wtorek, 21 czerwca 2022

Rians Le Flan Chocolat Lait de Brebis

Swego czasu uznawałam jeszcze wybiórczo desery z lodówki, jednak w końcu dosłownie wszystko zaczęło mi w nich nie odpowiadać. Wszystkie za słodkie, konsystencja wiecznie nie ta, wszystko nie mój typ. Dobrym umiem przyznać, że takie są, ale nie cieszą. Po prostu czyste jogurty satysfakcjonują mnie na tyle, że innych takich rzeczy do szczęścia nie potrzebuję. Gdy o nich pomyśle, lubiłam wracać do greckiego owczego Kri Kri*, jednak odkąd zwiększyli gramaturę (i teraz na raz mi za dużo, a dzielić na dwa za mało) i nieco go pogorszyli, owczego nabiału w sumie nie jadam. Wolę kozi. A jednak gdy zobaczyłam obiekt dzisiejszej recenzji, stwierdziłam, że dam mu szansę. O kupnie przeważyło to, że było to podczas comiesięcznych zakupów w Auchanie z ojcem (na jego koszt). W końcu to właśnie Rians robi jeden z moich ulubionych jogurtów (kozi naturalny). Raz, że w sumie dawno nie jadłam niczego owczego, a dwa... ciekawiło mnie, czym w zasadzie jest flan. W chwili pisania stosunkowo niedawno dowiedziałam się o istnieniu czegoś takiego i chciałam podłapać chociaż namiastkę wiedzy, co i jak. Dopiero w domu uderzyło mnie parę rzeczy, bo się wczytałam i przyjrzałam. Otóż choć flan i panna cotta wyglądają łudząco podobnie, są czymś zupełnie innym. Flan to hiszpański deser, zawdzięczający swoją gibką, stałą konsystencję jajkom, a... coś co ja kupiłam jajek nie zawiera (sprawdzany m.in. skład na szybko w sklepie na translatorze mnie zmylił, bo woda i jajka po francusku są podobnie, a że języka tego nie znam...). Brawo ja - i tyle z poznania flanów. Mało tego, patrząc i na obrazek i na słoiczek w sklepie byłam pewna, że widzę dwuwarstwowy deser z sosem... A po wyjęciu słoika z kartonu okazało się, że deser jest jednolity.

Rians Le Flan Chocolat Lait de Brebis to czekoladowy flan z mleka owczego, czyli "tradycyjny deser hiszpański w 100% z mleka owczego z czekoladą ciemną", wyprodukowany przez Rians we Francji. Dostępny w zawierającym dwa słoiczki opakowaniu 230g (2x115g).

Choć podobają mi się małe, smukłe słoiczki i nigdy nie wyrzucamy z Mamą takich po jej jogurtach (ja używam je jako świeczniki), tak nie przemawia do mnie robienie flanów w takich. Po prostu nie to opakowanie, nie do tego typu deseru. Jedzenie z tak wyprofilowanego słoiczka czegoś o takiej konsystencji było trochę dziwne. Jednak po kolei.

Po zerwaniu wieczka uderzył wyrazisty, ale delikatny na wydźwięk, zapach twarogowego serka czekoladowo-kakaowego. Był bardzo słodki, przez co pomyślałam o cukrze pudrze, ale też leciutko kwaskawy w specyficzny sposób dla czekoladowego nabiału. Orzechowo-śmietankowe tło nie zdradzało specjalnie, że jest owcze, a nie krowie (choć mleko owcze jest bardzo delikatne, więc to nie takie dziwne). Woń była całkiem apetyczna, jednak łagodniusia, wręcz dziecięca.

