Z Mamą zawsze dbamy, by mieć w domu słoik (Sante) Auchan Peanut Paste Smooth 100 % w zapasie, ale jakiś czas temu tak się zdarzyło, że coś szybko poszło, a kolejna wizyta w Auchan wcale tak szybko miała nie nastąpić. Stąd Mama kupiła cokolwiek jako zamiennik, co znalazła. Pierwszy raz zobaczyłam taki krem, z ciekawości więc postanowiłam spróbować. Marka jakoś mi się kojarzyła, ale nie wiedziałam jak i z czym. Dopiero jakiś czas później na półce Mamy w komodzie dostrzegłam konfiturę z takim logo - no przecież to marka własna Lidla! Ale właśnie... że raczej z dżemami i konfiturami mi się bardziej kojarzyła.
Maribel Peanut Butter Crunchy to chrupiący krem z orzechów arachidowych z kawałkami fistaszków; słodzoną i z solą; marki własnej Lidla
Po otwarciu poczułam znacząco, acz wcale nie szczególnie mocno, prażony zapach fistaszków. Oplotły je słodycz i słoność, dość wyważona, acz to ta druga jakoś bardziej przyciągała uwagę. Podszepnęły fistaszkom echo typowo amerykańskiego "peanut butter", acz nie był wątkiem wiodącym.
Krem był gęsty i masywny, acz gdy konkretniej zanurzyłam łyżeczkę, przemieszałam, wyszła na jaw jego pewna miękkawa kremowość. Zatopiono w nim sporo małych kawałków orzeszków, które to o twardawość walczyły, acz ogólnej kremowości nie zabiły.
W trakcie jedzenia krem okazał się faktycznie konkretny, ale też miękki. Mimo masywności. Zalepiał natychmiast i konkretnie. Nie był jednak mocno zbito-gęsty i z czasem odpuszczał. Rozpuszczał się w tempie umiarkowanym. Proces ten przyspieszało sporo małych kawałków arachidów. Krem cechowała miazgowość (niezależna od kawałków), a także miękka, jakby nieco kremowo-oleista tłustość. Mimo to, w pewnym sensie było w nim coś suchawego. Pozostawiał suchawe wrażenie.
Kawałki wolałam gryźć na koniec, bo w trakcie rozpływania się masy "obok", było dziwnie. Gryzione na koniec okazały się chrupkawo-twardawe. Nie jakoś szczególnie, raczej delikatnie. Było ich naprawdę dużo, acz miały rozmiar mały i średni. Kontynuowały lekką chrupkawość, którą nadał już efekt miazgowy.
W smaku przywitała mnie znacząca słodycz. Czuć, że dodana, nawet trochę karmelowa, a nie naturalnie fistaszkowa, ale z tą zgrała się w harmonii. Za nimi pojawiło się mdławe, oleiście-wodniste echo. Zaraz jednak ukryło się za arachidowością.
Orzeszki pomogły sobie prażonym motywem. Nie było to prażenie mocne, ale istotne i wyraźne. Podkreśliło arachidy, które wydawały się trochę niepewne siebie. Jawiły się jako delikatne, niemal maślane.
Mniej więcej w połowie rozpływania się porcji w ustach, do prażenia dołączała słoność. Wyraźna, punktowa i przez pewien czas nienachalna. Podkreślała i samo prażenie, i arachidowość. Mieszała się ze słodyczą i... z nią też się nawzajem nakręcały. Potem jednak trochę zapomniała o fistaszkach i z prażeniem wysunęła się na przód.
Fistaszki, choć w sumie wyraziste, pod naporem początkowej słodyczy, a potem bardziej słoności, końcowo wydawały mi się jakieś zrezygnowane. Wtedy jednak przyszedł czas na kawałki. Od nich, mimo że od jakiegoś czasu zaznaczały się na języku, arachidowość nie umacniała się jakoś szczególnie.
Dopiero gryzione na koniec napędzały smak fistaszkowy. Stanowiły przedłużenie bazy, jako że były średnio, ale wyraźnie prażone.
Gryzione obok masy, wydawały się bardziej zgaszone słodyczą i solą.
Po zjedzeniu został posmak słono-masłoorzechowy, trochę słodki i orzeszkowy w wydaniu łagodnym, niemal maślanym. Prażenie pobrzmiewało, ale nie pchało się na przód.
Krem w zasadzie był, czym powinien być, przy założeniu, że ma być masłem orzechowym typu amerykańskiego. Jak na takie, zrobiony dobrze, bo nieprzeprażony i trochę słodki, i trochę słony, ale w sumie bez przegięć. Słoność jak dla mnie była za silna, ale zdaję sobie sprawę, że skoro nie używam soli, to po prostu ja mogłam ją aż tak odebrać. Mnie obecnie przeszkadza jakiekolwiek tego typu podkręcanie orzeszków, i też ta specyficzna mdława oleistość kremów typu amerykańskiego, ale to już bardzo subiektywne, więc to po prostu nie mój typ kremów. A jednak muszę mu przyznać, że był bardzo wyważony. Zastrzeżenia mam jednak co do struktury. Skoro jest "crunchy", spodziewałabym się większych kawałków, może nawet połówek, ćwiartek. A tu... wystąpiły kawałeczki. Sporo, bo sporo, chrupkości dodały, ale jak już crunchy to mogłyby być pokaźniejsze.
Choć dobry, to na tyle nie w moim stylu, że nie skusiłam się na zrobienie z nim swojego ulubionego deseru z jogurtu z rodzynkami i cynamonem. Mama miała więc swój krem cały dla siebie na tosty na śniadania. Jej opinia: "Dobry, ale z tą słonością przesadzili. I ta jego gęstość, zbitość, dziwna konsystencja mi przeszkadzają, bo nawet na toście rozsmarować się nie da. Dużo małych kawałeczków do jedno, ale tak bazowo ten krem jest dziwny, jakiś... miękki, a suchy - aż się chce oleju podlać jak w tych 100%. I w końcu to zrobiłam.".
ocena: 7/10
kupiłam: Mama kupiła w Lidlu
cena: jakieś 8-9 zł (za 450g; nie pamięta dokładnie)
kaloryczność: 603 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie
kupiłam: Mama kupiła w Lidlu
cena: jakieś 8-9 zł (za 450g; nie pamięta dokładnie)
kaloryczność: 603 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie
Skład: prażone orzeszki ziemne 97%, cukier trzcinowy, sól morska, olej rzepakowy całkowicie utwardzony
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Moderacja włączona, żeby nie było problemów z weryfikacją obrazkową.