środa, 15 kwietnia 2020

Cacaoken Hojo no Ka / Houjyo no Ka / Milk Chocolate Hojicha mleczna 56 % z Wietnamu z prażoną zieloną herbatą

Tą recenzją zaginam trochę czasoprzestrzeń, by opublikować ją w dniu, w którym Olga z livingonmyown publikuje Kit Kata o podobnym smaku. Mam wielomiesięczną kolejkę wpisów, a ten upchałam pojedynczo znacznie wcześniej, niż normalnie miałoby to miejsce. W ogóle bowiem trafiła do mnie przypadkiem. Na stronie cocoarunners wypatrzyłam japońską Cacaoken Vietnam 80 %, a po Meiji naszło mnie właśnie na odkrywanie dobrych marek stamtąd. Poszukałam, co tam jeszcze jest ciekawego i złożyłam spore zamówienia jako prezent na urodziny od siebie dla siebie.
Cacaoken to marka doceniona przez AoC. Jej nazwa po japońsku znaczy "kakaowe laboratorium" - odnosi się do ich fabryki znajdującej się w mieście Fukuoka, gdzie eksperymentują z różną fermentacją ziaren.
Traf chciał, że zamiast kupionej, wysłali mi tę... Oczywiście, gdy podniosłam problem, wysłali mi wybrane przeze mnie czekolady innej marki w zamian, ale zostałam z taką czekoladą... o której kompletnie nic nie wiedziałam, ot. Cacaoken sama jedna taka została, to pomyślałam, że puszczę wcześniej, bo w dodatku z tak niespotykanym dodatkiem, że niczego mi to nie zaburzy. Otóż to smak hojicha, czyli prażona zielona herbata, która jest ponoć "herbatą jesiennych wieczorów". Właśnie takiego Kit Kata kupiłam Oldze na walentynki 2020 r. (ciekawscy, zadanie dla Was - liczcie sobie, jak to z tą chronologią, huehue). Jak to dziwo, hojicha, wychodzi w wafelku, a jak w tabliczce kompletnie różnych producentów?
Wracając do mojej czekolady... Japończycy od lat przywiązywali ogromną wagę do jedzenia, jak i właśnie słodkości, nadając wszystkiemu nazwy. Są dla nich ważne. Nazwę tej zapisali w obu alfabetach (i przetłumaczyli na angielski) - to "woń płodności", sposób na serce (oczywiście nie na zawały). Wiadomo, chodzi o uczucia i w ogóle, aczkolwiek o tym wszystkim, jak i o prozdrowotnych właściwościach kakao znalazłam informacje w pięknym kopertowym opakowaniu.

Cacaoken Hojo no Ka / Houjyo no Ka / Milk Chocolate Hojicha to mleczna czekolada o zawartości 56 % kakao z Wietnamu z Hojicha, czyli prażoną zieloną herbatą

Gdy tylko otworzyłam opakowanie poczułam szokująco intensywną woń zielonej herbaty. Miała mocno ziołowy, goryczkowaty, wręcz gorzki wydźwięk. W intrygujący sposób mieszała się z łagodnością słodkiego mleka, sugerując matcha latte. W tym z kolei doszukałam się trochę wilgotniejszego, "zielono"-kwiatowego motywu. Cierpkość ziół i suchych fusów podkreśliła nutka palenio-prażenia, stanowiąca most do tych słodszych klimatów. Po chwili doszukałam się wśród nich... roślinnie-zbożowo-karmelowego akcentu, który mi skojarzył się z corn flaksami i orzechami w cukrze, co w trakcie degustacji było ogólnie bardziej odymiono-karmelowe.

