piątek, 8 października 2021

Jelly Belly słodycze Harry Potter ze sklepu Kuri; czekolada mleczna z chrupkami ryżowymi

Jestem ogromną fanką Harry'ego Pottera. Z Mamą lata temu z wypiekami na twarzy czekałyśmy na najnowsze tomy i czytałyśmy wspólnie na głos (swoją drogą szkoda, że w latach mojego liceum przestałyśmy, ale dowalił nam brak czasu). Potterowe słodycze dostępne do kupienia jednak zupełnie mnie nie interesują. Gdybym mogła ganiać razem z bohaterami uciekające żaby - świetnie! Ale namiastka? Nie moja bajka. A jednak podjęłam współpracę z internetowym sklepem Kuri, który oferuje głównie słodycze dla młodszych słodyczomaniaków i... właśnie fanów świata Harry'ego. W ofercie znalazły się różności, w tym piękna puszka, na którą kiedyś z zachwytem spoglądałam w internecie. Nie ukrywam, że to była moja główna motywacja do współpracy. A bilet do Hogwartu, czekoladka z kartą (naklejką, jak się później okazało)? Wcześniej nawet się zainteresowałam, czy oprócz wyglądu jest coś jeszcze. Co dokładniej? Ot, jako takie drobiazgi postanowiłam sprawdzić. Choć z mojej strony to raczej prezentacja zestawu słodyczy, aniżeli recenzja wszystkiego-wszystkiego. Warto pamiętać, że wszelkie gadżety filmowe rządzą się swoimi prawami - są znacznie droższe niż normalnie. Ode mnie przeczytacie, co myślę o spróbowanych, o formie wydania. Choć same czekolady tego typu są nie w moim typie, je spróbowałam z ciekawości, na ile to gadżety, a na ile "gadżety & coś do zjedzenia". Żelki z pięknej puszki natomiast oddałam Mamie, prosząc o opinię.

Na rozgrzewkę postanowiłam zabrać się za rzeczy czekoladowe. Żadna z nich nie była prawdziwą, książkowo-filmową czekoladową żabą, więc mi nie uciekła.


Harry Potter Milk Chocolate with Crisped Rice Ticket London to Hogwarts to czekolada mleczna o zawartości 25 % kakao z chrupkami ryżowymi (10%), w opakowaniu stylizowanym na bilet do Hogwartu, wyprodukowana przez Jelly Belly Candy Company, na licencji Warner Bros.

Zapach, który poczułam to przede wszystkim cukier i mleko w proszku z wyraźnym motywem karmelu. To jednak karmelo-toffi dość tandetne (z aromatu?). Pomyślałam o jakimś karmelkowym mleku z tubki. Aromat iście dziecięcy, nie najgorszy mimo wszystko.

Tabliczka w dotyku wydawała się tłustawo-lepkawa. Łamała się bez trzasku, choć była twarda. To jednak wynikać musiało z grubości. Dodatek wtopiono do niej porządnie, nie odskakiwał, acz dodał czekoladzie trochę kruchości. Znalazł się jedynie na spodzie, pod cieniuteńką warstewką czekolady.
W ustach rozpływała się łatwo i szybko, wykazując się idealną gładkością. Była kremowa i tłusta w maślany sposób, acz znikająca dość wodniście, z małym poślizgiem.
Kulki chrupek ryżowych niezbyt chętnie z się z niej wyłaniały, nie drapały podniebienia ani nic. Osamotnione zostawały dopiero na koniec. 
Nawet wtedy nie zawilgociły się i początkowo chrupały, po czym wlepiały się w zęby. Były chrupiąco-kruche, twardawe, ale nie stwardniałe, a świeże. Choć trochę pustawe w środku, zaskakująco ciężkie jak na twór tego typu. Niezbyt rozpływały się, nawet trzymane w ustach bardzo długo.

W smaku uderzył cukier, szybko łagodzony mlekiem. Okazało się zaskakująco wyraziste. Miało pełny, przyjemny smak, jednak nie udało mu się wybić ponad cukier. Zaleciało natomiast mlekiem w proszku.

Z czasem obok pojawiła się maślana nuta, a mleczność sama w sobie wydała mi się słodziusia i urocza, 
mocno kojarząc się z karmelowym mlekiem z tubki / skondensowanym czy jakimś tworem tego typu. Może z delikatniusim, nesquikowym kakałkiem w tle? Bardzo szybko zaczęło to drapać w gardle, a cukier szalał w najlepsze. Wyłaniające się chrupki nic nie wnosiły.

Dopiero gdy czekolada prawie zniknęła, cukier dominował, a ja zabrałam się za dodatek i gryzłam go po rozpłynięciu się czekolady, okazało się, iż był leciusio słonawy. A ogółem nijako-zbożowy. Bardzo delikatny w smaku. Nie przełamywał przesłodzenia.

W posmaku i tak został cukier, karmelkowo-mleczny posmak o dość tandetnym. Cukrowe piekło w gardle męczyło i zniechęcało skutecznie do kolejnych kęsów.

Całość to niezła gratka dla najmłodszych fanów Harry'ego. Smak chyba idealnie oddaje to, co lubią dzieci, ale nie wiem, czy wszystkie, bo i tak stanowczo to za cukrowe. A jednak słodziutkie mleczko, delikatniusi, słodziusi karmel i delikatne chrupki to - siląc się na obiektywizm - spoko kompozycja. Jednocześnie jednak nie wydaje mi się to jakieś odkrywcze. Nie mogę powiedzieć, by ogólnie było niesmaczne, a właśnie taki ot, przeciętny słodycz.
Tabliczkę uważam za wybór lepszy od czekoladki, bo forma jest przyjaźniejsza do jedzenia, a jakość i smak lepsze.

Gdyby to była czekolada, która kosztuje 3 zł za 100g, prawdopodobnie powinna dostać jakieś 6. Niestety jednak tak nie jest - producent o wiele więcej. Rozumiem, że coś może być trochę droższe ze względu na wygląd, ale bez przesady.


ocena: 4/10
kupiłam: dostałam ze sklepu Kuri
cena: 16,39 zł (za 42g - cena półkowa)
kaloryczność: 541 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie (sama nigdy bym nie kupiła)

Skład: mleczna czekolada 90% (cukier, tłuszcz kakaowy, pełne mleko w proszku, miazga kakaowa, lecytyna sojowa, aromaty), chrupki ryżowe 10% (mąka ryżowa, cukier, sól).

------------

Harry Potter Milk Chocolate with Crisped Rice Chocolate Creature to czekolada mleczna o zawartości 25 % kakao z chrupkami ryżowymi (10%), w formie czekoladki ze stworzeniem ze świata Harry'ego Pottera, wyprodukowana przez Jelly Belly Candy Company, na licencji Warner Bros.
 
Zapach w zasadzie bardzo podobny, co czekolady, ale bardziej cukrowy, a mniej "karmelowo-mlecznotubkowy". Tu już na próżno szukać choćby namiastki apetyczności.

Czekoladka już na oko różniła się od tabliczki, bo była jaśniejsza. Wyglądała przeciętnie, plastikowo. Z racji formy, a więc tego, że ramka oraz stworzenie były wypukłe i więcej tam czekolady niż kulek, natomiast to co niższe / bardziej płaskie było mocno najeżone to twór raczej do chrupania.
Czekolada tłusto-gładka, lekko mazista, rozpływała się szybko i szybko odsłaniała kulki. W dużej mierze odwracały od niej uwagę. Wydały mi się nieco lżejsze i bardziej skore do rozpływania niż w przypadku tabliczki. I chrupały, wlepiając się w zęby, i rozpuszczały się częściowo.

W smaku czekolada to prawie czysty cukier i jeszcze więcej cukru. Dopiero potem pojawiało się średnio wyraziste, też jakby naturalnie słodkie mleko. Również miało to dość dziecięcy wydźwięk, też doszukałam się lekkiego naaromatyzowania, ale czekoladka wydała mi się po prostu bardziej cukrowa. Drapała w gardle w zasadzie od momentu znalezienia się w ustach.
Kulki w zetknięciu z czekoladą, czy to nawet gryzione wraz z nią, nie wnosiły nic. Dopiero po zniknięciu czekolady ujawniały swój słonawy, zbożowo-kartonowy smak. Okazały się o wiele więcej wnoszące (właśnie w tym soli) niż w przypadku tabliczki.

W posmaku została przerażająca cukrowość i właśnie mdłe chrupki ryżowe.

