że i kakao cały czas działało. Gdy jednak zrobiło się łagodniej, maślano i kokosowo, orzechy laskowe - ledwo wyczuwalne jako one same - nieco skierowały myśli ku czekoladzie... nieciemnej. Acz nie wiem, czy wyraźnie mlecznej. Na pewno za to słodycz wydała mi się ryzykowna i wszechobecna, ale nagle do niej zaczęły docierać truskawki. Początkowo epizodycznie jako echo - masa miejscami musiała nimi przesiąknąć. Była to słodko-kwaskawa, soczysta nuta, chwilami jednak... zatracała się jej truskawkowość, a ona ocierała się o nieokreśloną, kwasową dziwność.

Od kawałków rozchodził się smak wyraźniejszy. Truskawki dały się poznać jako soczyście kwaśne i słodkie zarazem. W całości wydawały się dość świeże, ale na ciężkim, orzechowo-kokosowym tle nie wyszły zbyt smacznie. 
Od kawałków kokosa płynął z kolei smak słodkawych, soczystych wiórków. Chwilami wpisywały się w kwaśność.

Końcowo sama baza wydała mi się jeszcze bardziej gorzka od kakao, acz nie tylko. W orzechowym splocie dominowały łagodne nerkowce. Migdały próbowały je dogonić, laskowce jedynie pobrzmiewały na samym końcu.

Gdy krem zniknął, dodatki zadebiutowały jako pełne smaku. Tonowały słodycz. Kokos swoim naturalnym charakterem, który w sumie też był nieco słodki. Od truskawek przechwycił jednak jakby pewien kwasek.
Truskawki na koniec przedstawiły się z bardziej kwaśnej strony. Kwasek jednak przechodził w słodycz wraz z gryzieniem ich. Ewidentnie były liofilizowane, lecz chwilami aspirowały do świeżych owoców, w udany sposób je udając.

Po zjedzeniu został posmak oleju kokosowego, mieszającego się z kakaowo-czekoladową nutą ciemnej, acz bardzo przecukrzonej czekolady. Wyraźnie czułam też soczyste, kwaskawo-słodkie truskawki. Orzechowy splot był niejednoznaczny. Kokos wydawał się istotniejszy.

Krem zaskoczył mnie paroma rzeczami. Po Grizly Gold (Krem z orzechów laskowych z chocobananem i ziarnami kakao czy Krem pistacjowy z białą czekoladą, migdałami i kokosem) zupełnie nie spodziewałam się takiej "ciastowo"-oleistej masy. Byłam pewna, że będzie to po prostu orzechowo-czekoladowy krem z kawałkami, a tu zaskoczenie. Kawałki były - i to dużo, ale małe. Wchodziły też częściowo w bazę, z racji tego, jak je podrobiono. Kokos poszedł niestety w kierunku oleju kokosowego, co mi bardzo przeszkadzało. Pokierował kwasek truskawek w odpychającym kierunku. Czekolada miała duży udział, ale przez niego wydawała się kakaowo-polewowa, spłycona. A słodycz i tak była - acz o dziwo bardzo zachowawcza... A i tak dała radę dawać się we znaki. Truskawki sporo miały do powiedzenia, ale choć nie zagłuszały innych nut to jakoś... zupełnie tam nie pasowały i bardziej przeszkadzały niż wnosiły coś pozytywnego. Orzechy czuć dobrze, acz też jakby dziwnie przygłuszone i też nie te, których się spodziewałam. Nerkowce i migdały były wyraźne, ale laskowych czułam niedosyt. W pierwszej chwili uznałam, że krem może jest zwyczajnie ok, ale im więcej go jadłam, tym mniej mi smakował - że końcówkę nałożonej porcji męczyłam. Nie smakował mi. Pierwszy tak kiepski krem tej marki, szkoda.
Nawet trudno mi sobie wyobrazić, do czego by pasował (ja go jadłam po prostu łyżeczką, jak wszystkie kremy).