Tabliczka o niewiarygodnie ciemnym kolorze w dotyku wydawała się tłusta i delikatna, ale łamanie szybko wytknęło mi błąd. Wykazywała przy nim kamienność, głośno trzaskając.
Gdy tylko odgryzłam kawałek, po usłyszeniu zdrowego chrupnięcia, poczułam, jak twardy kawałek szybko się rozpływa. Czekolada okazała się tłusta w śmietankowo-mlecznym kontekście. Mimo że zbita, dosłownie zmieniała się w śmietankę, wraz z jej śliskością i rzadkawością (pełną, ale jednak rzadszą niż tłustość maślana). Jednocześnie, czekolada jako całość, była bardzo, wręcz szorstko proszkowa (obstawiam, że to zmielona herbata). To na szczęście jakby trochę hamowało rozpływanie się. Otłuszczała usta, ale nie przytłoczyła - właśnie ta ziarenkowa szorstkość wyszła na dobre. Z czasem odnotowałam leciutko podsuszający efekt wraz  ze ściągnięciem na koniec.

W smaku od początku uderzyła goryczka ziół. Ziołowość niemal pretensjonalnie rozeszła się po ustach. Podrasował ją prażono-palony, trochę dymny motyw. W ziołach szybko poczułam zieloną herbatę. Była cierpka i charakterna, fusiasto-liściasta. Jako napar, ale i... Algowa. Algowo-wytrawna, że aż zdarzyło jej się zasugerować rybę (ale spokojnie, nie smakowała nią!).

Po chwili zaszarżowało mleko. Wydało mi się naturalnie orzechowe, a więc też z leciutką goryczką, acz już łagodniejsze. Podszepnęło matcha latte, z porządnie spienionym mlekiem o niskiej słodyczy. Zrobiło się bardziej rześko, a do kompozycji dotarły żywsze motywy roślin.

Pod tym wszystkim wyłapałam nutkę spalenizny, Oto herbata z zielonej zaczęła podkradać się pod czarną, z orzechowym mlekiem nawet udawać prażono-paloną, wręcz odymioną kawę, a rośliny... podrzuciły trochę skojarzeń ze zbożem / drzewami (czy może opalanym drewnem?), orzechami i strączkami. Pomyślałam o zielonej fasolce gotowanej na parze. To właśnie też nie tyle para co... wilgotny dym spalenizny...? Nutka delikatna, ale jednak. Jednocześnie niewątpliwie było słodko, choć całość była zdumiewająco mało słodka. Czułam odrobinkę karmelu i rześkość owoców, lecz pod natłokiem innych nut miałam problem z ich nazwaniem. Może jakieś cierpkawe cytrusy? Jak cytryna utopiona w toni ciemnej herbaty?

Mniej więcej w połowie herbaciana nuta wydawała się wytrawnie prażona i cierpka, że aż lekko ostra, rozgrzewająca. Odlegle mignęły mi przyprawy korzenne, jakby ukryte w dymie, w których rześkość zielonej herbaty z ziołami położyły nacisk na... ostro-chłodzące anyżowe akcenty?

Bliżej końca słodycz, jakby naturalnie płynąca z mleka, poprzez prażoność zrobiła się jak ostro-rześkie przyprawy, a w końcu kwiaty, właśnie też wchodzące w rześkość. To, o dziwo, były jednak kwiaty... przeznaczone do suszenia, a zawilgocone. Teoretycznie lekkie, ale niezbyt. Wkręcił się łodyżkowy motyw, a w zieleninie herbata zielona postawiła na swoim.

Jako matcha latte uderzyła tym razem algowo-gloniastym smakiem. Glony kontynuowały rześkość, by pod koniec pozwolić trochę na osłodzenie mleku i karmelowi... jakby karmelizowanym algom i orzechom. Wciąż jednak były tak wytrawne, że sugerowały nori do sushi (może glonami i rybą to nie smakowało, ale jak na początku mignęło takie skojarzenie, gdzieś jakoś tam w tle to wisiało).

Po zjedzeniu na długo pozostał posmak cierpkiej, zielonej herbaty, ogrom goryczki palenio-prażenia, herbat i ziół, z którymi mieszała się wytrawność. To znów nieśmiała nutka herbaty czarnej z cytryną. Obok tego, w pełnej harmonii stał smak naturalnego mleka. Było łagodną ostoją, bo przecież... Czułam algi, strączki i orzechy, lekko osnute dymem. Przełożyło się to na lekkie ściągnięcie i poczucie suchości w ustach, mimo tłuszczu na ustach. Zdziwiłam się, że po paru chwilach nagle... okazało się, iż pozostałam z posmakiem słodkiej, zielonej herbaty. 

