niedziela, 8 listopada 2020

Sultan Chałwa sezamowa pistacjowa

Coraz rzadziej nachodzi mnie na słodycze inne niż czekolady... W zasadzie ostatnimi czasy już wcale. Zdarza się jednak, że pomyślę, iż warto choć jedną taką rzecz w domu mieć, na wypadek gdyby akurat jednak mnie kiedyś naszło. Właśnie tak kupiłam kiedyś obiekt dzisiejszej recenzji. Bo pistacje lubię, a mordęgą jest wyłuskiwanie ich, bo... dobra chałwa to w sumie (teoretycznie) dobra rzeczy, ot... Przyszły upały, włożyłam ją do lodówki, po czym w sumie zapomniałam o jej istnieniu. Przypomniałam sobie w dniu, kiedy to pakując do siatek zakupy w Biedronce z Mamą znalazłam na stoliku... chałwę waniliową. Oczywiście ją wzięłyśmy dla Mamy, mimo że miała opory ("w końcu ktoś kupił i chyba zapomniał"). A ja? No cóż. I wtedy sobie o mojej chałwie przypominałam.


Sultan Chałwa sezamowa pistacjowa / Sesame Halvah to chałwa sezamowa z pistacjami; wyprodukowana w Polsce przez "ELIS" Ali Eski.

Zaraz po otwarciu poczułam delikatny, zaskakująco gorzkawy zapach sezamowo-chałwowy. W udany sposób goryczka ta sprawiała, że wysoka słodycz wyszła przyjemnie. Po chwili w tej harmonijnej i naturalnej chałwowości zarejestrowałam orzechową nutę.

Do zdjęć przygotowałam cały sprzęt: chusteczki, foliówkę na opakowanie, by odsączyć batona z.... I tu czekało mnie pierwsze zaskoczenie. Chałwy w zasadzie nie było z czego odsączać. Wprawdzie na chusteczce zostawiła trochę plan, a na dotyk była wilgotna, ale to tyle.
Jadłam ją widelczykiem z talerzyka, co się w jej przypadku sprawdziło w miarę nieźle.
Chałwa okazała się dość twarda i zwarta, ale współpracująca dlatego, że rozchodziła się na długie, nieco zbyt ciągnące się włókna. Wśród nich niestety zaplątało się kilka kamiennie-cukrowych, ale da się to przeżyć. Łatwo ją podzielić, przy czym łamała się, a dokładniej rwała w strzępy / włókna. Łatwo ją też przekroić, o ile nie trafiło się na pistację. Te nasiliły ogólną kruchość, jednak mimo sporej ich ilości, nie rozlatywała się.
Podczas jedzenia dała się poznać jako jedynie tłustawa, jedynie w sposób zrozumiały dla chałwy. Chwilami wydała mi się nawet zaskakująco sucha (co dla mnie było miłym zaskoczeniem). Rozpuszczała się, na chwilę tworzyła wokół siebie cukrowo-gęstą zawiesinę, po czym gęstniała i zbrylała się. Podgryzana trzeszczała / skrzypiała za sprawą... typowej dla chałw struktury. Natłuszczenie odpowiednie, a pistacje dodatkowo odciągały od tłustości uwagę. Były chrupiąco-twardawe, miałam wrażenie, że... wręcz kruchą suchawość też przejawiają - żadnego zawilgocenia. Bardzo porządne sztuki. Wystąpiły jako kilka całych, jak i kawałki różnej wielkości (od średnich po mikroskopijne); także brązowe skórki.

W pierwszej chwili zaskoczyła mnie jej delikatność smakowa. Od początku czułam wyrównaną sezamowość i słodycz. Obie szybko nabierały intensywności, przy czym cukrowość szybciej się rozchodziła, osiągając poziom wysoki. Sporadycznie odnotowywałam w niej akcent... orzechowo-słodki?

Ten mieszał się z sezamowością samą w sobie. Słodycz jakby opadała, przepuszczając sezam. Goryczka sprawiła, że chałwa wyszła charakternie sezamowo chałwowo, czysto (żadnej np. wanilii). Z czasem wyłapałam aż nutę oleju sezamowego, ale o dziwo nie przeszkadzał, a wpasował się. Bazowo to była taka... czysta sezamowość. Splot smaków ogółem współpracował, przy czym słodycz z czasem zrobiła się dość zachowawcza. Goryczka chwilami uwypuklała orzechowy wątek. Jak się okazało, nasilał się przy kawałkach i skórkach pistacji. Jako one same za wiele nie wniosły, ale osłabiały słodycz.

Nawet cale pistacje jakoś średnio się wyróżniały. By je poczuć, musiałam przynajmniej nadgryźć. Wtedy okazały się całkiem zadowalające w smaku, acz średnio wyraziste; raczej średnio prażone. Rozbijały słodycz i przytulały się do sezamu, wcale jakoś mocno się z nim nie mieszając. To był zacnie dobrany duet chałwowo goryczkowato-słodkiego sezamu raz po raz urozmaicony delikatną pistacją.

Bliżej końca, przy przełykaniu śliny, chałwa niestety robiła się mi nieco za słodka, trochę przypiekając w gardle cukrem. To jednak było takie... w chałwowym klimacie. Chwilami czułam też mdławo-mydlany posmak, ale wyszedł neutralnie, o dziwo tak bardzo nie przeszkadzał. Gdy to pistacja została na koniec - wiadomo, posmak należał do niej.

Pod koniec jedzenia całej porcji czułam już przesadnią cukrowość w gardle, ale nie było to na tyle przeszkadzające, by nie skończyć - wszak chałwa i pistacje wciąż prezentowały się przyjemnie. W moim przypadku to jednorazowy romans, ale wiem, że gdy mnie kieedyś najdzie na chałwę, Sultana wydają się w miarę bezpieczne.
Sama nie wiem, czy wolę dzisiaj prezentowaną, czy Koska Tahin Helva Fistikli Pistachio. Wiem, że gdybym miała którąś kupić, sięgnęłabym po Sultana ze względu na niższą tłustość i gramaturę.

Całość uważam za bardzo zacną. Podobało mi się, że wyszła tak czysto sezamowo chałwowo, a pistacje były dodatkiem. Oba smaki czuć wyraźnie, ale nie przeszkadzały sobie, żaden żadnego nie zagłuszał. Pistacje... mogłyby być co prawda wyrazistsze, ale i tak było dobrze. Naturalnie pasowały; były tylko one - bez np. wanilii, która w tym wariancie byłaby zbędna . Słodycz, mimo iż z czasem nieco za wysoka, wydawała się uzasadniona. Podobała mi się nietłustość, aczkolwiek nie obraziłabym się, gdyby była bardziej puszysto-krucha, niż krucho-twardawa.


ocena: 8/10
kupiłam: Lewiatan
cena: 5 zł (za 100 g)
kaloryczność: 537 kcal / 100 g
czy kupię znów: raczej nie

Skład: miazga sezamowa 52%, cukier, pistacje 8%, emulgator: E471; korzeń mydlnicy, regulator kwasowości: E330

sobota, 7 listopada 2020

Loacker Chocolate Cream mleczna 38 % z kakaowo-czekoladowym nadzieniem i wafelkiem

Tę czekoladę kupiłam jeszcze zanim znudziły mnie wafle Loacker (Chocolate i Dark Chocolate). Była mi obojętna (nie pamiętam już, czy przed zakupem wiedziałam o jej istnieniu), lecz gdy dostrzegłam ją na półce, pomyślałam, że fajnie byłoby zestawić dwie podobne waflowe tabliczki (bo czekała mnie jedna, co do której miałam bardzo mieszane uczucia). I po za suchych, cienkich waflach straciłam pewność - może jednak czekoladowa papka, czyli tabliczka Napolitaner, była lepsza?


Loacker Chocolate Cream to czekolada mlecza o 38% zawartości kakao nadziewana kakaowym kremem (28%) i chrupiącym waflem (4%).