Tej czekoladki w zasadzie nawet nie mam za co pochwalić. Wygląd poprawny, smak powalił mnie cukrem. I w zasadzie na próżno szukać tam czegoś więcej. A przecież nawet figurki czekoladowe mogą być w porządku. Ta nie była; smakowała po prostu cukrowo, a więc w moim odczuciu niesmacznie.
Opakowanie i pomysł na to, że mamy do czynienia z małą loterią, na jakie stworzenie trafimy - w porządku. Do tego karta-naklejka z magicznym stworem. Ten pomysł mi się podoba... prawie. Wiadomo, że coś innego niż karta z czarodziejem jest zasadne - karty są w Czekoladowych Żabach. A jednak tu trochę nie rozumiem, że skoro na czekoladce był np. Testral (z tego to cieszę się jak dzieciak, bo zawsze miałam do nich słabość), a na naklejce Puszek to... no nie wiem, spodziewałabym się, że będzie jedno i to samo.


ocena: 2/10
kupiłam: dostałam ze sklepu Kuri
cena: 17,98 zł (za 52g - cena półkowa)
kaloryczność: 546 kcal / 100 ml
czy kupię znów: nie (sama nigdy bym nie kupiła)

Skład: mleczna czekolada 90% (cukier, tłuszcz kakaowy, pełne mleko w proszku, miazga kakaowa, lecytyna sojowa, aromaty), chrupki ryżowe 10% (mąka ryżowa, cukier, sól)

------------
I zwierzak, i czekolada były podobne, tak cukrowe, że zupełnie niezachęcające do jedzenia. Czekolada wyszła minimalnie lepiej dzięki jakiejś tam karmelowej nutce, bardziej "dziecięco mlecznie czekoladkowo" niż "tylko cukrowe" stworzenie-czekoladka, ale i tak nie uważam jej za wartą uwagi. A jednak było to, czym być miało - czekoladą, której bardziej niż smak, liczy się wygląd. Myślę, że smak jak każdej innej z chrupkami ryżowymi ze sklepowej półki.

Większość czekolad oddałam Mamie, bo nie są tym, czego oczekuję od czekolad.
Podobnie jak mnie, bardziej nie smakowała jej czekoladka z Testralem. Stwierdziła, że: "jak cukrowa, tania czekolada z niepotrzebnie słonymi chrupkami". Tabliczkę natomiast określiła jako: "taka tania, zwykła czekolada, zdecydowanie za słodka, nic ciekawego w niej nie ma".

------------

Puszka-autobus prezentuje się całkiem ładnie. Choć trochę blisko tandety, ma wypukłości, gdzie trzeba, a więc nie jest taka zupełnie płaska. Na górze ma otworek, więc może służyć jako skarbonka - dla dzieci jest w dodatku funkcjonalna.

W środku natomiast znalazły się dwie, smutne paczki żelek. Wydają się wrzucone od niechcenia. Podobnie jest z doborem koloru do kształtu - losowo, bo nie widzę żadnej zasady. W większości kształtne, ale jak widać, nie wszystkie. Nie zrobiły na mnie wrażenia. Jako osoba bardzo nielubiąca żelek, po prostu oddałam je Mamie. Ją na żelki czasem nachodzi, stąd poprosiłam ją o opinię.

Mama była nimi - ich smakiem, jakością - przerażona. Pozwolę sobie zacytować: "gdybyś mi kazała jeszcze więcej ich zjeść, miałabym ochotę cię zabić. Okropne po prostu od struktury zaczynając, na smaku kończąc. Twardo-suche, a potem lepkie, że od zębów nie da się odkleić. Jakby dziwnie mąką zagęszczone, no obrzydliwe. Rozpadają się na jakieś grudki, zupełnie nie jak żelki. Smaków nie idzie nazwać. Czuć, że niby owocowe, ale jakie to miały być owoce? Czasami  czułam się, jakbym cytrynowe mydło jadła. Najgorsze to chyba żółte - cytrynowe? Fuj. Pomarańczowe też straszne, a wydawało mi się, że pomarańczowe żelki najtrudniej zepsuć. Ohyda po prostu. O dziwo najlepsze to chyba te zielone i może czerwone, ale wszystkie okropne. A przecież żelki, tak ogółem, przecież są i smaczne, można je jakoś normalnie zrobić. Nie podjęłabym się oceniania, bo to dno zupełne."

Od siebie więc dodam, że nie pachną prawie niczym, a tylko lekką, mdlącą i starą słodyczą i... no cóż. Jak ktoś chce ładną puszkę...
Dla ciekawskich smaki były takie: żółte - bananowe, niebieskie - borówkowe, czerwone - wiśniowe, pomarańczowe - mandarynkowe, zielone - arbuzowe.

Skład: cukier, syrop glukozowy, modyfikowana skrobia ziemniaczana, woda, regulator kwasowości (E296, E325, E330), aromaty, koncentraty warzywno- owocowe (marchew, spirulina, jabłko, czarna marchew, dynia), środek glazurujący (E903), olej canola, olej kokosowy, barwnik E102

------------

Wszystko oceniam też przez pryzmat wydania i formy, bo wiadomo, że czekolada z ryżem nie ma tu być po prostu czekoladą z ryżem; chodzi głównie o opakowanie. Niemniej, miło gdy środek zadowala, nie zaś rozczarowuje. Osobiście uważam, że nawet kiedy wykorzystuje się logo jakiejś serii, to miło byłoby jednak coś fanom zaoferować oprócz opakowania. Myślę tu też o wszelkich np. figurkach czekoladowych świątecznych. Przecież każdy wolałby dostać ładną, kształtną figurkę, która byłaby chociaż w miarę smaczna, mimo że i tak przepłacona. Dla formy przepłacić bowiem można trochę, ale bez przesady. To jednak nie zmienia faktu, że i tak znajdą się maniacy-wzrokowcy. Stąd pozostaje mi tylko poinformować, że te, i inne zwariowane słodycze, można znaleźć w Kuri.

czwartek, 7 października 2021

Domori 100 % Criollo neapolitanka ciemna

Czasem do zamówień z Sekretów Czekolady wpadają mi gratisy. Dwa razy pod rząd były to neapolitanki Domori (różne): w rzutach trafiły się te właśnie setki Criollo. Najpierw jedna sztuka, potem trzy. Biorąc się za pierwszą, byłam pewna, że to miniaturowa wersja Domori IL100% Criollo, jednak jedząc uznałam, że nieco się różni. Natychmiast więc zaopatrzyłam się we wszystkie Domori w nowych (dla mnie) opakowaniach. Marka bowiem zmieniła opakowania, trochę poszczególne linie, a więc ogólnie odświeżyła asortyment. Obstawiałam, że nowa setka Criollo będzie się różnić od dawnej, a ta neapolitanka...? Ot, była. Nie wiem więc (jeszcze), do której jej bliżej, stąd daję ją jako odrębny post, a nie np. aktualizację podlinkowanej. Jedząc trzy, upewniłam się, że wyszła inaczej niż IL 100 % Criollo, jedzona w 2016

Domori 100 % Criollo neapolitanka to ciemna czekolada o zawartości 100 % kakao criollo (z Wenezueli?) w formie miniaturki o wadze 4,7 gramów.

Neapolitanka pachniała drzewami, orzechami i kawą, ale wydała mi się nieco poważniejsza od IL100% Criollo. Wyłapałam lekką ziemię, która z kwiatami, miodem i karmelem stworzyła żywiczny klimat. Delikatna soczystość osiadła w miodzie; przybrała jakby złoty kolor. 

Jak każda Domori, rozpływała się idealnie gładko i aksamitnie, zalepiając błogo usta. Lepki krem wykazywał nieco setkowej oleistości, ale do ciężkości nawet się nie zbliżył. Rozpływała się w tempie umiarkowanym, acz z racji gabarytów (cieńsza od standardowych tabliczek), szybciej od standardowych.

W pierwszej chwili mignęły mi jakby karmelizowane w żywicy drzewa i gałązki. Dosłownie ozłocone, także promieniami słońca, które je rozgrzewało.

Smak wydał mi się mocno pieczony, gorzki właśnie w tym sensie. W przypadku neapolitanki było to bardzo, acz niejednoznacznie orzechowe. Mignął laskowiec, przewinęły się jeszcze inne. Pojawiały się i zostały na dłużej migdały oraz jeszcze więcej drzew, wspierających je, jakby też... poganiając pierniki i... skórkę chleba? 

Jej wytrawność zasugerowała karmelowi właśnie żywiczny klimat. Czułam również odrobinkę ciemnego miodu i cierpkość z nim związaną.
Ta z kolei mieszała się z lekko soczystymi, słodkawymi owocami leśnymi. Ich kwaśność pojawiała się w drugiej połowie rozpływania się kęsa i trwała do końca, kiedy to także słodycz przybrała na mocy. Przez chwilę pomyślałam o jeżynach ze wskazaniem na ich pestki, jednak w ciągu kolejnych sekund karmel wkradł się wśród nie. Miód nagle się zgubił, a karmel… zasugerował złociste, soczyste suszone owoce. Wykazały trochę kwasku... czyżbym wyłapała gigantyczne rodzynki Jumbo?

Akurat, by zostały w posmaku jako słodko-goryczkowaty splot żywicy i owoców jako niejednoznaczna, soczysta mieszanka suszonych i cierpkich oraz drzew. Orzechy też były, ale za wiele się działo, by sprecyzować, jakie.

Neapolitanka wyszła owocowo, ale wciąż bardziej gorzko za sprawą drzew i orzechów, niż kwaśno. Zaskoczyła mnie jej wysoka słodycz, przez którą nie zgadłabym, że to setka. Mimo to, wydała mi się bardzo poważna. Słodka w sposób dojrzały, naturalny, drzewny.