Tabliczka wyszła mocno, uderzająco i dosadnie, a przy tym... Łagodnie. Tak, jakby w wyjątkowo udany sposób na zasadzie kontrastu chciała uwypuklić moc zielonej herbaty i strączkowo-zielonych nut Wietnamu. Mimo wyrazistego dodatku bowiem, sama baza miała mocny fundament (sporo nut podobnych do Marou Dak Lak 70%, której recenzja 13.11.20).
Pierwszy kęs mnie zaskoczył, przy drugim czekolada wydała mi się niesmaczna, a każdy kolejny do samego końca udowadniał mi, jak bardzo się myliłam. Okazało się, że ta wyjątkowa, intrygująca kompozycja wciągnęła mnie i bardzo mi posmakowała. Skrajności, dziwności, a jednak tak zrobione, że gdy się to "chwyci", jest zacnie. Mocna ziołowość, zielona herbata, matcha, herbaty inne... a i nutki rześko-owocowo-ziołowe. Nie silne, ale obecne, tak jak i strączki, algi. Ich wytrawność częściowo wydawała się sugerowana, częściowo płynąca z kakao. A co do słodyczy... ta była, owszem, ale jakby nie. To też dziwnie fajne.
Jedyne, co na pewno mi nie odpowiadało, to tłustość śmietanki i szybkie rozpływanie się. Wszystko inne, jako ciekawostka na raz - geniusz. Nie chciałabym jednak do tej tabliczki wrócić. Zbyt odchodziła od tego, czego normalnie oczekuję od czekolady.

Ponoć hojicha zupełnie nie smakuje jak zielona herbata, a jak czarne. Cóż, to dziwne, bo ja tu czułam, jakbym miała do czynienia z matchą.


ocena: 9/10
kupiłam: Cocoa Runners
cena: wpadła przez pomyłkę (normalna cena to £7.95 za 20 g)
kaloryczność: nie podana
czy znów kupię: nie

Skład: miazga kakaowa, tłuszcz kakaowy, mleko w proszku, cukier, prażona zielona herbata

4 komentarze:

  1. Dziękuję <3 Lubię pogadać w żartach, że coś mnie czekało albo przybyło do mnie w związku z przeznaczeniem, ale tak naprawdę w to nie wierzę (odnoszę się do wejścia w posiadanie tabliczki). Naturalnie czekolada i kitkatowe polewiszcze nijak się do siebie mają pod względem konsystencji, jednak szorstkość mogłyśmy odczuć podobną. Degustacja i peeling języka w jednym. Algi, ryba (w domyśle) - o, brzmi znajomo. Mimo iż nieporównywalnie więcej wyciągnęłabym z czekolady, ani trochę nie przeszkadza mi, że poznałam tę herbatę w Kit Kacie. Dla każdego coś innego (:

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Taak, też lubię tak z przymrużeniem oka pogadać, że przeznaczenie. Jak np. ostatni słoik mojej kawy czekał na mnie w sklepie w kartonie i już sobie gadam, że przeznaczony mi był widocznie. Gorzej jak jest promocja tylko przy zakupie dwóch.

      Tak, to prawda. I mimo wszystko mam wrażenie, że jak by smak nie wyszedł, to i tak mnie poznawanie każdego smaku bardziej cieszy przy czekoladzie, Ciebie przy wafelku.

      A co Ty taka pewna, że herbatę tak poznałyśmy? Może nas oszukali i dodali nie herbatę, a ryby?

      Usuń
    2. "Gorzej jak jest promocja tylko przy zakupie dwóch." - O kur...de mole, jak ja tego nienawidzę! Promocja przy wzięciu x sztuk, a w sklepie jest dokładnie o jedną za mało. Fhjfdsfsjfsjfgnjb...

      Mam nadzieję, że były tam nie tylko ryby, ale również inne rzeczy wyłowione z dna oceanu, w tym buty, trupy i muł.

      Usuń
    3. I syrenie odchody. Ej... jak one wydalają?

      Usuń

Moderacja włączona, żeby nie było problemów z weryfikacją obrazkową.