Po otwarciu poczułam wyrazisty zapach mlecznej czekolady o delikatnym charakterze z wyłaniającym się spod niej prostym, ale smakowitym kakao w proszku. Odnotowałam też lekko paloną nutę, podkreśloną motywem solidnie wypieczonego wafelka. Słodycz wydała mi się przyjemnie niska, a mleko pełne.

W dotyku tłusta tabliczka łamała się z łatwością, nie wydając dźwięku. Wydała mi się delikatna, jakby już-już chciała zmięknąć. Przy robieniu kęsa natomiast słychać było chrupanie wafelka. Kostka lekko uginała się, bo gruba warstwa dość tłustej czekolady zapadała się w cienką warstwę mięciutkiego kremu. Wafelek był chrupki, delikatny i napowietrzony, a mimo to na tyle gruby, że aż w pewien sposób konkretny.
W ustach czekolada natychmiast miękła, zalepiając usta. Stawała się kremowo-tłustą, gęstą masą, szybko ujawniającą krem zdecydowanie od niej tłustszy i bardziej miękki, ale zalepiający podobnie.
Już po chwili rozeszła się od niego pylista trzeszcząca proszkowość kakao, trochę podsuszająca "tłustości".
Pasowało to do wafla, który albo był zacnie krucho-chrupiący, gdy się go szybko pogryzło, ale rozpływający się na gęstą masę-papkę i mieszający się z czekoladą, gdy pozwoliło się na to. Okazał się, w obu wariantach suchy, co pasowało jako przeciwwaga dla reszty.

W smaku czekolada przywitała mnie oceanem mleka. Była mleczna do potęgi i urocza w tym, nie za mocno słodka. Wyraźnie zaznaczyło się w niej gorzkawe kakao o orzechowo-palonym wydźwięku, które z mlekiem cudnie splotła wanilia. Sprawiła, że pomyślałam o kakao posłodzonym wanilią i zrobionym na pełnym mleku.

Kakaową, ciepłą nutę nasilił krem. W nim była pewna mleczność, może bardziej tłuszczowość, ale podkreślił lekką goryczkę i cierpkość kakao... zupełnie jak z murzynka, zakalcowego murzynko-brownie. Tylko że trochę nazbyt oleistego, w którym też zaplątała się palono-pieczona nutka. Jak tłusty murzynek popijany mlekiem, o! Pewna rozgrzewająco-palona nutka przypomniała o gorącym kakao, a ja w tle doszukałam się czegoś jeszcze.

Mniej więcej w połowie kęsa ujawnił się wafel, wpisujący się w ten motyw, podkreślając orzechowość i paloność dzięki temu, że był mocno wypieczony. Wyraźnie tchnął świeżo wafelkowy, pszeniczny smak. Nie był słodki, ale wydobył coś, czego przy orzechowym smaczku najpierw nie umiałam nazwać... coś głęboko słodkiego, może trochę daktylowego... Jak trochę drapiący w gardle daktylowy baton budzący skojarzenie z murzynkiem? Ależ to pokręcone!

Pod koniec wanilia i mleczność otuliły wafelka, obok zaś zagrały orzechy, kakao i złudna daktylowość. Było słodko w naturalny sposób, ale i goryczkowato, suchawo w smaku.

W posmaku pozostał sam wyrazisty wafelek i mnóstwo ciepłego, naturalnego mleka, gorące kakao na nim zrobione, co razem przełożyło się na myśl o lekko przyprawionym... kakaowo-ciastowym raw barze. Na ustach czułam tłuszcz, ale w ustach... kakaowo-wafelkową suchawość.

Z jednej strony to bardzo waflowa, tłusto-miękka papka, która ogólnie trochę odbiega od pojęcia "czekolada", więc tej czułam niedosyt, z drugiej... to ciekawy i dobrze zrobiony twór. To trochę... lepsza jakościowo, mleczna i zdecydowanie bardziej waflowa, mocno chrupka wersja wafelka Eti Dare to Enjoy. Jak na tabliczkę czekolady, wafel zdawał się zajmować przesadnie nadrzędną rolę - wolałabym, by kremu w takim razie było więcej. Gdybym miała obstawiać, z którego wafelka Loacker wzięli ten krem, padłoby na nudny Chocolate. Trochę to jednak nie w moim guście wyszło, bo połączyło i miękkość, i chrupkość. Całość budziła skojarzenie z kakao na mleku, potem zaś z kakaowo-ciastowym tworem, wciąż w towarzystwie mleka.

Dwie kostki powędrowały do Mamy. Co usłyszałam? "Najpierw byłam sceptyczna, bo czekolada dość gorzka, krem jakiś ciemny, ale potem tak szybko czekolada zmiękła i zniknęła, że obok tej gorzkości i słodko fajnie się zrobiło, ale tak obok, się nie mieszały. Najpierw mocno chrupała, tak świeżo, jak trzeba, lubię tak właśnie, a potem wszystko rozpłynęło się szybko na miękko. No, czuć, że dobra, taka... no poprawna bardzo, mimo że jakaś ciemnawa". Zgadła też, że ja bym pewnie wolała, gdyby nacisk był położony na czekoladę. Oj, zna mnie dobrze.


ocena: 7/10
kupiłam: Żabka
cena: 4,99 zł (za 55g)
kaloryczność: 538 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: cukier, miazga kakaowa, tłuszcz kakaowy, pełne mleko w proszku 11%, odtłuszczone mleko w proszku 9%, olej kokosowy, mąka pszenna, kakao odtłuszczone 3%, syrop glukozowy, słodka serwatka w proszku, dekstroza, mąka sojowa, ekstrakt ze słodu jęczmiennego, lecytyna sojowa, substancje spulchniające (wodorowęglan sodu, difosforan disodowy), sól, ziarna wanilii Bourbon, przyprawy

piątek, 6 listopada 2020

Bean Geeks Beer Geek Crunch ciemna 70 % z Kostaryki z karmelizowanym słodem jęczmiennym

To marka dość młoda, założona przez... czterech młodych facetów, których pasja do podróży i fotografowania zaprowadziła na lokalne bazarki w Kostaryce, gdzie poznali prawdziwy smak kakao i... zaczęli przygodę z nim, oddając się podróżom smakowym.
Do stworzenia tej tabliczki inspiracją było piwo MBCC'18 (za którym to stoi ponoć kultowy kopenhaski browar Mikkeller - właśnie jego słód dodano do tej tabliczki), czyli berlińskie pszeniczne z sokiem z owocu jabara.
Jabara to cytrus z Japonii, krzyżówka yuzu z pomelo i mandarynką. To brzmiało na coś dość kwaśnego... Zastanawiałam się, czy takie też wybrali ziarna kakao. Uściślili bowiem, ze pracowali na Heirloom Matina.
Mało tego! Na stronie dosłownie wszystko zostało opisano... w dość ciekawy sposób. Styl prażenia? Wok... hm, to mnie trochę zdziwiło. Nie lubię dań z woka (chyba, bo jadłam raz czy dwa w życiu), a tu... nie wiedziałam, do czego to odnieść. Zbiory to październik 2017 - to prawie jasne... rozumiem, że o słód chodzi (po obrazku obstawiam).


Bean Geeks Beer Geek Crunch to ciemna czekolada o zawartości 70 % kakao Heirloom Matina z Kostaryki z okolic miasta Limón z karmelizowanym słodem jęczmiennym od Mikkeller; edycja specjalna / limitowana inspirowana piwem MBCC'18 browaru Mikkeller.

Gdy tylko otworzyłam folię, poczułam splot kawy i cytryny, przechylający się w stronę ziemi zalanej sokiem cytrusowym, zaprawiony słodyczą. Ta ostatnia odlegle kojarzyła mi się z miodem, chyba podkarmelizowanym, ale o niskim stopniu palenia. To w końcu częściowo zmieniło cytrynę w pomarańczę.
Wąchając wierzch, odnalazłam przy niej mnóstwo kwitnących, ale delikatnych kwiatów i ciemnych, drobnych owoców - jeżyn? Głównie kawowo gorzkawa, trochę ziemista baza pobrzmiewała nibsami i słodem. Gdy jednak zbliżyłam nos do spodu, na którym był słód, wcale aż tak mocno nim nie pachniała. Kompozycja od tej strony raczyła mnie sianem, a kwiaty tej części na pewno były polnymi; w głowie mocno osadził mi się rumianek, może też stokrotki.