Całość widziała mi się jako streszczenie wersji pełnowymiarowej. Nuty płynęły szybciej, jedna na drugą się nakładała. To był obłęd, po którym jednak żałowałam, że nie mam więcej - rozczochrała mnie jedynie. Nawet gdy innym razem dostałam trzy. Takie przyspieszenie przez cienkość przy tak złożonym smaku mnie nie satysfakcjonuje (przypominam, że standardowe tabliczki są grubsze).
Myślę, że taka neapolitanka jest świetna dla tych, którzy nie znają marki i nie są pewni, czy na dany wariant się porywać. Da się poczuć, co Domori potrafi. Mówi się, że setek nie da się dużo zjeść na raz; ja potrafię, jeśli danego dnia akurat mnie najdzie, ale właśnie komuś innemu może miniaturka wystarczy. Setki neapolitanki wydają się szokująco przystępne, a jednak nie pozbawione charakteru.
Uparcie podtrzymuję jednak, że mogłyby mieć chociaż 5 gramów.


ocena: 10/10
kupiłam: Sekrety Czekolady (dostałam; dziękuję!)
cena: -
kaloryczność: nie podana
czy znów kupię: neapolitanek sama nie kupię, ale z chęcią dostanę <3

Skład: miazga kakaowa

środa, 6 października 2021

Duffy's Philippine South Cotabato 70 % ciemna z Filipin

Po tym, jak zachwyciło mnie bogactwo Auro Chocolate Saloy Philippine Origin 70 % Reserve 2018, do głowy przyszła mi myśl, że z chęcią skonfrontowałabym w stosunkowo niedługim okresie czasu, jak wypada przy jednej z moich ulubionych marek. Ta sama zawartość i... ten sam kraj! O tak, czekało mnie wczucie się w filipińskie kakao na wiele różnych sposobów, wszak co czekoladnik to inaczej obrabiane ziarna. A w kunszt Duffy's nie wątpiłam.

Duffy's Philippine South Cotabato 70 % to ciemna czekolada o zawartości 70 % kakao trinitario z Filipin, z prowincji South Cotabato (południe wyspy Mindanao).

Gdy tylko rozchyliłam sreberko, poczułam gorzkawo-neutralne orzechy włoskie, drzewa / krzewy z zielonymi liśćmi pokrytymi rosą i zawilgocone drewno. Orzechy były pozbawione skórek, najzwyklejsze, bez prażonej nuty. Drewno z kolei przywiodło na myśl takie czekające, by odpowiednio podeschnąć i skończyć w kominku. Otaczała je dziwna wytrawność czerwonych owoców. W głowie pojawiła się myśl o "żurawinie do mięs" (jakiejś takiej konfiturze?), a zwłaszcza w trakcie degustacji, wyraźnie czułam cierpkie jagody goji.
Obecna słodycz wydała mi się bardzo ulotna, rześka w nieco roślinny sposób. Pomyślałam o dosłownie odrobince leśnego miodu (bardziej "leśnego" niż "miodu"), a z czasem pod wpływem cierpkości o lukrecji.

Przy łamaniu tabliczka wydała mi się twarda jak kamień, a jej trzaski były bardzo donośne. Gdy odgryzałam kawałek wydała mi się z kolei twardo-krucha.
Mimo ziarniście-kryształkowego przekroju rozpływała się gładko i aksamitnie. Niestety robiła to  z lekkim oporem. Gęstniała na tłustawy i miękki krem, trochę oblepiając skąpymi smugami usta i podniebienie. Na koniec leciutko ściągała.

Robiąc kęsa poczułam słodycz bardzo delikatną, zarówno gdy o natężenie jak i wydźwięk chodzi. Pomyślałam o miodzie koloru jasnego, złotawego brązu jak miód leśny (on jest taki... słodko-soczystszy; aż złudnie owocowo-drzewno-iglasty). Dobiegały do niego sugestie maślanego karmelu. Słodycz nieco rozeszła się na dwa obozy, nie narzucając się, a zapraszając i kolejno dopieszczając coraz to kolejne nuty.

Łagodny, maślany karmel przywołał orzechy włoskie surowe, soczyście-tłuste. Jedynie przez sekundę pomyślałam o gorzkawych, charakternych włoskich, które... zaczęły łagodnieć. Wykorzystało to echo cierpkich, czerwonych owoców, które zgłosiły swą obecność w tle. Pojawiać się zaczęły sztuki młode i jasne, pozbawione skórek. W pewnym momencie pomyślałam o kremie z nich, może maśle orzechowym z włoskich, choć z racji maślanej słodyczy, o nugatowych zapędach. Orzechy wprowadziły drewniane nuty.

Miód z kolei zaprosił nuty żywsze i soczystsze, co w połączeniu z drewnem dało obraz drzew w ciemnym, chłodnym lesie, gęsto porośniętym rozmaitą roślinnością. Pomyślałam o zawilgoconych kłodach i pniach pokrytych wilgotnym mchem. Swoisty leśny kwasek dziwnie osiadł w słodyczy, ale z czasem i on, i słodycz jako z czasem coraz bardziej (choć cały czas zachowawczy) pikantniejszy, podfermentowany splot zostały wciągnięte w czarną, wilgotną ziemię w ciemnym lesie. Niejednoznaczny, aromatyczny miód z ochotą na to przystał i nie zagubił się zupełnie. Roślin przybywało coraz więcej i więcej. Czułam wilgotne od rosy, drobne zielone i kwiaty... dziko rosnące w lesie, na leśnych polanach, które potem i w miodzie udział swój znalazły.

Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa wzrosła soczystość owoców jakby przejęły drapiący aspekt miodu i przemodelowały go na swoistą cierpkość. Posypało się mnóstwo goryczkowato-cierpkich suszonych jagód goji. Świetnie odnalazły się w orzechowo-drzewnym towarzystwie. Wciąż jednak i słodycz przy nich trwała (jakby tak spłynął na nie miód?), toteż zaraz w niej utonęły. 

Trafiwszy na miód, owoce zrobiły się jeszcze słodsze, wypuszczając przodem czerwone konfitury. Najpierw z racji utrzymującej się jeszcze wytrawności pomyślałam o czerwonych borówkach (brusznica) / żurawinie do mięs, wzrósł jednak soczysty kwasek z ziemistą, aż winną charakternością. Czułam sporo niedookreślonych nut, owoce drobne, miękkie... maliny? (jakoś nie bardzo); może bardziej egzotycznie leśne ("leśne niepolskie"), ale też wiśnie przyszły mi na myśl. Z czasem "wiśnie z czymś" wyszły nawet na przód. Wydaje mi się, że podkreśliła je nawet lekka goryczkowata kwaskawość grejpfruta. Lekkie wino przypomniało o słodyczy.

Bliżej końca słodycz leśnego - jakby dzikiego, surowego - miodu (m.in. z owoców leśnych - czerwonych?) i słodkiego, maślanego karmelu też wydała mi się jakaś... chłodno-wilgotna. Pojawiła się lukrecja, jakby wypływająca z ziemistości lasu i wina. Konfitury może nieco doprawiono pieprzem, a może... to wino i drzewa dodały takiej nuty? 
Lukrecjowo-winna ostrość sprawiła, że orzechy włoskie wydały mi się jeszcze delikatniejsze przez kontrast, niemniej wciąż świetnie wyczuwalne. Zupełnie, jakby wino z lukrecjową nutą zamknąć w drewnianej beczce z drewna orzechowego. Drewniano-leśny miód postawił dzięki temu kropkę nad i.

Po zjedzeniu został posmak orzechów włoskich i roślinność (lasu, drewna, roślin zielonych, mchu), a także kwaśno-słodki, aż zasładzający i drapiący jak miód i cierpkie owoce czerwone z nim wymieszane, jednak na drapanie przełożyła się też... aromatyczność lasu? A wszystko i tak było dość spokojne, jakby wyważone nugatową maślanością.

Całość okazała się interesująca gdy o wydźwięk chodzi i po prostu smaczna (gdy o smak). Ciekawe nuty i nienachalna słodycz sprawiły, że to kompozycja bardzo udana, acz goji, wiśnie oraz niejednoznaczne leśne czerwone, orzechy włoskie i drzewa, roślinność widziałabym bez łagodzącego masła. Akurat ten miód również mi tu pasował... wyszedł tak surowo. Niskie prażenie, wilgoć i mech / ziemia... były cudowne, tylko jakoś mi brakowało w tym dynamiki. Wydźwięk jakby za spokojny do nut.