Połowę słoika oddałam Mamie. Najpierw spróbowała trochę łyżeczką, potem z herbatnikami Leibniz (ciekawostka: o nowej, poprawionej wersji za jakiś czas - nie chodzi o te, które opisałam w 2016 tutaj).
"Sam zupełnie mi nie pasował. Ta konsystencja gęstego ciasta zupełnie nie po mojemu, w smaku kokos niby był, a jakoś uciekał. Całość dziwna taka, słodka, niby czekoladowa, ale nieokreślona. Orzechowy, to na pewno, ale konkretnych orzechów nie czułam. Truskawki w dziwną kwaśność, jakby zepsutą szły. Na herbatnikach trochę lepiej, ale minimalnie. Ten krem w zasadzie ciastkom przeszkadzał. Nie da się rozsmarować, a w smaku i tak jakoś chyba truskawki z kokosem - tym olejem kokosowym? - tak w nieprzyjemną kwasotę szły".
Końcowo i Mama nie dokończyła i krem trafił do ojca.


ocena: 4/10
kupiłam: grizly.pl
cena: 19,48 zł za 300g (promocja)
kaloryczność: 581 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: prażone orzechy nerkowca, ciemna czekolada 25% (masa kakaowa 54,5%, cukier, tłuszcz kakaowy, lecytyna sojowa, naturalny aromat waniliowy), prażone orzechy laskowe, prażone migdały, kokos 7%, liofilizowane truskawki 4% 

wtorek, 13 lutego 2024

Vinte-Vinte Nicaragua 75 % Dark Chocolate ciemna z Nikaragui

Ta czekolada wyglądała mi bardzo prosto, więc uznałam, że może kryć coś wyjątkowego w smaku, że może zaskoczyć. Wybrałam ją bowiem głównie dlatego, że chciałam poznać markę. Niestety, bez dłuższych przemyśleń, przez co niestety umknął mi fakt, że posłodzono ją cukrem zwykłym, a nie trzcinowym (a ma to dla mnie ogromne znaczenie). Mówi się jednak "trudno". Wciąż samo kakao mogło przecież smakiem nadrobić - wszystko zależy od tego, jak kompetentni ludzie ją zrobili. O marce też jednak nie czytałam, dopiero już tworząc posta pod recenzję. Vinte-Vinte to firma związana z najbardziej ekskluzywnymi winnicami w Porto, która oferuje właśnie także czekolady. Przeczytałam, że ich nazwa nawiązuje do tego, że kakao, na którym pracuje pochodzi z farm położonych w odległości 20 stopni na północ lub południe od równika (tam są idealne warunki uprawy kakao). Szukałam więc tłumaczenia z portugalskiego słowa "vinte", ale nie znalazłam nic. Więcej dowiedziałam się za to o kakao, z którego zrobiono tę tabliczkę: z ziaren O'payo, pochodzących z rezerwatu przyrody Bosawas z okolic miasta Waslala. To największy rezerwatu przyrody w Ameryce Środkowej, wpisany na listę biosfery UNESCO.

Vinte-Vinte Nicaragua 75% Dark Chocolate to ciemna czekolada o zawartości 75 % kakao z Nikaragui, z regionu miasta Waslala; z linii Cacao Intensity Collection.

Po otwarciu poczułam bardzo delikatny zapach nieśmiałego, słodkiego wina (białego?), ale pozbawionego alkoholu, oraz owoców... soczystych, kwaskawych... Marakui i grejpfruta, acz bez mocnego kwasku. Czułam za to znaczące, acz też nie mocne palenie, chyba związane z kawą. Kawą z mlekiem z racji łagodnego wydźwięku. Czekolada wydała mi się słodka w prosty sposób, a do tego świeżo-roślinna, co znów robiło małą aluzję do białego wina. Wyobraziłam sobie zielone trawy i zboża.

Cienka tabliczka w dotyku wydawała się dość delikatna (pewnie dlatego, że nie była zbyt gruba) i już w tym momencie zdradzała kremowość. Przy łamaniu trzaskała w chrupki sposób.
W ustach rozpływała się w tempie umiarkowanym, chwilami jakby nieco się spieszyła, potem zaś trochę się ociągała. Mimo drobnej soczystości, pozostawiała po sobie poczucie lekkiej taninowej suchości w ustach.

W smaku pierwszą poczułam słodycz orzechów i zaraz pomyślałam o orzechach nerkowca. Były naturalnie, orzechowo maślane, ale dołączyła do nich maślaność... zwykła. Słodka może jak ze słodkich maślano-nerkowcowych ciastek.

Za ciastkami przemknęła palona gorzkość. Zaczęła jakby szykować sobie grunt.