Deser ewidentnie ruszał się przy poruszaniu słoiczkiem, zachowując swój kształt. Był zbity, zwarty i galaretowaty, co wyszło trochę zabawnie, osobliwie. Pewnie gdyby się uprzeć, można by całą "wieżyczkę" deseru wydobyć ze słoika, by stała na talerzyku.
Podpływał trochę wodą, która zbierała się przy każdym zagarnięciu łyżeczką.
Choć wierzch wyglądał na ślisko-gładki, reszta wyszła jakby "spulchniona". Właśnie jako taka dała się poznać w trakcie jedzenia. Choć śliskawość wisiała w tle, nieprzesadzona tłustość zmieszała się z jakby spulchnionym efektem. Przypominało to "bity twarożek" (gdyby taki istniał), kremowy i gęsty owczy jogurt grecki w wydaniu galaretkowatym. Trochę jak... żelatynowa galareta trzymająca kształt. Cały czas właśnie deser, jego zagarnięta porcja, zachowywała kształt, a dopiero w ustach rozchodził się na masę grudkowato-kremową, galaretkowatą, lekko wodnistą i jednocześnie glutowatą. Ten ostatni efekt jakby starała się ukryć dość wysoka pylistość. Masa jakby gęstniała, upuszczała trochę wody, aż przytykała galaretowatością i pyłkiem kakao, po czym znikała... gęsto. Bardzo osobliwe wrażenie.
Konsystencja nie była jednoznacznie zła, ale miała w sobie element obrzydliwy, dziwny. Ku mojemu zaskoczeniu deser nie był tłusty; poczucie to dodatkowo obniżał pylisty efekt kakao.

W smaku jako pierwsza dotarła do mnie wysoka słodycz o delikatnym charakterze cukru pudru. Otwierała występ, nie zagłuszając kolejnych elementów.

Deser mignął wręcz śmietankowym (nie mlecznym) wątkiem. Jak śmietankowy pełny, tłusty twarożek sowicie dosłodzony lub nawet delikatniusi sernik-serniczek. Wydał się poniekąd naturalnie mlecznie słodki, a poniekąd coraz słodszy od cukru pudru, którego iluzję pewnie budowała pylista struktura.

Czekoladowy smak prędko dał o sobie znać. Wchodził spokojnie poprzez słodycz. Najpierw pozbawiona gorzkości, a jednak z wyczuwalną odrobinką kakao o orzechowym echu, czekolada okazała się taką typową dla nabiału. Pokusiła się o subtelny kwasek, po czym upewniła mnie, że jest czekoladą serkową. Dopiero z czasem ujawniła się leciutka gorzkawość. Była składową serka czekoladowusiowego, którego słodycz bezapelacyjnie rosła.

Całość szybko wydała mi się irytująco słodka, a nazbyt delikatna w cokolwiek innego. Lekka sugestia śmietankowego nabiału niemal utonęła w słodyczy. Zastąpiła ją za to wodnistość. Umożliwiła cukrowi jeszcze gorsze rządzenie się. W efekcie tego, mimo że gorzkawość kakao zdążyła trochę spiąć się w sobie, słodycz i tak męczyła, drapiąc w gardle.

Gdy porcja znikała z ust, kakao odezwało się nieco mocniej, wywalczając wreszcie bardziej ciemnoczekoladowy efekt, choć wciąż nie było mowy o gorzkości. Było za to słodko i mdło. 

Po zjedzeniu już małej ilości czułam drobne drapanie w gardle, a w ustach posmak delikatnie czekoladowego, bardzo słodkiego, lecz nie chamsko cukrowego serka czekoladowego, z leciutkim echem kwasku typowego dla nabiału czekoladowego. Wraz z bardziej suchawym efektem kakao w proszku.

Jakoś w połowie słoiczka zaczęłam mieć problem nie tylko ze słodyczą, ale też z dziwną konsystencją, bo w połączeniu okropnie mnie przytykały na poziomie gardła; słodycz irytowała, drapała. Odpadłam, oddałam Mamie, która nie była zbyt zadowolona, bo miała jeszcze swój. Stwierdziła, że jej słodycz nie przeszkadzała (choć ją oczywiście czuła), ale przeszkadzała jej "gorzkość i kwaskawy posmak czekoladowego nabiału". Stąd utwierdziłam się, że jak na czekoladowy deser może być ponadprzeciętny, mimo wad.