Auro wyszła o wiele bardziej żywsza, dynamiczna, mimo że też miała w sobie coś łagodzącego ("naleśnikowość"). Również w niej mnóstwo drewna, miodu, wiśni i wina. Co więcej, Auro była bardziej cytrusowa i słodsza jednocześnie; ja wolę mimo wszystko spokój z wyczuwalną gorzkością.
Gdy wspominam Georgia Ramon Philippinen / Philippines 75 % Sweetened with Coconut Blossom Sugar, mogę stwierdzić: egzotyka plątała się we wszystkich jedzonych przeze mnie filipińskich tabliczkach. Pikanteria już niekoniecznie, choć podobną (acz mocniejszą), co Duffy's miała wspomniana GR.
Długo zastanawiałam się, co jej wystawić. Nieco pogorszona jakość sreberka (rwało się dosłownie od patrzenia! przyszło do mnie z dziurami-draśnięciami), to jeszcze mała bieda, ale już czekolady mnie trochę zasmuciła (nieco oporna konsystencja, z widocznymi kryształkami cukru). Uznałam jednak, że trochę podciągnąć mogę, bo do czekolady i tak z chęcią wróciłabym jeszcze nie raz (gdyby była do kupienia na luzie).


ocena: 10/10
cena: £5.65  (za 60 g)
kaloryczność: 587 kcal / 100 g
czy znów kupię: mogłabym, gdyby była dostępna w Polsce

Skład: ziarna kakao, cukier trzcinowy, tłuszcz kakaowy, lecytyna słonecznikowa

wtorek, 5 października 2021

lody Goplana Grześki 500 ml

Nie lubię Grześków i nigdy za nimi specjalnie nie przepadałam. Nie cierpię małych, wafelkowych kulek, obecnie nie jadam wafelków, bo nie są mi do szczęścia potrzebne. O dziwo, oprócz czekolad ze słodyczowych łask wciąż nie wypadły u mnie lody. Lubię zawinąć się w koc, kigurumi i zjeść jakieś jesienią / wiosną. Jestem zbyt czuła na kontrasty, by jeść je latem. Co mnie podkusiło, by porwać się na grześkowe lody? Szczerze nie wiem... chciało mi się jakiś prostych i kakaowych, nie czekoladowych - dla odmiany po Magnum Intense Dark 70 %. Poczytałam o truflowym sosie z rożków (a to nie moja forma), więc uznałam, że dam im szansę (kupując byłam pewna, że w pudełkowych też jest sos, a nie kawałki czekolady - gdybym doczytała, nie kupiłabym). Co prawda w kwestii wafelków w lodach byłam nieco podejrzliwa, że okażą się zawilgoconym kartonem, ale z drugiej strony... jedyne lody z wafelkami jakie jadłam to Haagen-Dazs caramel cone i były świetne. Nie ukrywam, że kiedyś chciałam zdobyć podobne KitKaty, ale... ciągle były mi za drogie, aż w końcu zniknęły ze sklepów (nie skomentuję faktu, że niedługo po tym, jak spróbowałam tych, wróciły lody KitKat). No ale jednak Grześki...? Cóż, cenowo podobne lidlowe zaczęły popisywać się obniżaną jakością, różne specyficzne nowości nie satysfakcjonowały... Przyznaję, że zaczęło mnie irytować wydawanie pieniędzy na lody (w głowie włączał się przelicznik, ile czekolad by za to wyszło) i aż w końcu bardzo się wkurzyłam... czy już naprawdę nie da się kupić dobrych lodów w niskiej cenie?! Nie nastawiając się negatywnie, postanowiłam sięgnąć po takie "zwyklejsze". Mama z kolei z tej linii wzięła Jeżyki, kierując się tym, że to jej ulubione ciastka.

Lody Goplana Grześki 500 ml to lody kakaowe z (5 %) kawałkami czekolady i (3,5%) mini wafelkami Tyci Grześki z kremem o smaku kakaowym w czekoladzie; wersja pudełkowa 500 ml wyprodukowane przez Colian.

Po otwarciu pudła poczułam kakaowo-słodki, minimalnie (ale jednak!) cierpkawy zapach. Przeciętnie kakaowo lodowy, a jednak przyjemny.

Masa lodowa okazała się miękka, nieprzyjemnie zwarto-ciągnąca. Topiła się w średnim tempie. Lody były jakby zagęszczone, ale średnio gęste. Wydały mi się nieco roztrzepano-gumiaste. Odebrałam je jako lekko tłuste i rozwodnione. Trochę taka... pseudopuszysta woda. Wysoka proszkowość odwracała od tego uwagę, ale i ona nie była miła.
Kawałków czekolady w wielkości drobniusieńkiej dodali mnóstwo, że trudno zagarnąć chociaż trochę masy bez nich. Sporo też blaszek drobnej i średniej wielkości. Z kolei wafelki ok. 1 cm kwadratowego znalazły się głównie na wierzchu. Niżej odkryłam jedną sztukę, ale ogólnie za wiele nie zjadłam, więc nie wiem, czy na dnie nie było więcej.
Obstawiam, że to po prostu Grześki Tyci, a więc małe wafelki z niewielką ilością tłustego kremu i średnio grubą polewo-czekoladą. Całe były chrupiące, pewnie dzięki polewie, jednak część się rozwalała - ta już była odpychająco zawilgocona. Wafelki wstępnie wydały mi się kamienne; w trakcie jedzenia, gdy dochodziły... właśnie to zależy. Jedne chrupiące i delikatne (aż za), mimo że z poczuciem przemrożenia (niby dobrze, że chrupią, ale też nie wyszły tak, że chciało się je jeść przez drugi czynnik), inne? zawilgocone na twardawy karton. Niby miękkie, ALE... Otóż polewa musiała do siebie dojść, by zrobić się gumiasto miękką. Dziwnie się rozpuszczała - właściwie to znikała na tłustą wodę. Dość grube warstwy waflowe powychodziły różnie. Albo zachowały "chrupiącość", albo były jakby stetryczałe i zawilgocone, rozmiękłe, a następnie utwardzone. Jak się trafi. Krem zaś... był zbity, plastyczny, gumowo-zwarty i nieprzyjemnie wodnisty. W mig zatłuszczał.
Kawałki czekolady okazały się opornie rozpuszczającym się twardym plastikiem, znikającym na tłustą wodę. 

W smaku sama masa lodowa okazała się raczej delikatna. O dominację walczyła wysoka słodycz i prosty, kakaowo-kakałkowy smak. Trochę się poprzepychały, ale w końcu pogodziło je mdławe mleko. Słodkie kakao przejawiało znacząco rozwodniony motyw, acz mleczną bazę czuć. Nie była jednak zbyt wyrazista. Dzięki temu kakao nawet chwilami pozwoliło sobie na leciutką cierpkość, a słodycz na irytujący aspekt. To mało wyraziste, a słodkie lody kakaowe i tyle.

Kawałki czekolady smaku prawie nie miały, acz gdy doszły do przystępnej temperatury jakoś tam leciutko podbijały chwilami cukrowość i cierpkość. Okazały się tandetną, przesłodzoną czekoladą niby-ciemną.

Wafelki... wyszły podobnie jak i ona. Chrupane smakowały mieszaniną pszenicznego wafla niskiej jakości i cukrolady z kakaowo-cierpkim echem. Szybciej gryzione sprawiały, że cukier dosłownie szedł w zęby. Dominowała na nich (waflach, nie zębach) za słodka, przecukrzona czekolada. Była także kakaowo cierpka, ale nie da się jej nazwać gorzką. Otulała mdławe, nijakie wnętrze. To wafelek staro-kartonowy, ze słodko-nijakim, lekko cierpkim, tłuszczowym kremem. Zostawiły posmak cierpkości i echo sztuczności. Były tak kiepskie, że dwa zjadłam na potrzeby recenzji i o kolejnych myśleć nie chciałam (tak, to Grześki i tyle).

Po wafelkach także masa lodowa wydała mi się jeszcze słodsza w sztucznym kontekście i chyba jeszcze mniej mleczna. Może za to bardziej kakaowo-cierpka? Przeciętnie, tanio kakaowa i wciąż bardzo, bardzo słodka.

Po zjedzeniu małej ilości został cierpkawy posmak kakao, wysoka słodycz i waflowość... tania i stara. A do tego niesmak chemicznie słodkich, tanich lodów, co próbowało ratować proste kakao w proszku.

Całość wydaje mi się do bólu przeciętna. To lody kakaowe z niższej średniej półki z równie przeciętnymi, kiepskimi (bo w dodatku przemrożonymi) waflami. Niewarte uwagi jak pierwsze lepsze lody z pierwszym lepszym waflem w niskiej cenie. A jednocześnie wcale nie wyjątkowo odpychające.
Zjadłam niewiele, bo po prostu każda łyżeczka budziła pytanie: "po co coś tak płytkiego jeść?".
Mimo że nigdy nie sięga po kakaowe / czekoladowe lody, tymi Mama się zainteresowała i spróbowała. Jadła bowiem Jeżyki i uznała je za bardzo kiepskie, choć ciastka wówczas uwielbiała. O lodach Grześki stwierdziła: "Mimo że ja nie lubię, to wydają się takimi zwykłymi, kakaowymi lodami. Jak ktoś kakaowe lubi i nie patrzy na skład i cenę, to pewnie mu posmakują; te kulki znośne choć fafłate, płatki-wafelki tylko chrupią, a więc urozmaicają konsystencję.". I tu ciekawa sprawa: wyjaśniłam, co dokładnie w lodach było i... okazało się, że wszystkie kulki (wafelki Grześki Tyci), na jakie trafiła były rozmiękłe, a płatki-kawałki... no właśnie: bez smaku, że aż nie poznała, że to ma być czekolada ciemna (nie lubi jej); wzięła je za wafle.


ocena: 4/10
kupiłam: Kaufland
cena: 6,99 zł (za 500 ml; promocja)
kaloryczność: 135 kcal / 100 ml
czy kupię znów: nie