Ciemna tabliczka była bardzo twarda, co przełożyło się na głośne trzaski, odsłaniające ziarnisty przekrój. Kłócił się z tym, co czułam pod palcami, bo wydawała się idealnie gładka.
Słód wtopiono porządnie; trzymał się jej mocno, ale paru, a właściwie paru skorupkom z karmelu zdarzyło się odskoczyć. Niestety nie udało mi się tego dziadostwa powydłubywać.
W ustach czekolada natychmiast rozpływała się z łatwością. Cały proces wprawdzie trwał średnio długo, ale wydała mi się bardzo ulotna. Otóż rozpuszczała się dość wodniście, co wzmacniał cukier pokrywający słód, kojarzyła się z kostką lodu: ze zwartego kawałka lały się fale rzadkiego, jedynie troszeczkę gęstawego czekoladowego syropu / sosu . Mimo to, odnotowałam też tłustość i... jakby czekolada sama w sobie marzyła o zgęstnieniu. Okazała się idealnie gładka, wręcz śliskawa.
Słód zaś - chrupiący jedynie w pierwszej chwili, gdy jeszcze pokrywała go skorupka karmelu. Ten rozpuszczał się, a gryziony przypominał cukier. Zboże szybko chrupnięte wyszło zaś jak... płatki kukurydziane. Takie pokryte warstewką cukru corn flaksy. Potem przegryzione raz czy dwa już miękło, wlepiało się w zęby. Okazało się, że te kryło miękkawe, dość żywo-siankowe wnętrze, pokryte wstrętnymi łuskami, jakie zdarzają się np. w płatkach owsianych. Uważam to za tragiczny dodatek - właśnie przez te łuski.
Większość obgryzałam dookoła, część wypluwałam. By jednak się doczekać, aż opuści czekoladę, musiał zostać w ustach do końca, co sprawiło, że rozpuszczał się cukier z niego, a on całościowo drapał podniebienie.

W smaku czekolada od samego początku zafundowała mi szlachetną gorzkość i cierpkawość sosu / syropu ciemnoczekoladowego, ciemnego miodu i miodową słodycz. Była silna, pobrzmiewająca paloną nutą.

Od palonej nuty z czasem rozkręciła się gorzkawość o zaskakującej intensywności, wciąż jednak pozostając raczej gorzką gorzkawością niż gorzkością przez duże G. Sam stopień palenia wydał mi się wyrazisty, ale wyśrodkowany w wydźwięku. Przez gorzkość przetoczył się wilgotny, szary dym, pozostawił kawę. Tylko co zalaną, zwykłą czarną i gorzką. Pojawił się obok niej kwasek - nie kawowy jednak. Bardziej soczyście-nibsowy przy kęsach bez dodatku, a soczyście-słodowy przy tych z dodatkiem.

Nagle wystrzeliły cytrusy z cytryną na przedzie. Zrobiło się kwaskawo i soczyście, ale szybko z kwaskiem wymieszała się słodycz dojrzałych pomarańczy. Tych trzymała się też lekka gorzkawość. W udany sposób mieszały się ze słodyczą delikatnego karmelu i miodu.

Miodo-karmel wraz z owocami wyszedł lekko, rześko. Pokazał mi ukwiecone pole. Słoneczko świeciło, wszędzie rósł rumianek i stokrotki, a wśród nich snuła się lekka kwaskawość. Pomyślałam także o ukwieconych drzewkach pomarańczy, białych kwiatach i sianie. To znów zawracało do poważniejszych, bardziej słodowych, a potem i kawowych tonów.
Części, gdzie wlepiono dużo dodatku były bardzo miodowo słodkie, zdecydowanie za słodkie... Zabijające wszystkie poważniejsze elementy.
Fragmenty, na których wtopiono go mniej, bliżej końca kontynuowały owocowy kwasek, dodając do cytrusów trochę ciemnych leśnych - słodkich jeżyn? Zagubionych jednak w tym wszystkim, m.in. w słodowo-nibsowych nutach, łączących odrobinkę kwasku i cierpkości.

Wraz z kawałkami słodu umacniało się siano (nie sam palony słód - co było dość dziwne, ale obstawiam, że to przez karmelizowanie) i rosła słodycz. Nie była jednak specjalnie karmelowa. Bardziej miodowa, trochę drapiąca w gardle i trochę zwyczajnie cukrowa.
Ssane i rozgryzane zboże zaserwowało mi najpierw smak cukru, nie jakiś tam mocny, ale jednak, a następnie... corn flaksy. Poczułam się, jakbym chrupnęła płatki kukurydziane, a zaraz... zmieniły się w kukurydziane chrupki? Nie wiem, na pewno w chrupki o smaku paprykowym. Bardzo paprykowe.

Nie było sensu rozgryzać ich obok czekolady, bo wtedy przez łuski, nutę siana i paprykowo-zbożowy smak nie mogłam skupić się na czekoladzie (jakby pobrzmiewającej kwaskiem czerwonoowocowym i ziemią). Męczyły mnie te łuski potwornie. Pozwoliłam kęsowi rozpuszczać się swobodnie, by potem wyjąć z ust wstrętny dodatek.

Po wszystkim wróciła kwaskawość nibsowo-słodowa, oraz cytrusowa, z trochę narzuconą goryczką. Odrobina siana i kwiatów wciąż się tego trzymała, ale i gorzkawość kawy się przyłączyła. Z tym że już taka gorzkawa nie była, bardziej kwaskawa i ziemista.W ustach i gardle czułam z kolei niemal miodową, przesadzoną słodycz.

To... wstrętny i sadystyczny pomysł na czekoladę. Nienawidzę wrażenia, że jedzenie chce mnie zabić - a tak było z tym dodatkiem. Zarówno smak słodu był okropny, jak i struktura. Te łuski... przecież to jest coś, co jak się trafi w płatkach, to człowiek się irytuje, a dodać je specjalnie?! Jeszcze w cukrze?! I... akurat takie coś to wtopili dobrze, że się trzymało... W konsekwencji trochę próbowałam wydłubać, a resztę powypluwałam nie rozgryzając, by nie uwolnić paprykowego smaku.
Ta tabliczka to bowiem genialna w smaku czekolada o nutach mocno kawowych, gorzkich, z lekko ziemistym motywem, który to wraz z cytryną połączył kawę ze słodyczą pomarańczy i miodu. Smakowo, gdyby nie zbyt silny motyw cukru od karmelizowanego dodatku, może i na 9-10 smakowała - w końcu na szczęście trafiło się parę miejsc bez słodu. Konsystencja samej czekolady jednak też mi się nie podobała, więc samej czekoladzie dałabym 8. A tak, jak ją jadłam wywalając zboże... to się męczyłam - uważam, że producent miał bardzo głupi pomysł.

Kawę, dym i jeszcze raz kawę z owocowymi przebłyskami w dość podobnym tonie czułam również w Cachet Costa Rica 71 %, a z kolei La Naya Costa Rica Maleku 72 % to bardzo podobna słodowość i cytrusy, nawet trochę jeżyny. Bardzo żałuję, że i ta nie była zupełnie czysta jak podlinkowane...


ocena: 4/10
kupiłam: Sekrety Czekolady
cena: 23,05 zł (za 46 g; dostałam zniżkę)
kaloryczność: 436 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: ziarna kakao, cukier trzcinowy, słód jęczmienny

czwartek, 5 listopada 2020

SuroVital CoCoa Raw Czekolada Klasyczna Gorzka ciemna 70 % z Peru

Dzisiaj prezentowana czekolada na jej nieszczęście trafiła do grupy słodyczy, które od dawien dawna mnie ciekawiły; obiecałam sobie je kupić, ale wciąż odkładałam to w czasie. Powód był wyjątkowo śmieszny. Po prostu, jak na dobrą czekoladę, jest ona dla mnie łatwo dostępna - stacjonarnie epizodycznie przed oczami mi się przewija. Zawsze wyskakiwało a to większe zamówienie, a to kumulacja limitek, a to możliwość zamówienia czegoś, jaka mogła prędko się nie powtórzyć. Ciemne surowe czekolady bardzo lubię, a że wszystkie ciemne marki Surovital z dodatkami mi smakowały, byłam pewna, że ta gorzej nie wyjdzie. Interesowało mnie, co ma sama w sobie do zaoferowania, ponieważ większość dodatków firma zdecydowała się dodawać w formie sproszkowanej i wmieszanej w miazgę. Bardzo mi to do gustu przypadło, ale sprawiło, że niemożliwym jest stwierdzenie, jakie nuty płyną z samej czekolady (choć akurat w przypadku CoCoa 70 % z pekanami coś tam się dało - już przy niej w 2015 obiecałam sobie zdobycie czystej).