Zaznaczyła się też słodycz egzotycznych owoców. Pomyślałam o papai i bardzo słodkich melonach. Cechowała je świeżość, rześkość. Przemknął mi chyba jeszcze arbuz. Do głowy przyszło mi wino... słodkie i białe? Też jakiś cierpki, zapowiadający kwasek owoc... acz może w wpisany w to wino.

W tym czasie gorzkość bardzo umocniła swoją pozycję. Rozeszła się jako silna i cały czas epizodycznie nieco wzrastała, mimo że otoczyła ją maślaność. Nie złagodziła jej, a na zasadzie kontrastu podkreśliła. Gorzkość przytoczyła trochę kawy... niezbyt jednak wyrazistej. Mlecznej?

Uderzyły migdały i orzechy włoskie. Dołożyły się do gorzkości z racji swych skórek, acz i w nich czułam słodko-orzechowy, naturalny element.

Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa w egzotycznych owocach poczułam marakuję... niby kwaśną, ale częściowo wpisaną w słodkie, marakujowe lody albo maślankę owocową. Po nich ruszyły też inne owoce jakby "na słodko". Do głowy przyszły mi brzoskwinie i ananas z puszki. Słodycz cechowała bowiem pewna cukrowa dosadność i prostota, mimo że nie była tak jawnie, czysto cukrowa czy szczególnie wysoka.

Ananas... się z tej słodyczy jednak wyrywał i chwilowo podniósł kwaśność. Pomogła mu marakuja, a także cytrusowe echo, dolatujące z oddali.

Kawa... choć sama była delikatna, owocom podpowiedziała goryczkę i cierpkość. Nagle zjawił się cierpkawo-soczysty grejpfrut. Kwaśność wzrosła, grejpfrut trochę się zawahał i smak na moment zrobił się bardziej ogólnie cytrusowy.... A potem mi do głowy przyszło kwaskawo-słodkie pomelo.

Mieszało się z rześkimi melonami z początku, przekładając się na niemal roślinny wątek. Pomyślałam też o zielonych częściach arbuza bliżej skóry.

Przewinęła się jeszcze nuta rozgrzewającego słodyczą gardło słodkiego wina (delikatniusia, że w zasadzie tylko "raczej białego" niż ewidentnie białego), a orzechy wpisały się w palono-prażony wątek, gubiąc jednoznaczność. Paloną nutą zmieszały się z kawą, raczej mleczną. Mleko w zestawieniu z owocami wchodziło trochę w motyw cytrusowej maślanki.

Po zjedzeniu został posmak słodko-kwaskawych cytrusów, głównie grejpfruta czerwonego i pomelo, ale też jakby egzotycznych owoców na słodko. W puszkach? Jako jakaś kandyzowana kostka? Lody? Ostatnie kojarzyły się trochę z maślanką owocową. Mimo prostej słodyczy, było lekko-rześko za sprawą nuty świeżej trawy (z rosą?), roślinności. Czułam też palono-orzechowy wątek, chyba głównie orzechów włoskich. Końcowo słodycz wydała mi się dość silna, ryzykowna, ale jeszcze nie przesadzona.

Całość wyszła ciekawie i smacznie, mimo że dla mnie nieco za delikatnie - jakby żadna z nut nie chciała rządzić, się narzucać. A jednak smaku nie brakowało! Wyraźna gorzkość palona i kawowa, sporo orzechów - od nerkowców przez migdały po włoskie - zmieszały się z egzotycznym splotem. Melony, arbuz, marakuja, ananas i brzoskwinie oraz cytrusowa końcówka z grejpfrutem i pomelo nie uczyniły jednak kompozycji przede wszystkim owocową. Owoce mieszały się z wieloma innymi elementami. Kwasek jednak nieźle się z czasem dzięki nim zaznaczył. Nutka białego wina zaintrygowała mnie. Wysoka słodycz wydała się prosta, ale nie nachalna. Obyło by się jednak bez takich jakby dosłodzonych elementów (nuty owoców z puszek, kandyzowania). Myślę, że gdyby czekolady nie posłodzono cukrem białym, a trzcinowym, a tabliczkę zrobiono grubszą, mogła by zachwycić na maksymalną ocenę.