Skład: odtworzone mleko odtłuszczone, cukier, olej kokosowy, syrop glukozowo-fruktozowy, miazga kakaowa, kakao o obniżonej zawartości tłuszczu 2,4%, serwatka w proszku, tłuszcz kakaowy, tłuszcze roślinne (palmowy, shea w zmiennych proporcjach), mąka pszenna, emulgatory: mono- i diglicerydy kwasów tłuszczowych, lecytyny sojowe, polirycynooleinian poliglicerolu, stabilizatory: mączka chleba świętojańskiego, guma guar; olej rzepakowy, substancje glazurujące: guma arabska, szelak; skrobia, syrop glukozowy, substancja spulchniająca: węglany sodu; sól

poniedziałek, 4 października 2021

Manufaktura Czekolady Porcelana Blanca Mexico 70 % ciemna z Meksyku

Czasem dziwnie jest się zorientować, że marka, która niegdyś była jedną z bardziej poważanych przeze mnie, nagle stała mi się obojętna. A może czułam wręcz niechęć? Było mi z tym dziwnie, tak samo jak dziwnie czułam się scrollując, co ta marka nowego wprowadziła. Mnóstwo różnych opakowań dla jednej czekolady, smakowe tabliczki-trójkąty mające udawać rogi jednorożców... Czuję, że moje drogi z Manufakturą Czekolady się rozeszły. A mimo to, pojedyncze sztuki z ich asortymentu wciąż jakąś nadzieję budziły. Ich biała linia, nazywana właściwie perłową, wyróżnia się tym, że do każdej jej przedstawicielki używają jakieś wyjątkowe, trudno dostępne kakao. To się chwali. Ta na ten przykład była z Blanca Mexico, czyli Criollo (które ogółem stanowi jedynie 5 % światowej produkcji) w dodatku z Meksyku. A kakao stamtąd widzi mi się jako bardzo smakowite. Region wydał mi się nietypowy dla tej linii, bo wszystkie znane mi, które dotąd się pojawiły, były z Nikaragui.

Manufaktura Czekolady Porcelana Blanca Mexico 70 % kakao to ciemna czekolada o zawartości 70 % kakao typu Porcelana z Meksyku.

Po otwarciu poczułam przede wszystkim intensywny zapach orzechowych i maślanych wypieków. Natychmiast do głowy przyszły mi tłuste, a jednocześnie kruche amerykańskie ciasto-placko-tarty typu "pie" z wierzchem z pasków ciasta ułożonych w kratkę, pod którymi kryło się zasłodzone, gęste owocowe wnętrze. Wyraźnie czułam również śmietankę, zapraszającą specyficzny motyw "grzybowo kakaowy" (który można poczuć przy np. mousse'ach, nadzieniach kakaowych). To było zupełnie jak przytulna, dobra piekarnio-cukiernia. Z owoców wydobywała się słodka, acz nie zasładzająca, nieco rozmyta i rześka soczystość jeżyn, ciemnych winogron, może nawet mdławo-słodkich, egzotyczniejszych lychee czy... gruszek nashi? Subtelnie podkreślonych cytrusami? W nich, a także w kremie kakaowym, zdarzyło się przemknąć ziemi.

Twarda tabliczka dziwnie jasnego koloru mlecznej głośno trzaskała z racji wysokiej twardości, odsłaniając bardzo ziarnisty przekrój. 
W ustach rozpływała się łatwo, choć bardzo powoli. Potwierdziła się jej ziarnistość, idealnie pasująca do smaku. Kęs stawał się mało tłustym jak dość puszyste, ale wciąż trochę zmrożone lody kremem, kryjącym szorstkawość (np. zatopionych kawałków, cukru, lodu). Chwilami i ją, i "lodowość" opływały jakby soki bardzo wodnistych owoców (wymienionych w zapachu, czyli takich "wodnistych"). Kojarzyło mi się to z ziarnistością wodnistych gruszek. 

W smaku powitała mnie bardzo wysoka, aż cukrowo toffi-karmelowa słodycz. Pomyślałam o moussie w takim wariancie... może deserze / torcie z dwuwarstwowym nadzieniem: jednym takim, a drugim... kakaowym? Przejawiającym sporo gorzkości i aż ziemistość.

Ziemistość i jej cierpkość wraz z wysoką, niemal cukrową słodyczą po chwili mignęła ciemnymi owocami (m.in. leśnymi) czy raczej przecukrzoną, acz wciąż soczystą i charakterną masą z nich. Jakby tak próbowano je ratować kropelką cytryny?

Słodycz przecięła mocna gorzkość, po czym wycofała się do gorzkawości… ciepłej, może lekko korzennej. Przyprawy czy raczej jedynie ciepło, motyw wypieku... rysowały się na pszennie ciastowym, coraz bardziej maślanym tle. Po paru chwilach oczami wyobraźni zobaczyłam opisane już ciasta "pie" z zapachu ze lśniącymi wierzchami w kratkę. To także podobne tarty z ogromną ilością orzechowo-maślanych kruszonek. Lśniącymi od natłuszczenia i cukru... Cukrowe było także ich wnętrze. Same jednak sprawiły, że kompozycja była przede wszystkim wypiekowa i bardzo, bardzo maślano-orzechowa. To zdecydowanie takie warianty wypieków dominowały.

Bardzo słodkie wnętrza opisanych wypieków niewątpliwie były owocowe. Przez pewien czas, oprócz tych ciemnoowocowych, przewinęło się trochę musów-przecierów z miękkimi, minimalnie rzężącymi, farfoclowymi kawałkami gruszek (o to skojarzenie już zadbała struktura!) i... jabłek? Może też przyprawionych lekkimi, ciepło-korzennymi przyprawami?

Orzechowo-maślano-ciastowe wątki mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa wyszły na pierwszy plan. Zebrało się wokół tego sporo śmietanki, dodatkowo kompozycję łagodzącej. Wydała mi się aż mleczna i… maślano-tłuszczowa? Bardzo maślane, delikatniusie orzechy też się tu znalazły. Może makadamia? Wciąż jednak także gorzkość była wyczuwalna (z tym, że subtelna).

Z czasem śmietanka odbiła w kierunku bardziej... chłodnym? Sernikowym? Śmietankowo-kwaskawym? Zarejestrowałam cytrusową nutkę, która nagle wydobyła maksimum owoców z ciastowych czeluści. Zacukrzone masy z ciemnych owoców zmieniły się w owoce świeże, soczystsze i wciąż bardzo słodkie, ale także cierpkie. Niemal czarne winogrona i jeżyny przejawiały lekki kwasek i winną, charakterną słodycz. Nieco dosadniej zagrała ciepła ostrawość przypraw korzennych. Wzmocniła się przy nich nutka ziemi, po czym znów dały się skusić słodyczy.

Pod koniec ponownie zrobiły się bardziej winem / syropem; niejednoznacznym... a słodkim... z owoców ciemnych, leśnych? Goryczka bardzo im kibicowała. Powidła śliwkowe... mignęły i umknęły. Za chwilę poczułam słodkie jeżyny, niejednoznaczne jagódki...? Mieszały się z zacukrzoną śmietanką i popisały się kwasko-cierpkością na koniec.

Akurat, by w posmaku pozostawić cierpkawość kakaowo-leśnoowocową, lekko ziemistą, jakby nieco doprawioną korzennymi przyprawami i mocnym motywem pieczenia. W nim przodowała orzechowa maślaność; wręcz tłuszczowość orzechowa... orzechów makadamia? Czułam także znaczącą słodycz, może nieco przesadzoną, choć nie narzucającą się za bardzo.

Całość w zasadzie mi smakowała, ale... częściowo. Sporo nut, jakby punkt kulminacyjny o tej mocnej maślaności (i nawet maślane orzechy, ciasta typu "pie") niezbyt mi odpowiadało, ale partie ziemistości, pieczenia i owoców już bardziej. Na plus dynamika i obrazowość, a także, że... to w zasadzie bardzo spójna w wydźwięku kompozycja. Wolałabym jednak, gdyby charakterniejsze nuty mialy większy udział.
Ciemne owoce (acz głównie śliwki) i cytrusy, sporo syropów (i likierów w przypadku podlinkowanej) czułam również w Theobroma Cacao Store Mexico 70%, też wyglądającej i przejawiającej aż mleczność. W niej też pojawiła się korzenność, ale znacznie charakterniejsza. Mimo toffi (i miodu) Theobroma to ogrom owoców, wyraziste i charakterne orzechy, zaś Manufaktura to w dużej mierze... ciepła, maślana łagodność.
Słodko-korzenna i też mało owocowa była GR Mexico 76 % Soconusco Criollo, jednak ta jednocześnie była dziwnie kontrastowo wytrawna, złagodzona właśnie wytrawnie, co się gryzło.
Manufaktura połączyła lekką wodnistość Theobromy i ziarnistość GR, co wyszło ciekawie. 


ocena: 8/10
kupiłam: foodieshop24.pl
cena: -
kaloryczność: 627 kcal / 100 g
czy znów kupię: nie

Składniki: prażone ziarno kakao, cukier, tłuszcz kakaowy

niedziela, 3 października 2021

(Cachet) Biedronka Czekolada Belgijska Gorzka 70 % Kakao ciemna

 Niektóre powroty urządzam sobie ze względu na zmiany, inne motywowane są lubieniem / uwielbianiem, inne zaś... ciekawością. Dzisiaj przedstawiana czekolada mogła na ten przykład okazać się powrotem, ale... nie musiała. O co chodzi? Otóż gdy dostrzegłam piękne opakowania czekolad w Biedrze, poczułam żal, myśląc, że to Baron, co wykluczało kupno. Coś mnie jednak tknęło się upewnić i... zaskoczenie! To nie Millano, a bardzo lubiany Cachet, acz ukryty (producent Kim's). Spod ich logo Extra Dark 70 % już jadłam, ale raz, że było to dawno, a dwa: dobrze wiem, że producenci potrafią inaczej robić pod swoje logo, a inaczej dla marketu. Byłam więc ciekawa, jak biedronkowy Cachet wypadnie w odniesieniu do zwykłego.