SuroVital CoCoa Raw Czekolada Klasyczna Gorzka to ciemna czekolada o zawartości 70 % surowego kakao z Peru.

Gdy tylko otworzyłam opakowanie, zaskoczona odnotowałam intensywną woń ciasteczek korzennych o mocno karmelowo-melasowym charakterze. To były mocno wypieczone ciastka (jak takie aż czasem kojarzące się z przypieczoną skórką kurczaka), bogate w przyprawy i wysoce słodkie, może wręcz miodowe, a jednak z pewną rześkością. Mglista słodycz i ten efekt nasunął mi na myśl lukrecję. Poczułam również gorzkość jakby sadzy / palenia, a w tle leciuteńki, nieco cytrusowy kwasek.

W dotyku średnio ciemna tabliczka wydawała się tłusta oraz bardzo zwarta.
Łamała się z głośnym trzasko-chrząknięciem, gdyż była bardzo twarda. Na pewno zarówno przez grubość, jak i to, że istotnie zwarta była, co zdradzał już "nabity", ziarniście-skrzący się przekrój.
W ustach rozpływała się w stylu dość specyficznym, bo raczej powoli, ale nie opornie. Zachowywała zwartą formę, szybko opływając wodnistymi, potem bardziej wodniście-oleistymi i wreszcie wodniście-soczystymi smugami. Pozostawiała je na podniebieniu, zatłuszczała usta. Wszystko to trwało, a kęs zachowywał formę, przejawiając chwilami jakby wręcz grudkowość ukrytą w idealnej, tłustej gładkości, by na koniec po prostu zniknąć.

W smaku w pierwszej chwili poczułam słodycz melasy, która jakby przełamywała samą siebie na stałe wpisaną gorzkawością. Do głowy przyszły mi te mocno karmelowe ciastka korzenne, z przyprawami, które akurat w tym momencie wielkiej roli nie grały. Istotniejsza była bogata słodycz, kojarząca się również z miodem. Wydało mi się to... zwiewnie-rześkie, chłodzące jak lukrecja czy mięta, ale bez ich smakowego szczególnego udziału.

Rześkość / zwiewność okazała się już po chwili raczej... zamgleniem? Zadymieniem! Nie była bowiem lekka; myślałam, że zrobi się sucho. Poczułam gorzkość dymu i sadzy, a klimat zrobił się jakby... wilgotny od gęstej mgły. Pojawiła się ziemia wraz z lekkim kwaskiem. Gorzkość rosła jako splot dymu i ziemi. Ziemistość po paru chwilach, a w połowie już na pewno, stała się smakiem wiodącym. To w nią przeniknęły lekko ostrawo-goryczkowate przyprawy z ciastek korzennych oraz wydobyła się cierpkość.

Jednocześnie słodycz nie odpuszczała. Płynęła obok, a gdy kwaśność ziemi na nią trafiła, pomyślałam o cytrynie... cytrusach... bardziej "na słodko", czyli w końcu o pomarańczy.
Sama w sobie ziemistość i pewne zawilgocenie odlegle podsunęły miękkie, cierpkie wiśnie. Te tutaj nie były jednak zbyt zdecydowane, a mimo to ściągnęły cierpkością bez dwóch zdań. Przemodelowały ziemistość na czerwone, dość słodkie wino.
Kwaśno-słodkie owoce splatały wszystko inne, wydobywając rześkość i umacniając znaczenie soczystości, w którą wpisało się także wino.

W drugiej połowie zrobiło się trochę niejednoznacznie rześko i soczyście. Owocowo, a jednak tak... mgliście-wodniście. Pomyślałam o twardych, niedojrzałych gruszkach i melonach, acz tylko przez chwilę, bo ogólna wysoka karmelowość i gorzkość zaprawiona kwaskiem znów podszepnęły lukrecję / anyż. Nie było jednak specjalnie ostro, to i o mięcie pomyślałam.

To jednak słodka korzenność i ziemia pod koniec wyszły na przód, nie chcąc się usunąć. Wciąż po głowie snuły mi się odważnie przypieczone ciastka korzenne, ale też zgorzkniałe orzechy, leciutkie podfermentowanie, narastającą cierpkość. Czułam się, jakbym piła grzane wino sowicie dosłodzone miodem, co przełożyło się na lekkie drapanie w gardle.

W posmaku pozostała kwaskawo-gorzka ziemia, cierpkawe wiśnio-wino oraz słodko-gorzkawa słodycz łącząca karmel i melasę. Czułam lekką pikanterię, odrobinę kwasku owoców na "posmak" wyrównane, ale... to kwaśność jakby miała większe znaczenie.

Czekolada wyszła niewątpliwie inaczej od wielu 70%tek, ale wcale nie dzięki specyfice i głębi kakao. Wydaje mi się, ze prowodyrem głębi był tu cukier, nadający smaku melasy, karmelu, miodu i osładzający surowo-peruwiańską ziemię, wino czy owoce. Te ostatnie, dzięki nucie przypraw korzennych, bardzo zacnie się połączyły, co sprawiło że tabliczka nie była mocno owocowa (mimo że wiśnie i cytrusy czuć). To jak z chłodzącym lukrecjowo-miętowym efektem.
Może więc nie było to tak wyraziste w nuty, jak bym chciała, bo były wyczuwalne przez pryzmat słodyczy, ale to przyjemnie gorzko-cierpkawa, lekko kwaskawa propozycja. Mimo silnej słodyczy nieprzesłodzona i z charakterem.
O ile jednak to, że tak znacząca słodycz wyszła tu niemal jako główna ciekawostka to i plus, i minus, tak struktura do mnie po prostu nie przemawia.

Wydaje mi się, że to, co w wersji z orzechami nazywałam "niesłodką słodyczą", melasa oddaje doskonale. Tu również czułam ziemię, jednak ta była mniej orzechowa, co jest oczywiste. W ciemno stwierdzam, że baza była inna, ale czuć specyfikę marki.

*W dniu pisania recenzji w "czy znów kupię" wpisałam: "możliwe", zrobiłam to i... uznałam, że jednak więcej powrotów na pewno nie będzie właśnie przez to, jak znacząca była tu specyfika cukru, nie kakao. Owszem, to smaczna i intrygująca czekolada, ale żeby poznać, nie zaś wracać częściej.


ocena: 8/10
kupiłam: Auchan
cena: 6 zł (za 50g; promocja)
kaloryczność: 590 kcal / 100 g
czy znów kupię: nie*

Skład: ziarno kakaowca, cukier z kwiatu palmy kokosowej, tłuszcz kakaowy, wanilia Bourbon

środa, 4 listopada 2020

wafelek Kinder Bueno White

O problemie, jaki sprawia mi fakt, że na blogu jest coś z oceną 10/10, a np. tak się zmieniło, że ani trochę na to nie zasługuje lub zmieniło się moje nastawienie pisałam już przy Ferrero Collection. O Kinder Bueno parę razy pewnie ogólnie wspominałam. Śmieszna sprawa z nim, bo klasycznego odkąd pamiętam nie lubiłam, ciemna wersja mi nie smakowała, w białej... parę lat temu zakochałam się. Gdy więc piszę o skojarzeniach z Bueno, może mieć to u mnie różny wydźwięk i miło by było móc linkować, o czym myślę... I tym samym doszłam do sedna - czy białe Bueno nadal by mi tak smakowało? Z czystej ciekawości postanowiłam sprawdzić, nie chcąc wprowadzać nikogo w błąd, ani też samej żyć w bańce wyobrażeń. Przygotowując szkielet recenzji, a więc wstęp, skład itp. czułam, że może ona pęknąć bardziej spektakularnie niż myślałam. Okazało się, że żyłam w błędzie myśląc, że wafelek posypany jest skulkowanym kakao w proszku... Na stronie producenta oświecono mnie, że to "beza kakaowa"... A przecież ja nienawidzę bezy... Czy to mogło mi smakować? A może coś zmienili? Z porównania wynika, że tylko kalorie o jedną w 100 gramach (może posypka się bardziej sypie?), ale nigdy nic nie wiadomo.