Odlegle przypomniała mi Chapon Cacao Rare Chuno Nicaragua 70% o nutach migdałów, kawy i brzoskwiń, duszonych pomarańczy. Były bardzo różne, choć pojedyncze elementy coś wspólnego miały. Chapon jednak wyszła intensywniej gorzko, a owoce w niej zaszalały jakoś tak... bardziej owocowo - to aż trudno wyjaśnić. I słodycz wydawała mi się bardziej zgrana, mimo że tabliczka miała mniej kakao - różnica pewnie wynika z innego zastosowanego cukru.


ocena: 9/10
cena: 5,82 € (za 50g; około 26 zł)
kaloryczność: 542 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: ziarna kakao, cukier

niedziela, 11 lutego 2024

BTB Chocolate Czekolada Ciemna Venezuela 75 % ciemna z Wenezueli

Zastanawiałam się krótko, którą tabliczkę otrzymaną od BTB Chocolate zjeść jako drugą. Chciałam najlepszą zostawić na koniec, ale skąd mogłam wiedzieć, która to będzie... Obstawiłam, że najłagodniejsza z trzech ciemnych pozostałych będzie właśnie ta. Czy słusznie?

BTB Chocolate Czekolada Ciemna Venezuela 75 % to ciemna czekolada o zawartości 75 % kakao z Wenezueli.

Po otwarciu poczułam soczysty i bardzo wyrazisty zapach pomarańczy, zmieszany z kwiatami, że oprócz owocu, przyszedł mi do głowy kwiat pomarańczy. Z lekkim, goryczkowatym akcentem płatków kwiatów? Było to kwaśno-słodkie, mieszające się z kompotem truskawkowym, słodkim w ciepłym kontekście. W kwaśność wemknęła się nuta drzew iglastych. Te, choć dowodziły, nie były osamotnione, jeśli chodzi o drzewne akcenty. Czułam też sporo drewna palonego, jako że i paloność miała dość mocną pozycję.

Bardzo twarda tabliczka przy łamaniu trzaskała w konkretny, nieco krucho-skalisty sposób. Trochę się kruszyła.
W ustach rozpływała się w tempie wolnym. Początkowo wydawała się nawet nieco niechętna, ale szybko decydowała się na zmięknięcie w kremowo-aksamitnym sensie. Była zwarta i długo zachowywała swój kształt. Cechowała ją maślana tłustość i soczystość. Pod koniec po ustach rozchodziła się pylistość.

W smaku pierwsze pokazało się drewno... Po chwili okazało się, że drewno iglaste, a już w ciągu kolejnych sekund jakby zyskało życie i nie było to już drewno (ścięte, suche), a żywe drzewa iglaste, m.in. sosna o świeżej, kwaskawej nucie.

Przemknął miód spadziowy. Za nim podążyła słodycz, rosnąc odważnie. Ciemny miód wprawdzie dominował, ale pomyślałam też o żywicy, jako że miała w sobie leciutką goryczkę. Żywica przechodziła częściowo w suchą żywicę jako kadzidło, a więc związała się z dymem.

Dym dotarł do drzew i znów umocnił nutę drewna, ewidentnie palonego dość mocno. Gorzkość za sprawą tych nut była silna, ale jednocześnie prosta. Wychwyciłam jeszcze akcent ziemi, zabiegający o głębię.

Goryczka i kwasek połączyły się, obfitując w soczystość. Także lekko goryczkowatą, oddającą skórkę pomarańczy. Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa pojawiła się też sama pomarańcza jako owoc. Mimo słodyczy, wplotła sporo kwasku, toteż pomyślałam o pomarańczach deserowych. Słodycz żywicy wciąż miała sporo do powiedzenia, mieszając się z tą owocową. W pewnym momencie wydała mi się lekko piekąco-przenikliwa.

Do słodyczy dołożyły się też kwiaty. Może kwiaty pomarańczy... W pewnym momencie jakby zmierzały ku drapaniu tak, że do głowy przyszedł mi miód, ale już nie spadziowy, a pomarańczowy. Bardzo słodki.

Bardzo słodki był też kompot z  truskawek, który pojawił się nagle. I okazał się... wnosić nieco przypalono-owocową nutę? Mimo słodyczy, zawarł w sobie lekki kwasek. Pomyślałam o kompocie posłodzonym miodem. I znów przemknęło trochę kwiatów. Zaakcentowały swój nieco ostrzejszy aspekt.