Biedronka Czekolada Belgijska Gorzka 70 % Kakao to ciemna czekolada o zawartości 70 % kakao produkowana przez Kim's Chocolate (producent Cachet) dla Biedronki.

Gdy tylko rozerwałam sreberko, poczułam mocno palony zapach kawy. Była to kawa czarna, ciepła, przy której rozgrzewającym wątku kręcił się cierpko-słodki likier kakaowy. Raz po raz wyłapałam sugestię wilgotnego, ciemnego chleba. To także ziarna kawy, zahaczające aż o słód i nibsy oraz zapraszające miks orzechów, w tym na pewno prażonych migdałów. Kryły specyficzną, swoistą prawie soczystość, którą podkreśliła słodka nuta suszonych owoców (rodzynek?) z tła. Słodycz nie była za wysoka, acz istotna: w dużej mierze karmelowa, ale wtapiająca się w gorzkość i cierpkość dzięki likierowi.

Jak na czekolady tej marki, wyjątkowo lśniąca tabliczka w dotyku wydała mi się dość tłusta, a przy łamaniu nie taka bardzo twarda. Trzaskała jednak aż miło.
W ustach rozpływała się powoli (bliżej jej do "średnio powoli"), ale bez najmniejszego oporu. Miękła i mocno zalepiała usta, stając się maziście-lepką, kremową gęstwiną. Raz czy dwa może konsystencja mrugnęła do ulepkowatości, ale to nie przeszkadzało. Odpowiednia, a więc średnia tłustość kojarzyła się z nugatem, który pod koniec wykazywał i zostawiał pyliście-suchawy efekt.

W smaku jako pierwszy uderzył likier kakaowy wyrazistym i szlachetnym splotem cierpkiej goryczki i niemal miodowej, ryzykownej słodyczy.

Miód błysnął, rozlał się. Słodycz rozwijała się szybko, ale wcale tak mocno nie rosła - trzymała się poziomu znaczącego, ale nie przesadzonego. Pomyślałam o miodzie cukrującym się, odnotowałam w nim pewną soczystość roślin... rodzynek? Oczami wyobraźni widziałam gigantyczne rodzynki Jumbo, które naturalnie się scukrzyły i... cukier ten zaczął się z czasem pod wpływem palonego wątku karmelizować.

Silna paloność nie chciała być gorsza i ruszyła zaraz za słodyczą. Goryczka likieru kakaowego przygotowała grunt pod silniejszą gorzkość. Wciąż była mocno palona, ale już po paru chwilach wyraźnie kawowa. Kawa dominowała, a mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa osnuł ją dym. Podkreślił cierpkość i ciepło, a kawa jakby na moment straciła czujność. Zalał ją likier / syrop kakaowy...

Kojarzący się także z cierpkawą, wysokiej jakości polewą na pierniku,  w której czuć proszkowość kakao. Do kawy podkradły się orzechy i migdały. Migdały zdecydowanie były podprażone, wyraziste. Splot ten przejawiał trochę korzenności z goryczką kardamonu i słodyczą cynamonu na czele. Cynamon przywołał więcej słodyczy niezwiązanej z  cierpkością, a tej miodowo-karmelowej. Dosłownie czułam nutę palonego cukru płynącą z piernika! Piernik raz czy drugi mrugnął do ciemnego chleba z miodem.

Kawa wciąż się przewijała, pomagając sobie ziarnami i nibsowymi, aż trochę węgielno-ziemistymi wątkami. Mignęła kakaowość proszkowego pochodzenia. Sugestia kwasku zawisła w powietrzu, ale bliżej końca osiadł on w słodkiej soczystości. Poczułam mocniejszą nutę owoców suszonych... rodzynek na pewno, ale też... suszonych skórek pomarańczy? Moreli? Tylko że nie takich tylko bardzo morelowych, a jakby z posmakiem - oprócz samego miąższu - także ich goryczkowatych skórek, pestek? Te wiązały się z migdałami i palonością.

Z czasem po tym także piernik stracił impet i zmienił się w delikatne ciasto... wciąż jednak z odrobinką przypraw. Może... z cynamonową kruszonką? Poczułam aż śmietankowość, która i kawę sobie zaskarbiła.

W posmaku to jednak czarna kawa, goryczka przypraw, cynamonu zostały wraz ze słodyczą miodowo-karmelową i soczystością... specyficzną. Ziarnistą, żywicznie-suszonoowocową. 

Cachet z Biedry wydał mi się bardzo podobny do Extra Dark 70 %, choć był mniej orzechowy, a bardziej palony i słodki. Ta paloność ze słodyczą wyszła jako splot mocniejszy. Ten likier kakaowy odegrał ważną rolę, ale kawy nie brakowało! Mniej w nim owoców (Extra 70 % to aż cytrusy, czerwone dżemy i winogrona), biedronkowy to odrobinka rodzynek, a więc i ogólnie mniej kwasku. Na szczęście jednak też mniej maślaności i delikatnego wypieku. Biedronkowy postawił na palony piernik, co ja uważam za plus.
Wydaje mi się, że po prostu kakao na dzisiejszą było mocniej palone, przez co z jednej strony czekolada wyszła nieco mniej głęboko, ale... mam wrażenie, że ta mniejsza głębia pasowała do prostego smaku, który był bardzo, bardzo zacny. Uproszczenie wyszło jej na dobre, a cena dodatkowo rozpala serce.
Dzisiaj opisywana bardziej kojarzyła się z Lindtem Excellence 70 %, bo miały podobny, palono-kawowy smak ze słodyczą karmelu i nutami owocowymi (wspólne morele; Lindt jednak zahaczał o suszone śliwki kalifornijskie). Ogólnie słodycz Lindta płynęła bardziej z nut, zaś ta likierowa biedronkowego Cacheta "rzucała się w oczy bardziej". Obstawiam, że to kwestia palenia i dodania kakao w proszku.


ocena: 9/10
kupiłam: Biedronka
cena: 4,99 zł
kaloryczność: 538 kcal / 100 g
czy kupię znów: tak

Skład: miazga kakaowa, cukier, kakao w proszku, lecytyna sojowa

sobota, 2 października 2021

Soklet 57 % Indian Origin ciemna z Indii

Jadłam tylko dwie czekolady marki Soklet, a i tak zapamiętałam je jako arcypyszne. Ubolewałam więc, że nie dość, że są trudne do zdobycia, to jeszcze w ofercie mają tak niewiele. Stąd, gdy nadarzyła się okazja kupienia niejedzonych, nie czekałam. Mimo że nie były w pełni moje. W przypadku dzisiaj prezentowanej na ten przykład nie mogę pojąć, dlaczego nie dołożyli jeszcze chociaż tych trzech % kakao. 60 % to i tak byłoby niewiele, no ale zawsze coś... Przykro mi, gdy świetne marki robią takie niskie zawartości, bo zawsze sobie myślę, ile tak naprawdę dobra można wyciągnąć z kakao przy takiej jego ilości? Niezbyt mnie ona satysfakcjonuje, ale jednak wierząc w kunszt producenta, liczyłam, że może i tak kompozycja wyjdzie miło.
Jako ciekawostkę dodam, że region, z którego pochodzi kakao to Anaimalai Hills, zwane również Górami Słoni.

Soklet 57 % Dark Chocolate Indian Origin Tree To Bar to ciemna czekolada o zawartości 57 % kakao z Indii z gór Anamalai, plantacji Regal.

Kiedy rozchylałam złotko, uderzyła mnie słodka woń gęstego soku z marchwi, malin i bananów. Wyrazistego, naturalnego i z urokiem słodkości dziecięcych, acz szlachetnych. W trakcie degustacji bananowość tego wydała mi się aż niemożliwie i pudrowo słodka, lecz wciąż przyjemna. Słodziutkie maliny z czasem wzbogaciły swe towarzystwo o wiśnie w wydaniu również słodkim, bo jak z jakiegoś bananowo-mlecznego koktajlu. Przyozdobionego kwiatami, które też wyłapałam, Być może lekko przyprawionego? Czułam bowiem także ciepło... wanilii i innych przypraw? Jakby delikatne, słodko-ciepłe przyprawy zakręciły z leciutko prażoną, orzechową nutką? Chwilami snuła się też jakaś kasza i jej neutralność (bo nie gorzkawość).

Dość twarda i trzaskająca głośno - dziwnie akustycznie jak proste instrumenty drewniane - tabliczka ukazała ziarnisty przekrój.
W ustach jednak rozpływała się gładko i kremowo, choć zupełnie nie tłusto. Lekko oblepiała podniebienie gęsto-soczystymi smugami, znikając średnio wolno i trochę niechętnie.