Kinder Bueno White to "wafel pokryty białą czekoladą wypełniony mleczno orzechowym kremem (53%)", posypany kawałkami bezy kakaowej; produkowany przez Ferrero.
Opakowanie zawiera 39 gramy, czyli dwie oddzielnie pakowane sztuki po 19,5g każda.

Wafelek pachniał delikatnie, ale wyraźnie słodko: białą czekoladą i śmietanką z odlegle zaznaczonym słodkim orzechowym kakao rozpuszczalnym dla dzieci.

W dotyku wafel przejawiał delikatność, a posypka o dziwo nie sypała się straszliwie, a w granicach normy. Dał się po ludzku dzielić, jeść. Pozytywnie mnie tym zaskoczył.
Sama część waflowa wyglądała na grubą, jednak okazała się leciutka i napowietrzona, a przy tym chrupka i rozpływająca się w ustach (trzymana w nich dłużej). Oblana została cieniutką warstwą białej czekolady, o której przez to aż trudno coś powiedzieć. Wydała mi się proszkowo-tłusta i tyle. Posypka zajęła sporą część, było jej dużo. To rozpuszczające się na nicość kuleczki jakby rozpuszczalnego kakao. Beza? Nie powiedziałabym, prędzej mieszanka kakao i cukru. Gdy trafiłam na nie zębami, wydały się nawet lekko rzęzić jak cukier, a tak wpisywać w ogólną chrupkość wafelka. Ta też była delikatna.
I na pewno delikatny, mięciutki i bardzo plastycznie-mazisty, tłusto-rzadki był krem. Przejawiał pewne przemielenie, miazgowość czy raczej pylistość, ale... był szybko zalepiającą i jeszcze szybciej znikającą masą raczej gładką. Natychmiast zatłuszczał.
Wszystko jednak z pylistą posypką, cienką warstwą czekolady i wafelkiem, było dość zgrane - w żadnym wypadku nie przytłaczająco tłuste, a jednak tłuste znacząco, tak kremowo. Lekka chrupkość i rozpływanie się w ustach całości, zalepienie miało błogi klimat.

W smaku posypka... smakowała bardzo-bardzo słodkim kakałkiem dla dzieci. Zero gorzkości, cierpkości czy kwasku. Nic z tych rzeczy.

Biała czekolada, mimo że w ilości malutkiej, wyszła śmietankowo-słodko i całkiem nieźle.

Epicentrum słodyczy i mleczności, śmietankowości stanowił krem. Uderzał cukrem i mlekiem, wymieszanymi z orzechami laskowymi. Te również wyszły tu słodko. Słodko i jedynie ze sztucznym echem, bo przez ogólną cukrowość chemia się kamuflowała. Na szczęście, mimo wszystko czułam też delikatne, świeżawe laskowce.
Cukier momentalnie drapał w gardle, jednak wraz ze śmietankową czekoladą, ogół mleczności nie utracił. Kakaowa posypka z kolei podszeptywała delikatną... czekoladkową nutę, ta jednak wyszła raczej sugestywnie.

Sam wafelek wyraźnie pieczonym, ale nienachalnym smakiem trochę tonował słodycz, podkreślił orzechy laskowe.

Po zjedzeniu pozostała cukrowość smakowa i paląca w gardle oraz lekko kwaskawo-metaliczny posmak sztucznych orzechów laskowych, wymieszany z posmakiem orzechów naturalniejszych i błogą mlecznością.

Całość zaskoczyła mnie tym, jak w zasadzie nieźle wyszła. Orzechowo-śmietankowy duet leciutko podkreślony kakao miał swój urok. Kojarzył mi się z bardziej mleczną wersją Giotto, bez dziwnego posmaku, jaki zawsze czułam w klasycznym Bueno. Białe uważam za zdecydowanie najlepsze Bueno ze wszystkich i najlepszego wafelka w białej czekoladzie jakiego na przestrzeni lat jadłam (Princessa kokosowa ze wspomnień sprzed ponad kilkunastu lat nie liczy się, bo obecna jest nędzna).
Wprawdzie cukrowość, która aż pali i sztuczność to duże wady; mi dodatkowo przeszkadzała cała ta mazista tłustość, ale myślałam, że będzie gorzej. Nie smakuje mi już tak, jak przed laty.
Przez to, jak był słodki, czwartej kosteczki nie mogłam skończyć, a na drugiego paluszka już w ogóle nie miałam ochoty. Naprawdę żałowałam, że pod koniec wydawał się stworzony z cukru, przez co aż mnie przytkało (natychmiastowy cukrokac). Powędrował do Mamy, która latami się przed nim broniła, bo nie lubi gołych wafli i kakao (i za nic nie chciała uwierzyć, że ten jest w czekoladzie białej). Była bardzo zaskoczona tym, jak bardzo jej smakował - "chyba nawet bardziej niż klasyczny" (jak to ujęła: "i nawet to, że niczym nieoblany mi nie przeszkadzało" - nie zwróciła uwagi, że była tam jakaś biała czekolada). Ale! Aż mnie zdziwiła, bo gdy skończyła stwierdziła: "Tylko że za słodki, gdyby był trochę mniej, byłby boski, doskonały!".
Ostatnio coraz więcej słodyczy sprawia mi zawód typu "już nie czuję w nich tego czegoś" - nawet Valrhona Guanaja 70 % cierpi na tę przypadłość. A ja nabieram przekonania, że zmienia się też to, czego ja oczekuję i wymagam od słodyczy. Wszak tak drobne zmiany producentów chyba aż tak drastycznie odbioru nie zmieniają...


ocena: 6/10
kupiłam: Lidl
cena: 2,49 zł (za 39 g; promocja?)
kaloryczność: 571 kcal / 100 g; sztuka 1 batonik (19,5g) - 111 kcal
czy kupię znów: nie

Skład: biała czekolada 28% (tłuszcz kakaowy, cukier, mleko odtłuszczone w proszku, masło odwodnione, lecytyna sojowa; wanilina), cukier, olej palmowy, mąka pszenna, mleko odtłuszczone w proszku (8,5%), mleko pełne w proszku (5,5%), orzechy laskowe (5%), serwatka w proszku, skrobia pszenna, kakao w proszku o obniżonej zawartości tłuszczu, olej słonecznikowy, białka mleka, lecytyna sojowa, substancje spulchniające (wodorowęglan amonu, wodorowęglan sodu), aromaty, sól

wtorek, 3 listopada 2020

Moser Roth Cookies & Cream mleczna z nadzieniem śmietankowymi i ciastkami kakaowymi

Planując otwarcie (The Belgian) Ambiente Czekolada Mleczna Ciastka pomyślałam, że świetnie się składa, że w zbliżonych czasie wzięłam się również za serię Moser Roth (skądinąd też związaną z Aldim). Mogłam sobie zestawić, jak wypadają ciasteczka kakaowe zatopione po prostu w mlecznej czekoladzie (wtedy jeszcze do końca nie wiedziałam, czym jest podlinkowana), a jak w wersji na bogato: w białym kremie i czekoladzie. Nie ukrywam, że opcja nadziewana wydawała się mniej moja. Na korzyść nie działało też to, że popularniejsza, ale wciąż mogła okazać się w porządku... Przynajmniej tak sobie mówiłam zanim nie spróbowałam dwóch pozostałych wariantów z tej linii: Strawberry Cheesecake i Nougat 'N' Crisp. Tak jednak z ręką na sercu przeczuwałam niewypał.