Gorzkość palonego drewna, w większości iglastego, wydała mi się kryć trochę cierpkości. Wyobraziłam sobie suchą korę drzew i... łupiny, skórki orzechów? Poczułam ich gorzkość, która zaraz schowała się w dymie.

Owoce w tym czasie nieco przycichły. Pomarańcza kontrastowo - wyczuwalna jako echo, ale jednak - zmieniła charakter na bardzo słodki, stąd do głowy przyszły mi jakieś miodowo-cukierkowe, smakowe słodkie tabletki, łączące słodycz i goryczkę. Pobrzmiewał też miód z kwaskiem (nie zły, a wynikający z nut tego, z czego go zebrano). Wszystko to jednak końcowo osnuł dym.

Po zjedzeniu został posmak odymionego drewna iglastego, z lekkim kwaskiem przechodzącym w pomarańczę i niedookreślony, przesłodzony kompot. Czułam ciepło i jakby ciepło-soczysty kwasek (duszonych owoców, pomarańczy w słońcu). Do tego sporo - ale nie przesadnie dużo - słodyczy miodów o nieco kwaskawym charakterze oraz żywicy.

Czekolada była smaczna, miała sporo nut, ale raczej prosty, spokojny charakter. Drewno i drzewa iglaste wiązały się z miodowo-żywiczną słodyczą. Sporo dymu i pomarańczy połączyły cierpkość, kwasek. Kwaśność była dość znacząca, ale nie szczególnie wysoka. Podobnie słodycz i gorzkość. Gorzkość chwilami wydawała się wynikać w dużej mierze z palenia, prażenia, nie tylko z nut kakao. Żadna w zasadzie nie walczyła o dominację. Ogół wydał mi się wyważony i przyjemny.


ocena: 8/10
kupiłam: dostałam od BTB Chocolate
cena: jak wyżej, ale cena to 10 zł (za 50g)
kaloryczność: 570 kcal / 100 g
czy kupię znów: mogłabym do niej wrócić

Skład: ziarno kakao min. 75%, cukier trzcinowy nierafinowany

sobota, 10 lutego 2024

Skarby Roztocza Miód wrzosowy

Szczerze mówiąc, ja już dawno machnęłam na miody ręką i nie interesują mnie, bo doszłam do wniosku, że obecnie już z racji tego, czym miód jest, to coś nie dla mnie. Potrzebny mi tylko raz w roku, gdy robimy z Mamą masę makową oraz czasami do "zdrowego karmelu" do deseru a'la Snickers, jaki robię. Mama jednak lubi zawsze jakiś miód mieć. Kiedyś lubiła gryczane, jednak obecnie - w przystępnym dla nas przedziale cenowym - żadne nie smakują tak, jak kiedyś. Brak im charakteru, goryczki, a blisko do słodkich wielokwiatowych. Poprosiła mnie w końcu, bym znalazła jej jakiś inny dobry ciemny. A mi do głowy przyszedł wrzosowy, jako że słyszałam, że też jest charakterny, a co do koloru - no, ten to sama w sklepach widziałam. I jak już Mamie kupiłam, to sama też postanowiłam go poznać. Najpierw trochę poczytałam. Jego zbiory są we wrześniu, stąd z zakupem wstrzymałam się do tego okresu. Nie chciałam bowiem kupić skrystalizowanego, a ponoć łatwo, by ten rodzaj się skrystalizował. Nie miałam zamiaru podgrzewać go choćby odrobinę z racji tego, że dowiedziałam się, że miody wrzosowe mają niezwykłą strukturę - naturalnie są lekko galaretowate, gęstawe. Wynika ona z większej niż w przypadku innych miodów zawartości wody (~21%) i w miarę równy udział glukozy do fruktozy. Zaciekawiło mnie to co niemiara! I ponoć często właśnie z powodu jego gęstości widoczne są również w nim zanieczyszczenia pierzgą i pyłkiem z wrzosów czy drobinami woskowych odsklepin, to już tak na marginesie.

