Odkąd poznałam tajlandzką markę Paradai, bardzo kuszą mnie ich wszystkie propozycje, niezależnie od zawartości kakao, ale nie ukrywam, że właśnie od tej dziś przedstawianej, szczególnie wiele oczekiwałam. Z opisu dowiedziałam się, że zrobiono ją z kakao z farmy z prowincji Trang, położonej na zachodnim wybrzeżu południowej Tajlandii. Wyróżnia się ona bardzo starymi, mającymi około 40 lat kakaowcami. A jako że kakaowce nie są zbyt popularne w tym kraju, większość rolników zarabia na życie głównie uprawiając kauczuk.
Paradai Thai Craft Chocolate Trang 82 % Dark Chocolate to ciemna czekolada o zawartości 70 % kakao z Tajlandii, z prowincji Trang.
Po otwarciu poczułam złożony zapach, bez jednego konkretnego dowódcy. Ziemia mieszała się z wytrawną goryczką grzybów trufli - może jako jakiś sos z oliwą? - tuż obok tłustego, słodko-kwaskawego, świeżo upieczonego i właśnie stygnącego sernika. Sernika na spodzie z dość mocno wypieczonych herbatników i posypanego cukrem pudrem. Mieszał się z palonym karmelem i odrobiną kwiatów, walczących o rześkość. Słodycz jednak, choć znacząca, nie była wysoka. Kwasek wydawał się niepewny, czy w smaku rozwinie się, czy nie. Czułam owocowy, niejasny splot, w którym na pewno wystąpiły wiśnie, brzoskwinie i limonki, chyba banany, ale też wiele innych. Trudno było orzec, co się nasili.
Twarda tabliczka przy łamaniu obiecywała masywność. Wydawała z siebie głośne, jakby zawilgocone trzasko-chrupnięcia.
W ustach rozpływała się powoli i gęsto. Faktycznie była masywna, konkretna, a do tego dość tłusta. Czuć w niej lekką oleistość, wpisaną w mazistość trochę kleistego smaru. Z czasem pojawiała się drobna wodnistość i cierpkość, przy czym druga rozmywała się w tłustości i wodzie. Końcowo czekolada znikała wodniście.
W smaku pierwsze pojawiły się mleko i słodycz. Mleko łagodne, naturalnie słodkawe, a jednak... z kwaskawym echem? Przemknął mi przez myśl nieśmiały jogurt.
Słodycz reprezentowała subtelny, palony karmel z dopisaną rześkością, co od razu przywiodło na myśl cukier kokosowy. Tylko że w wersji bardziej ugodowej.
Kwasek podszepnął trochę owoców. Na pewno egzotycznych, ale na tym etapie jeszcze niejednoznacznych i chyba wiśni.
W cierpkawym, konkretnym motywie... właśnie chyba wiśni... mignęła jakby... brudna, niemal pikantnawa ziemia? I ukryła się.
Mleczność rozwijała się, idąc w sernikowym kierunku. Reprezentowała i słodycz, i lekki kwasek. Wyobraziłam sobie sernik bardzo tłusty i jeszcze ciepły, dopiero stygnący po wyjęciu z piekarnika. Musiał być na słodkim, herbatnikowym spodzie. Herbatniki właśnie wprowadziły bardziej pieczony akcent.
W tym czasie nasiliły się owoce. Podchwyciły słodycz, jawiąc się jako banany. Chwilowo wyszły najwyraźniej, przecierały szlaki reszcie, po czym osiadły w toni... wieloskładnikowego, egzotycznego smoothie. Poczułam jeszcze brzoskwinie, choć jakieś delikatniejsze, a w tle ananasa i... limonkę? Kwasek nagle podskoczył.
Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa pieczony akcent herbatników zmienił się w palony karmel. Do głowy przyszedł mi karmelizowany kokos, jednak zaraz się trochę zachwiał. Mieszał się bowiem z cukrem, cukrem pudrem, którym właśnie posypywano sernik.
W bardzo słodkich owocach zagościła mocniejsza rześkość. Złożona mieszanka z bananami i odrobiną ananasa mieszała się z rześkim lychee. Owoce robiły się coraz kwaśniejsze, lekko cierpkie. Do głowy przyszły mi nie tyle wiśnie, co coś wiśniowego - sok, przecier? Możliwe, że jakaś ich egzotyczniejsza wersja, coś podobnego, np. acerola.
Wraz z poważniejszym wydźwiękiem wiśni, znów wkradło się trochę ziemi. Przemknęła też goryczka trufli... albo raczej odrobinki wytrawnego, prawie pikantnawego sosu z nich. Nie utrzymały się jednak i zaraz zniknęły, bo owoce wyraźnie objęły dowodzenie. Jedynie ziemia trochę pobrzmiewała.
Słodki przecier z wiśni i aceroli, banany przełamała kwaśność limonki. Wprowadziła ona o wiele więcej cytrusowej kwaśności i rześkości. Soczystość lała się hektolitrami.
Do niej jednak w pewnej chwili podkradła się wodnistość... acz nie nijaka, a jakby wody kokosowej?
Sernik i mleko zmieniły się wtedy w kwaśniejszy nabiał. Pomyślałam o zsiadłym mleku, jogurcie i kefirze. Może w wariancie egzotycznym, wieloowocowym? Znów trudno było coś konkretnego uchwycić.
Słodycz przybrała na lekkości, zmieniając się w kwiaty. Echo herbatników pobrzmiewało już bardzo delikatnie. Za to ziemia wysunęła odrobinę goryczkowatej pikanterii.
Po zjedzeniu został posmak tłustego sernika o słodyczy podwyższonej ciepłem, jedzonego w dniu, w którym się go wypiekło oraz kontrastowo kwaśniejszego zsiadłego mleka. Czułam też ogrom owoców: cytrusy z limonką wyróżniającą się wśród nich, przecier wiśniowy oraz egzotyczne smoothie słodkie od bananowej bazy. Ziemia bardzo subtelnie zaznaczyła się z tyłu.
Czekolada wyszła bardzo smacznie, choć zaskoczyła mnie tym, jak wyważone były w niej gorzkość, słodycz i kwaśność - żadne nie wybijało się jakoś szczególnie, a rozbrzmiewały na równych prawach. Trochę mi brakowało jakiejś mocarniejszej gorzkości. Słodyczy było sporo, ale za sprawą kwaśności soczystych owoców egzotycznych i nabiału, nie wyszła przesadnie. Mleko, zmieniające się w sernik, a potem zsiadłe mleko, banany, brzoskwinie, wiśnie i acerola, egzotyczna mieszanka i limonka z cytrusami świetnie do siebie pasowały. Słodycz herbatników w formie spodu, karmelu i owoców świetnie się dopasowały. Wolałabym więcej ziemi, bo ta lekko pobrzmiewała i żałuję, że sernik wyszedł tak... tłusto-ciepło, ale to małe wady. Ogół i tak robił wrażenie tym, jak w sumie różne, skrajne smaki harmonijnie zagrały.
Ukryta ziemistość, nabiał z kokosem i wiśnie przypominały mi trochę Paradai Nakhon Si Thammarat 75 % Dark Chocolate. Dziś przedstawiana także była mi za mało gorzka. Może tajlandzkie kakao po prostu gorzkie nie jest?
ocena: 9/10
kupiłam: chocoladeverkopers.nl
cena: £8.95 (za 50g; około 45 zł)
kaloryczność: 623 kcal / 100g
czy kupię znów: nie
Skład: miazga kakaowa, tłuszcz kakaowy, pełny cukier trzcinowy
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Moderacja włączona, żeby nie było problemów z weryfikacją obrazkową.