Moser Roth Cookies & Cream to "mleczna czekolada o zawartości 32 % kakao nadziewana kremem śmietankowym (37,3%) z kawałkami ciasteczek" kakaowych (7,7%). W opakowaniu znajdują się dwie oddzielnie pakowane minitabliczki po 37,5g każda.

Gdy tylko otworzyłam opakowanie, poczułam przesadzoną słodycz, w której cukier mieszał się z ... większą ilością cukru i waniliowym zabarwieniem (wydało mi się słabsze niż w przypadku wcześniej próbowanych wariantów), oraz ogrom mleka pełnego i naturalnego, wtapiającego się w śmietankę. Przy podziale kostek w śmietance tej doszukałam się aż... kwaśności śmietany.

Tabliczka w dotyku wydała mi się lepko-tłusta, ale konkretna. Nie topiła się, ani nie uginała. Przy łamaniu nawet lekko pykała, odsłaniając proszkowy przekrój. Poszczególne kostki bez problemu dało się "rozebrać na czynniki pierwsze".
Gruba warstwa czekolady skrywała sporą ilość proszkowo-twardego, zbitego nadzienia usianego średniej i dużej wielkości kawałkami ciastek.
W ustach czekolada rozpływała się powoli, ale z ochotą mięknąc i zalepiając. Przeistaczała się w lekko proszkowy, tłusty krem. Cechowała ją gęstość, co dobrze pasowało do nadzienia.
Ono bowiem było trochę tylko rzadsze w śmietankowo-oleisty sposób. Miękło nieco od niej szybciej, wlepiało się i mieszało z nią. Podniosło lekką proszkowość całości, ale i podtrzymało kremowość.
Tę przerywały i urozmaicały jedynie ciasteczka, które nie rozpływały się, a od początku do końca zachowywały chrupiącą, konkretną twardawość. Gryzione rozchodziły się na pyłek. Taczające się po języku nie kaleczyły, ale wydawały się cukrowokryształkowe i dość ostre. Mam w ich kwestii mieszane uczucia.

W smaku czekolada przywitała mnie przesadzoną słodyczą, która szybko zadrapała w gardle oraz intensywną mlecznością rozbrzmiewającą wyraźnie w ustach. Wydało mi się to leciutko podrasowane wanilią i wprost urocze, a po chwili... coraz bardziej mleczne i słodsze. Osiągnęło pułap mlecznych czekoladek dla dzieci.

Nadzienie bowiem bezsprzecznie uderzało właśnie mlekiem i śmietanką. Wydały mi się aż zagęszczone cukrem, co przełożyło się na drapanie w gardle już przy pierwszym kęsie, a jednak nie zaburzyło śmietankowości. Ta sama w sobie była się taka... trochę urokliwie naturalnie słodka, a trochę "tłusto-żadna". Doszukałam się w tym bliżej nieokreślonego, z gatunku negatywnego, ale na szczęście znikomego motywu. Skrywał się za cukrem.

Ciasteczka, które tylko co wyłaniały się z nadzienia, sprawiały wrażenie pozbawionych smaku. Dopiero bliżej końca i na koniec, ssane i gryzione trochę przerywały słodycz. Okazały się gorzkawe trochę jak lekka spalenizna, trochę jak zwykłe kakao - tak pół na pół. Nie były specjalnie wyraziste czy porządnie gorzkie, ale kojarzyły się z Oreo i kakaowymi płatkami do mleka jednocześnie. Pomogła w tym nutka soli, pod koniec pojawiająca się w nich. Oprócz niej... doszukałam się sodowej... kwaskawości?
Gdy z ciekawości spróbowałam trochę kremu osobno, a ciasteczka osobno, upewniłam się, że lekki nibykwasek dochodził z nich, a w kremie kryło się po prostu "coś" - tak delikatne, nijakie, że aż nie do nazwania.

Sama czekolada jakoś tam w ustach ostawała się do końca (nadzienie znikało szybciej), ale już i ona traciła impet. Za ciasteczkami było mi po prostu słodko i śmietankowo. Zostawiane i gryzione na koniec to one dominowały.

Po zjedzeniu zostało przesłodzenie przyprawiające o przyspieszone bicie serca, ale i posmak kwaskawo-śmietankowy oraz ciasteczkowo-kakaowo gorzkawy. Czułam się jak po zjedzeniu ciastka typu Oreo, a już po drugiej kostce zawisła groźba, że język pokaleczą turlające się po nim ciastka. Dopiero chwilę po uczcie wyszedł na jaw też motyw jakiegoś gorszego tłuszczu, "czegoś" (jakby wody?). Ten "kwasek" na pewno nie pochodził od śmietanki, ale krył się za nią i cukrem.

Całość wyszła jednak... zaskakująco smacznie. Bardzo słodka, jednak zasładzająca tak, że dałam radę to wybaczyć. Kupiła mnie niezłą czekoladą, w miarę spoko śmietanką i zadowalająco gorzkawymi ciastkami. Rzeczywiście wyszły kakaowo, co jest trochę śmieszne, bo producent opisał je jako po prostu ciasteczka, a w momencie gdy często piszą o "kakaowych ciasteczkach" - te wychodzą bez smaku.
Wprawdzie z czasem gorsze elementy składu dają o sobie znać, a ciastka mogłyby mieć przyjaźniejszą strukturę, ale mimo tych wad wyszła nieco lepiej od Lindta Cookies&Cream a już na pewno od Milki Oreo 100 g (recenzja z 2018). Przy pierwszej kostce aż zaczęłam się zastanawiać, czy przypadkiem sama tego jakoś nie przejem, ale przed czwartą czułam, że ona potnie mi jęzor, a już i tak było mi za słodko i tłusto na granicy tolerancji, więc ostatnia kostka minitabliczki powędrowała do Mamy. Olga ma z kolei to szczęście, że to czekolada typu, do której nie widzę sensu robienia powrotów - dobra na raz.
Na Mamie wrażenia nie zrobiła, bo: "no czekolada sama dobra, ale to nadzienie... tylko tyle, że śmietankowe, a ciasteczka pochrupały; taka poprawna, do nugatowej się nie umywa".
Jak w pierwszym odruchu obstawiłam, że to wariant najlepszy, tak... miałam rację. Nie tak cukrowy jak nugatowy, z przyjaźniejszym (mimo wszystko) dodatkiem, a także lepszy jakościowo niż Strawberry Cheesecake, bez tak niemiłego posmaku.


ocena: 7/10
kupiłam: Allegro
cena: 8 zł (za 75g)
kaloryczność: 582 kcal / 100 g
czy znów kupię: nie

Skład: czekolada mleczna (cukier, pełne mleko w proszku, tłuszcz kakaowy, miazga kakaowa, maślanka w proszku, laktoza, lecytyna sojowa, ekstrakt waniliowy), oleje roślinne (shea, palmowy), cukier, śmietanka w proszku 7,2%, mąka pszenna, odtłuszczone mleko w proszku, laktoza, odtłuszczone kakao, lecytyna sojowa, aromaty, sól, środki spulchniające: wodorowęglan amonu, wodorowęglan sodu, węglan potasu

poniedziałek, 2 listopada 2020

Valrhona noir Guanaja 70 % Cacao Dark chocolate Grand Cru Equateur ciemna z Ekwadoru

Od dawna obiecywałam sobie wrócić do tej czekolady w formie pełnowymiarowej. Długo jednak nic w tym kierunku nie robiłam, bo jakoś miłością do marki nie pałałam. Gdy już jednak zamówienie składałam, postanowiłam też inną ciemną ich spróbować i... Zirytowała mnie, bo była po prostu kiepska. Bardzo się bałam, że już i dzisiaj przedstawiana nie zachwyci mnie tak, jak dawniej, kiedy to po prostu nie znałam wielu naprawdę pysznych dobrych czekolad. Alpaco 66 % utwierdziła mnie w przekonaniu, że to marka niewarta uwagi; nawet więcej: zaczęłam jej po prostu nie lubić, krzywo patrzeć. Czy to możliwe, by akurat Guanaja im się udała? A może to taki region...? W sumie wszystkie dotąd przeze mnie jedzone z Hondurasu zdobyły 10/10. I też dopiero w dzień przed degustacją pomyślałam, że... no właśnie, dziesiątki - tylko Valrhona noir Guanaja 70 % dostała 9. Może to świadczy o tym, że umieją zepsuć nawet najpyszniejszy region?