To jednak co otrzymałam, zirytowało mnie. Miód był skrystalizowany... Zadzwoniłam więc od razu pod numer podany na stronie i po dłuższej rozmowie ustaliliśmy, że miód odeślę. Rozmówca od Skarbów Roztocza upierał się, że miód wrzosowy ma mieć taką strukturę. Ja zaś uparłam się, że takie bryły jak cukru to nie galareta, jaką widziałam w internecie. Potem wysłali mi zdjęcia miodów z innego rozlewu - tam kryształków nie zobaczyłam i zadecydowaliśmy, że taki miód mi wyślą. Nie wiem więc, czy ten pierwszy na pewno był z tego roku, czy co. Warto jednak mieć na uwadze, że miody wrzosowe od tej firmy jeden od drugiego mogą się bardzo różnić.

Skarby Roztocza Miód wrzosowy to miód nektarowy wrzosowy z polskich pasiek ze zbioru z roku 2023, wyprodukowany przez rodzinne gospodarstwo z Lubelszczyzny Pasieka Skarby Roztocza.

Zapach obu wersji był mniej więcej taki sam. Po odkręceniu słoika czułam zapach przede wszystkim bardzo słodki i jakby "swojski". Czuć naturalność, a także ogrom kwiatów. Wrzosu? Subtelnej, ziołowej, ostrej goryczki? Jednocześnie słodycz była niemal urocza... Uroczo-szlachetna? I prawie drapiąca, co jeszcze bardziej na zasadzie kontrastu chwilami podkręcało charakterną goryczkę.

Pierwszy słoik, który mi przysłano bardzo mnie zdenerwował, bo jego zawartość była gęstą, skrystalizowaną masą koloru pomarańczowego - nie wyglądał mi na tegoroczny zbiór. 
Gęsta, scukrzona konkretnie - mimo że miód otworzyłam 1 października 2023 ze zbioru z września 2023. Miód mimo wielu kryształków miał w sobie pewną miękkość, nie był twardy jak kamień. Wykazywał też lekką galaretowatość, glutowatość, 
W ustach rozpływał się jakby się ociągając. Oprócz kryształków, masa przypominała trochę galaretkę czy gęsty kisiel... Niestety z kryształkami, co przyspieszało rozpuszczanie się, kojarzyło się z cukrem i odbierało jakąkolwiek przyjemność z jedzenia.

Słoik, który przysłano mi po zwrocie skrystalizowanego, bardzo się różnił już kolorem. Był ciemny, brązowy. Masę cechowała wysoka gęstość. Była ciągnąca i bardziej galaretowato-kremowa niż zwyczajnie "półpłynna". Miód z łyżeczki nie lał się, a powoli i ciągnąco spływał, klejąc się do niej. Przypominał nieco miody kremowane (ja jadłam rzepakowy Bartnika Mazurskiego), ale to też nie było do końca to. Wyglądał nieco bardziej kisielowato-galaretowato. Był spodziewanie lepki i klejący.
W trakcie jedzenia także wykazywał gęstość. Przypominał trochę galaretkę czy gęsty kisiel, ale bez ich śliskości. W tym miodzie czuć raczej aksamitność. Wydał mi się miękki. Rozpływał się powoli w taki jakby pełny sposób.

Wersja skrystalizowana także w smaku się różniła. Była po prostu gorsza. 
Najpierw intensywnie słodka, acz o naturalnym charakterze, dosłownie z nutą "ula" (powiedzmy) i ogromem kwiatów. Miała ich szlachetny wydźwięk, przywodząc na myśl kwitnące, świeże wrzosy Kryształki rozpuszczające się zdawały się tą słodycz pchać w kierunku czysto słodkim, typowo miodowo-drapiącym, jednak w tle zarysowała się też gorzkawość o ziołowo-kwiatowym wydźwięku. Zwiększyła głębię, wydała mi się kontrastowo uwypuklona przez słodycz, ale i na zasadzie kontrastu tę słodycz podnosić. Była w pewnym momencie tak silna, że odnotowałam jakiś słodko-kwasek. Związał się z goryczką jako kwaskawość jakby jasnego, taniego miodu (źle zebranego). Na języku czułam wręcz ziołowo-goryczkowatą pikanterię, wyraźnie wrzos.
Wydawało mi się, że kryształki zaburzały harmonię, spłyciły smak i uprościły go. A jednak pod nimi ewidentnie zarysował się ciekawy smak, charakter. Mama utwierdziła mnie w tym, bo stwierdziła, że "ewidentnie skrystalizowany, ładnie, ciekawie pachnie, a i w smaku ma taki jakiś dziwny charakter, mi nie smakuje, gorzki jest" i podsumowała, że czuje jednak, że nieskrystalizowany na pewno miałby u mnie duże szanse. Ja takiemu mogłabym wystawić jakieś 5, bo mimo że smak ciekawy, to nie doskonały. Konsystencja - wiadomo, a cena wysoka.