W smaku od początku dała się poznać jako słodka. Przywdziała złotą szatę, a więc przypominała złocisty, może kwiatowy miód... tak wonny i soczysty, że chwilami to raczej "miodowo smakujące suszone owoce". Mignęły mi złote, miękkie suszone figi i... zanim na dobre zdążyłam się na nich skupić, uderzyło tsunami...

Po chwili-dwóch usta zalał mi smak słodkiego, gęstego i naturalnego soku z marchwi, bananów i malin. Banany były siłą napędową słodyczy; na pewno zrobiono ten sok z miękkich i niemal czarnych, bardzo dojrzałych. Marchewkowy wątek odpowiadał za naturalną szlachetność, a maliny podkręciły soczystość (choć nie miały cienia kwasku).

Przy neutralnym smaku marchwi szybko zaznaczyła swoją obecność subtelna gorzkawość i podprażenie, wnoszące ciepło i przełamujące słodycz. Pomyślałam o ciepłej kaszy, odrobinie orzechów. Na pewno sowicie przyprawionych w korzennym stylu. Mieszanka cynamonu, gałki muszkatołowej i kardamonu wyszła intensywnie i wyraziście, a jednocześnie nie ostro. Czyżby była to jakaś kasza z bananami? I tu słodycz się wlała. Słodycz... także ciepła. Do głowy przyszedł mi słodki, ciepły cynamon cejloński.

Banany mrugnęły do "złocistej strefy". Tam troszeczkę musnęły o kwiaty, figi i miodowość... te jednak były jedynie echem. Słodkie, aż lekko drapiące płatki kwiatów zdawały się otulać miękkie figi tureckie - jasne i tak słodkie, ze aż naturalnie scukrzone. Miód... wydał mi się taki... surowy, żywiczny. Leśny? Jak prosto z leśnej, kwiecistej polanki. A jednak wpisany w orientalny wydźwięk.

Smak soku marchew-malina-banan z pierwszego planu zrobił się za to bardziej soczysty. Pojawiły się słodziutkie granaty, a dokładniej ich sok, i... wiśniowo-bananowe mleku (kiedyś chyba widziałam takie Mullera?). Czy raczej owocowym shake'u? Przez moment wiśnie jakby chciały pochwalić się kwaskiem, ale jednak osiadły w dosłodzono-przyprawionej strefie. Możliwe że z mlekiem? 

Bliżej końca wróciła myśl o gorzkawej, ciepłej kaszy (może na mleku?), ugotowanej z przyprawami korzennymi. Te chyba nawet zapuściły się do leciutkiej ziemistości ziemi czarnej i rozgrzanej. Rozgrzewały, trochę urozmaiciły drapanie, które się zaczęło (pochodzenia słodyczowego). Pomyślałam o orzechach laskowych w cynamonie, wróciła marchew (bardziej jak z korzennego ciasta marchwiowego?).

W posmaku została właśnie słodziutka marchwiowość, lekkie, ciepłe przyprawy (cynamon, wanilia?) i niemal zasłodzenie... jako jednak że głównie bananowe, trochę tylko miodowo-kwiatowe, to nie takie straszne, a wręcz... rześkie.

Całość bardzo, bardzo mi smakowała. Może nie było tu gorzkości, ale mimo wysokiej słodyczy, ta marchew i orzechowo-kaszowość wyszły zadowalająco szlachetnie, prawie wytrawnie. Kwasku brak, a soczystości uświadczyłam bardzo wiele. Słodycz... w zasadzie aż ryzykowna, ale na pewno nie muląca.
Już w dzieciństwie nie przepadałam za smakowym piciem (teraz bardzo go nie lubię), ale akurat takie soki zdarzało mi się pić i takie połączenie było moim ulubionym wariantem. I tutaj... też się sprawdziło. Banany i maliny połączone marchwią z subtelnymi przyprawami i kaszo-orzechami to kompozycja ciepła i urocza. Przystępna i... chyba naprawdę uniwersalna.
Kwiaty, cynamon i miód, a także słodkie suszone owoce czułam też w 70 %, jednak owoce tamtej to charakterniejsze daktyle. Co więcej, w otoczeniu jabłek, gruszek, czerwonych i nawet cytrusów, przekładających się na kwasek. 70 % to mocniejsze, aż ostrzejsze przyprawy i orzechowa baza, gorzkością zahaczające o ziemię. 57 % to słodziutka delikatność.
Bliżej jej do Mirzam India 65 % o słodyczy nektaru bananowego, czerwonych owoców, cieple prażonych orzechów i korzenności. Mirzam 65 % była jednak ostrzejsza, bardziej korzenno-daktylowa, a jej orzechy to konkretnie laskowe i ziemne (w momencie gdy Soklet to "orzechy ogólnie", ewentualnie z przewaga laskowych).
Sok marchwiowy aż mi przypomniał pyszną Original Beans Femmes de Virunga 55 %.
Pyszna, acz ze względów bardzo subiektywnych (prawie brak kakaowej gorzkości) maksymalnej oceny po prostu dać nie mogę. 


ocena: 9/10
cena: 27 zł (za 50g; cena półkowa)
kaloryczność: 545 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: ziarna kakao, tłuszcz kakaowy, cukier trzcinowy, naturalny ekstrakt waniliowy

piątek, 1 października 2021

Chocolate Tree Pisco Sour Nibs 70 % ciemna z Peru z nibsami w alkoholu Pisco

Czekolad tej marki w ciemno od razu kupiłam kilka różnych. Zdecydowałam się nawet na dość ryzykowne alkoholowe propozycje, mając o nich zupełnie błędne wyobrażenie. Nieuważnie czytając opis wywnioskowałam, że nasączają nibsy, a potem mielą je razem z resztą. Niestety, okazało się, że po prostu dodają do czekolady macerowane (moczone) w koktajlu nibsy. I tak oto miałam jeszcze dwa smaki z nibsami, za którym to dodatkiem nie przepadam. Dlaczego piszę "smaki", a nie "tabliczki"? Bo tabliczki były 3, jednak to już dość świadome. Bardzo mi zależało na chociaż jednej tabliczce od CT w jednorożce, bo chciałam ją pokazać Oldze z livingonmyown, a marka losowo dobiera wzory do tabliczek - nie wiadomo, jaki będzie w środku. Z moim odwiecznym pechem nie liczyłam, że sama trafię na jednorożce (stąd Piotr z Sekretów, jak już na jednorożce trafił, wysłał mi je bonusowo). Tu jednak nie wiem, dlaczego miałyby one być. Bardziej pasują... lamy, które są na kartoniku i do których produecnt odnosi się na opakowaniu, że "pyszne uderzenie cytrusów i kakao wyniesie cię wyżej niż dzikie andeńskie lamy górskie". (Swoją drogą lamy uważam za najładniejszy wzór.) Uderzenie czego? Pisco? To alkohol typu winiak / brandy, na bazie którego robi się tradycyjny peruwiański koktajl Pisco Sour, do którego dodaje się też sok z limonki (ewentualnie cytryny) i tzw. bitters, a także cukier, białko jaj i lód. Zaciekawiło mnie to, gdy już przepisywałam skład - co to bitters? To gorzkie krople-zaprawy barmańskie na bazie alkoholu, przeważnie ze skórek cytrusów. Kupując przyświecała mi myśl, że fajnie będzie poznać peruwiańskie smaki, że może alkohol w czekoladach nie pasuje mi w formie nadzienia, a tak...? Cóż, gdy jednak się nad tym zastanowiłam, doszłam do wniosku, że obecnie po prostu niespecjalnie kręcą mnie alkoholowe czekolady i... tej się trochę bałam. Czy miałam dostać coś tequilowatego, ale bez soli (dobre chociaż tyle)?

Chocolate Tree Pisco Sour Nibs 70 % to ciemna czekolada o zawartości 70 % kakao Piura z Peru, z okolic wioski Chililique z nibsami (pokruszonymi ziarnami kakao, z tego samego regionu) macerowanymi w alkoholowym koktajlu Pisco; stylizowana na Pisco Sour.

Gdy tylko otworzyłam opakowanie, niczym na hasło "start" w pędzie ruszyły ziemia i limonka. Obie podrasowane alkoholem. Pierwszej kibicowała gorzka czarna kawa i soczyste, trochę nibsowo cierpkie kakao. Limonkę do walki zagrzewała za to cała mieszanina różnych cytrusów, w tym cytryny, ale i nieco łagodniejszy motyw nabiału: maślanki. Drobna słodycz wydała mi się karmelowo-cukrowa, też alkoholowa. Wszystko to w końcu spotkało się na mecie jakby to były zawody-zabawa, bo spotkały się na jednej płaszczyźnie i połączyły jako jakieś limonkowe piwo albo dość karykaturalne wino. W trakcie jedzenia doszukałam się trochę wiśni, ziół (mięty) i ananasa, przewijających się w alkoholu. Mocy wina, ziemi i nibsów kompozycja nabierała po przełamaniu; wtedy limonka i nibsy w dziwny sposób jakby aż tak "nie wchodziły w bazę", a trwały obok.