Valrhona noir Guanaja 70 % Cacao Dark chocolate Grand Cru Equateur to ciemna czekolada o zawartości 70 % kakao (blend odmian) z Guanai, czyli jednej z wysp Hondurasu.

Gdy tylko rozerwałam pazłotko, poczułam orzechy włoskie, drzewa i kawę w mocno palonych ramach. Były lekko goryczkowate, stąd zaraz myśl o przyprawach korzennych i bezkreśnie czekoladowym pierniku, jednak... po chwili okazało się, że to jakiś inny wypiek... bardzo maślany. Pomyślałam o tłustych pączko-donutach z mnóstwem czekoladowej polewy-kremu na wierzchu i różaną marmoladą w wersji burżuazyjnej. Wysoki stopień palenia osiadł głównie przy kawie, zaś orzechy i drzewa splotła pewna roślinność... od niej (im dłużej wąchałam) coraz bliżej było do owocowych motywów. W pierwszej chwili zarejestrowałam jakieś czerwone nieokreślone (jak konfitura różana o kwiatowo-roślinnym charakterze), potem wiśnio-śliwki, a z czasem też cytrusy... jednak w wydaniu niemal bezowo słodkim (albo jak cytrusowa polewa do wspomnianych pączków / donutów). Wszystko to było bardzo słodkie w sposób prosty; pomyślałam też o cukrze pudrze. Jednocześnie przełamywał to leciutki kwasek, co skojarzyło mi się z białym winem.

Bardzo ciemna tabliczka w dotyku wydawała się gładka, raczej tłusta, acz przy łamaniu wykazywała twardość. Trzaskała głośno, ujawniając ziarniście-kryształkowy przekrój.
W ustach rozpływała się w tempie umiarkowanym, średnio przyjemnie. Szybko rozrzedzała się, miękła, stając się śmietankowo-tłustą kremo-zawiesiną z minimalnie pylistym efektem. Jakby kryjącym się w gładkości. Na koniec po prostu znikała jak woda, pozostawiając suchawy efekt.

Od początku poczułam wysoce paloną gorzkawość. Nie była jednak siekierą. Całość skojarzyła mi się z przegryzaniem przez pączka. Najpierw trafiłam na gęsty, ciemnoczekoladowy krem o głębokiej gorzkości i pełnym smaku.

Szybko nadeszła rześka, zwiewna słodycz czegoś czerwonego... delikatnego. Początkowo pomyślałam o subtelnej, chłodzącej mięcie, potem o kwiatach i różanej konfiturze / różowym winie. Leciutka cierpkość wiśni zaznaczyła się przy tej gorzkości...

...By następnie wszystko to złagodziła maślana baza. Maślano-drożdżowe ciasto ewidentnie było jasne, może trochę waniliowe; wysoce słodkie. Mimo iż tłuste, to nie nasiąknięte tłuszczem do przesady, a takie... wilgotne. Wilgotne niczym żywe rośliny i drzewa. Mnóstwo żywych, drzew, rosnącym w słońcu. Tłusto-soczyste... zupełnie jak orzechy. Po paru chwilach kompozycja zrobiła się bardzo orzechowa. Poczułam orzechy włoskie i przyprawy, co skojarzyło mi się trochę z piernikiem. Piernikiem lub pierniczkami w czekoladzie... Przyprawy i rośliny zasugerowały lekką ziołowość, jednak zaraz wróciły drzewa rozgrzane słońcem.

Gorzkawość przypomniała o sobie, serwując trochę kawy. Takiej... podanej do pierniczków w czekoladzie, dla przełamania. Długo jednak miałam problem z określeniem, czy to zwykła, czy z ekspresu (która jest kwaśna, czy do której "kwaski dobiegają z boku"), ponieważ też opływały ją śmietankowe nuty (wynikające z ogólnej tłustawości). W pewnym momencie do głowy przyszły mi "ciemne czekolady śmietankowe", bo mimo lżejszych nut, odnalazłam w niej ich pozytywną ciężkość.

Spod kawy wysunął się wyraźnie owocowy kwasek. Wiśnie z początku zniknęły, pojawiły się cytrusy, reprezentowane przez cytrusowy lukier / cytrynowy cukier puder czy... goryczkowatą skórkę cytrusów - pomarańczy - w lukrze / polewie na pączko-pierniku (?).

I "przegryzanie się" trwało. Oto po ustach rozeszła się soczystość czerwonych owoców w wydaniu słodkiego dżemu. Poczułam słodko-kwaśne wiśnie i słodko-kwaśne śliwki. Była w nich pewna cierpkość, powidlana paloność, mieszająca się oczywiście z ogólnym palonym klimatem.

To znów taki twór bogato posypany orzechami, jedzony przy kawie. W kawiarni, gdzie... kaw jest mnóstwo, różnych.

Bliżej końca cytrusy mieszały się z wiśniami, acz robiły to na drzewno-maślano-orzechym talerzyku.

W posmaku pozostał lekki kwasek owoców i kawa, a także ogólne poczucie wysokiego palenia. Jego gorzkość zdawała się przełamana tłuszczowością.

Całość wyszła nawet smacznie i rozczarowująco zarazem. Mimo wielu nut, głębia zdawała się przykryta słodyczą i tłuszczową łagodnością. Ogrom maślanych słodkości i śmietanka oraz słodycz lukrowo-cukrowopudrowa, wszystkich tych konfitur i słodkich win mi przeszkadzały, nie pozwoliły rozwinąć się porządnie kawie, wiśniom, orzechom włoskim i drzewom. Wspaniałe nuty... zostały po prostu źle obronione, co aż rani me serce. O ile kiedyś, do dawnego smaku chciałam wrócić, tak po zjedzeniu tej - wypadła z mojego serca.

Wróciwszy do starej recenzji mniejszej wersji zdziwiłam się... i trochę nie, ale się w czymś upewniłam. Po pierwsze: na pewno były podobne, bo i wtedy czułam łagodność, acz bardziej śmietankowość niż maślaność, orzechy włoskie, wiśnie i kawę, jednak ogólnie zachwyciła mnie jakość i głębia gorzkości kakao. Nie przeszkadzała mi słodycz. Ostatnie kwestie na pewno wynikają z ilości zjedzonych dobrych czekolad - obecnie wiem już, co naprawdę potrafi kakao oraz... zrobiłam się wyczulona na cukier w czekoladach - zdecydowanie wolę, jak słodzą je trzcinowym. Valrhona zawaliła sprawę właśnie jego słodyczą, nie podobała mi się też jej konsystencja - brakowało mi tu ciemnoczekoladowego konkretu, za dużo rozmycia.