Nieskrystalizowany miód ewidentnie był bardziej harmonijny.
W smaku najpierw poczułam wysoką słodycz o bardzo naturalnym smaku, jakbym jadła miód prosto z ula (abstrakcyjna wizja), na wsi i to jeszcze zaciągając się zapachem kwiatów. Słodycz przybrała ich szlachetny wydźwięk. Oddawała kwitnące, świeże wrzosy.

W tle pojawiła się lekka goryczka... Po czym gorzkawość aż uderzyła. Nasuwała na myśl zioła, ziołowe kwiaty. Uwypukliła głębię miodu, który jednak i tak bardziej niż z goryczkowatymi ciemnymi, kojarzył się z miodami jasnymi. W zasadzie... wyszedł jak miód jasny z nutą ciemnego. Po chwili gorzkość wzrosła i dała się poznać jako ewidentnie wrzosowa.

Wrzosowy smak mniej więcej w połowie rozpływania się porcji wciąż był motywem wiodącym, mimo że słodycz znacząco wzrosła. Co prawda zbliżyła się do efektu drapania, ale spotęgowanego lekką, gorzkawą ostrością. Słodycz w tej kwestii jakby się powstrzymywała. Wydała mi się nawet dość kwiatowo urocza przede wszystkim, acz z echem kwiatów wrzosu o poważniejszym zacięciu.... kontrastowa do wzbierającej pikanterii wrzosu. Słodycz drapała, jawiąc się jako niewiarygodnie wysoka. W niej wyłapałam aż lekką kwaskawość, acz też kojarzącą się z kwitnącymi kwiato-ziołami.

W posmaku został motyw wrzosów o kwiatowo-ziołowym, goryczkowatym charakterze, ale również drapiąca, niemal urocza słodycz. Do tego czułam aż pewne gryzienie w język... nie tyle jednak od słodyczy, co od wrzosowo-kwiatowo, pikantnie ziołowego motywu.

Miód pokazał pazurki, miał ogromny charakter. Jawił się jako dość kontrastowy. Bardzo słodki niby wręcz uroczo kwiatowy, a jednak jednocześnie kwiatowo-goryczkowaty i wręcz pikantny. Wrzos czuć wyraźnie w tym wszystkim. Silna słodycz, silna goryczka i echo kwasku, acz nie miodu taniego, kiepskiego, a takiego... świeżo-wrzosowego. Niestety jednak nie wynagrodziło mi to, ani nie przełamało męczącej słodyczy. Konsystencja była świetna - gęsta, ciągnąca i jakby masywna. Idealnie gładka, bez kryształków.

Jadłam go z jogurtem (typu greckiego Piątnicy; miodu dodałam ok. 2 łyżeczki) z orzechami włoskimi (ok. 50g). Ich lekka goryczka skórek zacnie zgrała się z tą wrzosowo-ziołową miodu, a i jego pikanteria zyskała zacne, wyrazite towarzystwo orzechów. Kwasek jogurtu podkreślił jednak nieco ten właśnie kwaskawy akcent w miodzie. Co więcej, wyraziste połączenie podkreśliło nie tylko wyrazisty charakter miodu, ale... ku mojemu zaskoczeniu, także jego słodycz, co mi przeszkadzało.
Miód, mimo że zbito-galaretowaty, z czasem sam z siebie zaczynał częściowo wsiąkać w jogurt.

Tego miodu próbowałam też z twarożkiem (pół kostki twarogu półtłustego Pilos i jogurt typu greckiego Piątnicy), z około 50g pestek słonecznika i odrobinę dyni dla spróbowania (lekko podprażonych). Dodałam góra 2 łyżeczki, co i tak, podczas jedzenia, wydawało się lekką przesadą. 
Słonecznik niespecjalnie się sprawdził, bo trochę gubił się w wyrazistym smaku miodu. Dynia za to wyszła lepiej - sama była świetnie wyczuwalna, a w miodzie podkreśliła kwiatową ostrość.
Ogólnie miód Skarbów Roztocza w twarożku wydawał się bardziej ogólnie kwiatowy niż tak jednoznacznie wrzosowy, a także bardziej pikantny. Echo kwasku uciekło zupełnie. Słodycz pozostała tak intensywna, że drapała i chwilami zasładzała mimo twarożkowej bazy.
Miód po pewnym czasie zaczynam lekko wsiąkać w twarożek, mieszać się z nim sam z siebie, jakby się rozpuszczał, tracił zbitość.