Gołym okiem w przypadku tabliczki z lamami widać kropeczki nibsów.
Przy łamaniu tabliczka okazała się twarda i trochę krucha (zwłaszcza ta z jednorożcami - w niej nibsy były znacznie większe). 
Już w dość ziarnistym przekroju dostrzegłam sporo nibsów wielkości średniej i drobnej (ale nie mikroskopijnej).
W ustach czekolada rozpływała się średnio długo, ale na pewno łatwo. Niby zachowywała kształt, wydawała się zbita, ale upuszczała mnóstwo soku. Dość szybko z jej lekko chropowatego "rdzenia" wyłaniały się nibsy jakby luźno w niej osadzone. Dodano ich mnóstwo pod postacią drobinek zmieszanych z masą, że nie da się zrobić kęsa bez nich, ale i z paroma większymi (i tak jedynie średnimi) kawałki. Baza wydawała się w zestawieniu z nimi zbito maślana, a jednak nie tłusta, a lekka i soczysta (wystąpił sam efekt zbitego, chłodnego masła; bez wyczuwalnej tłustości). Nagle znikała, by zostawić nibsy. 
Te okazały się w miarę przystępne: początkowo leciutko pochrupujące, a przy dłuższym kontakcie z zębami miękkawo-wilgotne w soczystym kontekście. Jak... soczyście świeże orzechy... albo orzechy nasączone (?). Niektóre wprawdzie wykazywały twardość, a tabliczkę tak nimi najeżono, że było to zupełnie nie w moim stylu, ale jednocześnie tak zrobione, że mimo to, byłam w stanie jeść zaciekawiona (bez tego elementu nie byłabym; druga tabliczka - innego dnia - była już męcząca, ale wciąż do zjedzenia "by nie wyrzucić").

W smaku czekolada od początku uderzała soczystą kwaśnością limonki. Szybko jednak otoczyła ją delikatna słodycz karmelu, wydobywająca i odrobinkę słodyczy naturalnie kryjącej się w niektórych cytrusach, m.in. właśnie w limonkach (ale nie tylko!).

Słodycz rozchodziła się spokojnie jako delikatny karmel i palony cukier, cukier po prostu, ale także suszone owoce: rodzynki... może właśnie owoce o lekkim kwasku... ale też inne (egzotyczne... miechunka? marakuja?). Nasączone mocnym i aż cukrowym alkoholem? Do głowy przyszły mi grappa i brandy cytrusowa, niosące też lekką goryczkę.

Kwasek, ten soczysty z początku, jak smagnął, tak i dynamicznie działał. Po kolei na przód cisnęły się cytrusy: limonki, ale także cytryny, może bardziej goryczkowate pomarańcze. Ogrom soku, skórki i białe włókna - dosłownie widziałam to wszystko! To jednak także podcukrzone sorbety cytrynowe i limonkowe. Wśród nich wyłapałam nawet słodko-soczystego ananasa, gryzącego lekko w język. Leciały pewne siebie i nagle zrobiły się wszechobecne, osiągnęły apogeum. W pewnym momencie owoce wydały mi się nawet lekko cukierkowo (cukierkowo-pudrowe? a jednocześnie kwaśne) przerysowane. Nagle jednak... 

W połowie rozpływania się kęsa słodki karmel powiedział: "dość". Złagodniał, zrobił się karmelem śmietankowo-maślanym karmelem i wydobył skądś śmietankę... może jeszcze zdążyła mignąć kwaśną śmietaną? Potem jednak napłynęła maślanka, a wraz z nią złagodzenie. Czekolada złagodniała aż w maślanym kierunku. Zdarzyło mi się pomyśleć o niej jako o robiącej aluzje do marcepanu.... tylko że mocno maślano-cytrusowego. Bazowo potem już do końca czekolada sama w sobie wydawała mi się aż delikatniusio-nijaka w tym sensie. Z kolei mimo kwaśności, słodycz cały czas miała się dobrze i nie rezygnowała z wysokiego poziomu.

Cytrusy zaczęły przejawiać coraz więcej cierpkości należącej do ich skórek. Te zaprosiły dym i ziemię. Były gorzkie, wilgotne i... jakby nasączone kawą... i winem? To mignęło mi nawet obietnicą wiśni, ale te nie pojawiły się. Alkoholowa mgiełka nie odpuszczała. Rozlała się na ziemię, budząc w niej pikanterię. Wyłapałam nutkę... trochę lekową? Goryczkowatą związaną z dymem, ale i nieco... ziołową? Po wylanej zaś kawie zostały ziarna na dnie, które... też cierpko-dymny element zawarły. Zdawał się emanować od dodatków, które były wszechobecne (jeszcze w czekoladzie, ale wyczuwalne językiem). 

Wraz z wyłaniającym się dodatkiem kawa zagrała mocniej jako ziarna właśnie... ale również słodu i kakao. Dym umocnił goryczkowatość, dodając kompozycji powagi. Cytrusy i alkohol szczypały, więc pomyślałam o tequili z limonką i nawet... solą? Albo raczej... lekową cierpkością... Na końcówce języka poczułam coś na wzór szczypania mrozu, więc może jednak to cierpkość... mięty? Jak niezwykle mocne mojito?

Bliżej końca przy nibsach pojawiały się alkoholowe nuty aż cukrowe, dość mocne, ale też złudnie słonawo-palono-prażone. Podnosiły soczystość, ale w alkoholowych realiach. Raz-drugi przy nibsach pojawiła się mocno kwaśna, czysto limonkowa mała eksplozja (jakby drobinka suszonego soku nagle zrobiła "bum").

Gdy rozgryzałam nibsy już po zniknięciu czekolady, wciąż smakowały mocno alkoholami... różnymi. Odebrałam je jako przede wszystkim nibsowo-słodowe, ale upuszczające wino, limonkową tequilę i dziwnie mocne piwo, dziwnie mocne mojito. Zanotowałam sobie: "wódkowe piwo limonkowe".

Po zjedzeniu zostałam z posmakiem... słodkiego i zarazem mocno soczystego, dziwnie mocnego piwa limonkowego, posmakiem limonki soczyście-goryczkowatej i aż przerysowanej. Czułam też winno-ziemistą nutkę, przy której plątał się lekowy element, dziwnie wymieszaną z cukrową słodyczą. Była tylko trochę cukrowo-palona (karmelowa). Wydała mi się nawet... dość cukierkowo-pudrowa i wręcz karykaturalna przy alkoholowości.

Całość nie odpowiadała mi. Smakowita ziemistość, wino i nuty kręcące się wokół niego, czyli wiśnie, ananas, zioła (pikanteria?), maślanka byłyby cudowne, gdyby nie zepsuła ich wszechobecna limonka aż karykaturalna i przerysowana cytryną. Alkohol, jaki czułam zupełnie nie był w moim guście. Za skojarzenia z tequilą, mojito i słodkim, smakowym piwem podziękuję, jak i podziękuję za takie najeżenie dodatkiem.
Uwierzę, że czekolada świetnie oddaje smak "pisco sour", stąd jej za to wszystko nie krytykuję. Krytykuję za to, że... nie wiem, czy akurat peruwiańskie kakao ma najlepiej pasujące do tego nuty (gdzie mi tam nagle z wiśniami? kocham je, ale nie w tym połączeniu), słodycz też nie ta... A i co do nibsów mam mieszane uczucia: niby były przystępne, bo chrupiąco-miękkawe w pozytywnym sensie, ale dodano ich tak dużo, takiej drobnicy, że mnie denerwowały i spłyciły bazę. Takie najeżenie nibsami dodatkowo uwypukliło efekt gryzienia w język (limonki? alkoholu?). I znów wracamy do kwestii: pewnie to nie baza miała być gwiazdą przedstawienia. Mimo wszystko... w smak można się wciągnąć i jako ciekawostkę zjeść, więc bardzo subiektywnie wystawiłabym jej 6, jednak nie mogę narzekać, że jest, czym jest. Osobiście wolałam tę z jednorożcami, czyli większymi nibsami, ale nie była to różnica, która wpłynęłaby jakkolwiek na ocenę. Ot, po prostu była (nie sądzę, by dobierali ich wielkość do wzorów).
Mimo iż początkowo pomyślałam, że może i jednego dnia zjem obie (przypominam, że moja czekoladowa norma na dzień to ok. 100 gramów), ale nie byłam w stanie (chyba głównie przez niemoją strukturę i gryzienie w jęzor) podczas pierwszej degustacji zjeść więcej niż połowy jednej (czyli jakieś 20 gramów). Resztę męczyłam na wykładach z nielubianym prowadzącym (bo jednak za droga, a kakao za dobre, by dla ojca oddać).


ocena: 7/10
cena: 12,44 zł (za 40 g; dostałam zniżkę)
kaloryczność: 491 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: ziarna kakao, cukier trzcinowy, tłuszcz kakaowy, kruszone kakao 10%, pisco 6%, olejek limonkowy, kwasek cytrynowy, bitters

PS Tak, Olga... limonkowe, lekowo-wódowe jednorożce. :>

PS2 Dla mnie lepszą definicją Peru jest po prostu esencjonalnie kakaowa czekolada, np. Zotter Labooko High-End 96%, na którego malutką aktualizację zapraszam ciekawskich.