Kawę, przyprawy korzenne i owoce czułam także w Duffy's Honduras Indio Rojo 72 % choć była ona o wiele głębsza, pyszniejsza - pełna owoców innych niż tylko czerwone (jako syrop malinowy) i cytrusy, a też rodzynki i... mnóstwo innych, po prostu. Drzewnie-orzechowa i owocowa była również JPiątkowski Czekolada Honduras 70 % , choć tę odróżniała boska słodycz karmelu. Najbliżej jej do Jordi's Honduras Xoco Farms 75 %, która przypominała maślany placek / wypiek z ogromem malin i wiśni oraz migdałów, orzechów, w towarzystwie lemon curd. Jakże pyszniejsze było to od przesłodzonego, maślanego pączko-wypieku z lukrem z cytrusową nutą i czerwonym wnętrzem podanym do kawy Valrhony...


ocena: 7/10
kupiłam: Sekrety Czekolady
cena: 17,50 zł (za 70g; dostałam zniżkę)
kaloryczność: 577 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: ziarna kakao, cukier, tłuszcz kakaowy, lecytyna sojowa, naturalny ekstrakt z wanilii

niedziela, 1 listopada 2020

Ambiente Czekolada Mleczna Ciastka mleczna z kakaowymi ciastkami i orzechami laskowymi

Gdy tylko zobaczyłam na stronie Aldiego, że zrobili rzut nowości (na chwilę patrzenia), wśród których była m.in. ta czekolada, napaliłam się na nią. Natychmiast zrodziła się we mnie nadzieja, że będzie to mniejsza, bardziej płaska wersja ukochanej, a wycofanej lata temu Bellarom Neo. Takiej mlecznej z kakaowymi ciastkami bowiem nigdzie nie ma (a wstrętna przypadkiem znaleziona Natasja od Barona-Millano nie zbliża się nawet o kilometr do niej) - dominują mleczne z białym kremem i ciasteczkami, które mnie nie kręcą. Potem jednak wystraszyłam się samej marki Ambiente (bo produkują pod nią różni producenci - co wychodzi albo dobrze, albo katastrofalnie). Po zadowalającej Ambiente Czekolada Sól Himalajska jakoś się uspokoiłam. Już co prawda nadzieja nie rosła, ale przynajmniej się nie bałam... aż tak bardzo. Cieszyłam się za to, że nie kupiłam od razu dwóch ("jednej na zapas"), jak miałam przez chwilę ochotę zrobić.

Ambiente Czekolada Mleczna Ciastka to "mleczna czekolada o zawartości 32,5% kakao z ciasteczkami" kakaowymi i orzechami laskowymi, produkowana przez The Belgian Chocolate dla Aldi.

Gdy tylko rozerwałam sreberko, poczułam cukrowość mieszającą się z wyrazistym mlekiem i orzechami laskowymi. Odnotowałam też echo przearomatyzowania, mimo którego efekt był całkiem smakowity. Pomyślałam o czymś miodowo-orzechowym, a skupiając się na wąchaniu spodu i tabliczki połamanej, zarejestrowałam słonawe ciasteczka.

W dotyku czekolada wydała mi się sucho-proszkowa, a przy łamaniu twarda, choć trzaskała nie za głośno. Przekrój ujawnił całkiem sporo kawałków ciastek w średnim i małym rozmiarze oraz kilka beżowych kawałków, w tym drobniutkich orzechów laskowych.
W ustach rozpływała się najpierw plastikowo opornie i powoli, potem trochę przyspieszyła. Miękła, gięła się, a jednak zachowywała kształt. Przez to, że była mocno najeżona twardymi, zrobił się z tego straszny zlepek-ulepek. Znikała, idąc w kremowo-wodniste, tłustawe smugi i ujawniając kawałki początkowo twardo-ostrych ciastek. Po chwilowej gęstawości znikała jak woda.
Ciasteczka nasiąkały trochę. Przez większość czasu wydawały się raczej twardo-suche i chrupiąco-rzężące. Gryzione bliżej końca rozchodziły się na grudki, lekko mączne i z kryształkami cukru.
Wraz z rozpuszczaniem się kęsa, o zęby zaczęło mi dzwonić zaskakująco dużo "jakiś kulek". Gdy czekolada znikała, wyjęłam z ust zobaczyć, co to za dziwo.
Otóż były to przezroczyste kulki cukru (?), mnóstwo kryształków cukru i parę takich, z których schodził beżowy kolor i robiły się przezroczyste. To na pewno nie był karmel. Może po prostu jakoś zrobili warstwę z cukru na orzechach... Nie wiem. To było paskudne.
Okazało się, że wśród chrupaczy orzechów laskowych było... jak na lekarstwo. Cukier i ciastka wyjątkowo nieprzyjemnie drapały podniebienie.

W smaku przodowała słodycz. Wydała mi się podrasowana czymś perfumowym, jednak zaraz zalewało ją wyraziste mleko i orzechowo-maślana nutka. Tłuszczu kakaowego nie żałowano, mieszał się on z cukrowością, przez co skojarzył mi się z miodowym toffi. Mignęła też nutka taniości, na którą naskoczyło echo soli.

Dodatki, które wylegały na język na pewno serwowały mnóstwo cukru. Czystego, najzwyklejszego cukru.

Ciasteczka początkowo nie smakowały niczym szczególnym, dopiero podsysane upuszczały goryczkę. Wyszły głównie ciasteczkowo-pszenicznie i gorzko w charakterystyczny dla spalenizny sposób. Niewątpliwie czuć w nich także kakao, jednak... w cukrowości bazy jakoś traciło na znaczeniu. Kojarzyły się z ciastkami typu Oreo, ale z epizodyczną wyrazistością - obecną, gdy akurat trafiło się ich kumulację; z cukrem przegrywały. Mimo że raz i drugi upuściły nawet odrobinkę soli.

W kostce trafiłam na ze trzy kawałeczki mało wyrazistych orzechów laskowych.. Nic dziwnego, skoro pokryte były kryształkami cukru, oblepione nimi. Cukier częściowo rozpuszczał się wraz z czekoladą, jednak jego co większe kulki zostawały do końca (wypluwałam je). Był czystym cukrem i właśnie taką zwykłą cukrowością aż drapał w gardle.

Mleczno-maślana baza zza tych dodatków pobrzmiewała nijako. Wydawała się po prostu słodka i trochę mleczna, ale bez impetu. Mieszając się z dodatkami, wyszła trochę ciastkowo-maślanie... więc w sumie nie tak źle, ale aż trudno się było na niej skupić przez cukier.

Po wszystkim pozostawało przecukrzenie, czysty smak cukru, coś mdławo-sztucznego i całkiem przyjemna oreowata ciasteczkowość. Czułam też słonawe toffi, co wiązało się z poczuciem tandety, ale najgorsze nie było.

Pomysł na tę czekoladę uważam za po prostu tragiczny. Ciastka jak najbardziej spoko w smaku, ale... mnóstwo kawałków cukru i szokująco dziwne orzechy? Nie wiem, co z nimi wymyślili, po co tam one... i w zasadzie... że cukier? Po co? Nie rozumiem... Śmiech przez łzy, bo raptem dzień przed nią zjadłam Cachet Bio Organic 72 % Extra Dark Chocolate Sea Salt, w której to właśnie na kulki soli trafiłam. Kulki cukru to też zło.
Sama baza czekoladowa była taka sobie, ale te dodatki... Przekombinowali. Nie określili, jakie miały być ciastka - wyszły kakaowo. To może akurat przypadkiem im się udało? Tak dziwnie zrobionej "czekolady z ciasteczkami" to jeszcze nie spotkałam. Szkoda, że "dziwnie" ma tu w pełni negatywny wydźwięk (a ja właśnie często lubię dziwność). Niby zjadliwe to, ale takie, że... jeść się nie chce. Ten cukier po prostu odbierał jakąkolwiek przyjemność.
Takie samo zdanie miała Mama. Nie była w stanie powiedzieć nic, ani o czekoladzie, ani o ciastkach, bo "za bardzo ten sam cukier przeszkadzał. A tak... wszystko jakieś nienajlepsze, ale po co jeszcze go tak dodatkowo dawać?".


ocena: 2/10
kupiłam: Aldi
cena: 4,99 zł
kaloryczność: 530 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: cukier, tłuszcz kakaowy, pełne mleko w proszku, miazga kakaowa, laktoza, ciastka 5 % (mąka kukurydziana, skrobia ziemniaczana, cukier, alkalizowane kakao niskotłuszczowe, tłuszcz palmowy, dekstroza, skrobia z tapioki, aromaty, substancje spulchniające: E503ii, E500ii; sól), mielone orzechy laskowe (cukier, orzechy laskowe), emulgator: lecytyny; aromat