Spróbowałam też na kanapkach (na chlebie żytnim razowym), mimo że nie jestem wielką fanką kanapek na słodko. Na jedną dodałam twaróg (Pilos z Lidla), na drugą ser żółty (Claasdamer z Kauflandu). Miód niewątpliwie świetnie sprawdził się na nich ze względu na jego konsystencję - nie spływał ani nie wsiąkał, a ładnie utrzymywał się na obu jak rzadka galaretka.
Na obu, w obliczu charakternego chleba, wyszedł jeszcze bardziej, aż przenikliwie słodko. Co prawda także goryczka nieco się umocniła, no ale przy tej słodyczy marna to pociecha. Mimo sowitej ilości sera, i tak mnie zasłodził. Kanapkowa baza nie poskromiła tej słodyczy. O dziwo wytrawniejszy żółty nieco złagodził wrzosowy charakter tego miodu. Kanapka z twarogiem pozwoliła za to wyraźnie wyeksponować się wrzosowemu smakowi - dzięki temu ta opcja była nieco lepsza. Kanapki z miodem Skarbów Roztocza jednak mnie nie chwyciły.

Po tym, jak w 3 opcjach mi się nie sprawdził, trafił do Mamy. O samym powiedziała: "bardzo słodki i gorzki, chyba właśnie wrzosowo. Ta jego porażająca goryczka ziołowa tak się miesza ze słodyczą, że z czasem aż w kwasek idzie. Niezbyt mi on odpowiada. Ma charakterek, ale nie w moim stylu przez kwaśność i to, że to charakterek jakby ziołowy". Spróbowała go też polać na swoje biszkoptowe ciasto kokosowo-kakaowe (które akurat wyszło jej za mało słodko) i powiedziała: "Na cieście ten miód się sprawdził. Kwaśność uciekła, a ta goryczka ziół z kakaowym ciastem wyszła piernikowo, ale - chyba przez kontrast - miód aż uderzał słodyczą. Wydawał mi się aż niemożliwie słodki, a obecnie tak słodkich rzeczy to i ja nie lubię. I dziwne, bo on jest i wyraźnie wrzosowo gorzki, i bardzo słodki. Do kakaowego ciasta jednak pasuje, to mu trzeba przyznać.".

Żadnej z nas więc w pełni nie chwycił, mimo że doceniamy. Charakter ma, to pewne. Mało funkcjonalny, ale ciekawy. Tylko że oceniam też biorąc pod uwagę cenę i to, że miody Skarbów Roztocza są bardzo... "jak się trafi" (a jak coś kupuję za takie pieniądze jako świeże, to na takie liczę - jako że podkreślałam przed zakupem, że czekam na miód tegoroczny, bo nie chcę skrystalizowanego).

Miód Wrzosowy z pasieki Daniela Wosia (o którym za kilka dni) był bazowo słodki, a z goryczką, z charakterem, ale łagodniejszy i bardziej harmonijny. Mimo że słodycz w nim stanowiła bazę, był łagodniej słodki, nie zasładzał. Miód Skarbów Roztocza wydał mi się intensywniejszy i bardziej dynamiczny. I bardziej słodki, i bardziej gorzkawy, niemal ostry, z podkradającym się kwaskiem. Wyraźniej wrzosowy, ale jednak ta wyższa słodycz osłabiła jego odbiór. W dodatku "w czymś" miód Skarbów Roztocza jakoś jak na taką zbitą konsystencję za łatwo się rozpuszczał i wsiąkał. Wspomniany zaś ładnie i do końca jedzenia utrzymywał się na wierzchu (co mi się bardziej podobało).


ocena: 7/10 (nuty smakowe, jakość w odniesieniu do ceny)
cena: 45 zł (za 370g)
kaloryczność: nie podana
czy znów kupię: nie