Całość... wydaje się rozczarowująca i całkiem zrozumiała zarazem. Była delikatna, co w sumie dla owczego nabiału jest typowe, a jednak z kolei od deseru czekoladowego oczekiwałabym wyrazistszej czekoladowości właśnie. Przy takiej cenie powinien być bardziej dopracowany.
Nie sądzę, by był to porządny flan. Obstawiam, że deser na bazie jajek mógłby być... galaretowaty w dobrym tego słowa znaczeniu, a nie taki zgalaretowiało-wodnisty. Zdecydowanie powinni zastąpić wodę jajkami, skoro ma to być flan. Wówczas coś jakby zaabsorbowałoby słodycz i nie wyszłoby to tak drażniąco. Woda dała cukrowi pole do popisu, co popsuło efekt. Może deser nie był bardzo wodnisty, ale... ta woda jakby podmyła owczo-mleczną bazę. A cukier zrobił swoje. Nie odpowiadało mi to. A jednak nie mogę powiedzieć, by jako deser, produkt był nieudany. Raczej... przeciętny. Może nawet trochę ponad przeciętność, bo jednak smak i jakość (co wynika ze składu) dają radę tak ogólnie. Zwłaszcza lubiącym zwykłe, gęste desery czekoladowe... ja doszłam do wniosku, że po prostu nie lubię deserów (zdecydowanie wolę po prostu dosypać kakao do jogurtu / serka). I w zasadzie kupowanie ich skończyłam definitywnie, a ten... był tylko wyjątkiem, bo chciałam poznać, czym jest flan. Nie udało się, ale i ochota na poznanie tego przeszła.
Zaciekawiły mnie natomiast czyste jogurty owcze Rians.


ocena: 6/10
kupiłam: Auchan
cena: 9,99 zł (za 2 sztuki po 115 g)
kaloryczność: 140 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: mleko owcze pełne, woda**, cukier, czekolada 5% (kakao w proszku, kakao w proszku odtłuszczone, miazga kakaowa, cukier), substancja żelująca: karageny (ekstrakt z wodorostów)

*Wspomniany jogurt grecki owczy Kri Kri też ma 6g/100g tłuszczu jak ten; tam jednak ten mdławo-słodkawy nabiał jest po prostu czysty i wyrazisty w swej łagodności; również ma dziwnie "twarogowo-spulchnioną" konsystencję, ale cukier i woda (jej zgalaretowienie) z takim deserem mlecznym stworzyły irytujące połączenie. Wady przypisuję więc tym właśnie składnikom.

**woda (l'eau) a jajka (des œufs)

poniedziałek, 20 czerwca 2022

Zaini 100 % Extra Dark Chocolate ciemna z Wybrzeża Kości Słoniowej

Ta tabliczka trafiła do mnie w dziwny sposób. Kupowałam inne Zaini w Auchanie z ojcem i jako "coś bardzo dziwnego" pokazał mi właśnie ją. "Patrz, 100%, że są takie?! Wiedziałaś?", lekko dystansując się wyraziłam, że nie robi na mnie wrażenia, ale jak w słowotoku, który dostał ogólnie mnie poganiając, padło kilka razy, że kupi mi ją, w końcu machnęłam ręką. Uznałam, że w sumie może być. Dopiero próbując pozostałe (70%, 80%, 90%) dotarło do mnie, jaki potencjalny potwór do mnie trafił. Wzruszyłam ramionami i chciałam bez otwierania z powrotem oddać ją ojcu ("sam sobie winien"), ale w dniu jego przyjazdu naszła mnie niezdrowa, dzika myśl. Co też ludźmi kieruje, by jeść coś takiego? Przecież ona musi być wstrętna, bo nawet setki lepszych producentów potrafią być różne. Czy ktoś taką Zaini autentycznie mógłby chcieć jeść? A producent przed wypuszczeniem na rynek chociaż spróbował? Kurczaki no! Mnie po prostu zaczęło ciekawić, jak niesmaczne dziadostwo udające ekskluzywne mogli wypuścić i... że takie coś utrzymuje się na rynku? I z tego powodu, wielce sceptyczna i z sarkastycznym uśmiechem, po nią sięgnęłam.

Zaini 100 % Extra Dark Chocolate to ciemna czekolada o zawartości 100 % kakao z Wybrzeża Kości Słoniowej. 

Przy otwieraniu uderzył zaskakująco intensywny, mocno palony zapach. Oddawał dym, węgiel i sadzę. Jakby tak rozsypać je na czarnej, suchej ziemi. Do tego w paloności kryła się ziarnista, nieco lurowata i przepalona kawa. Wbrew pozorom, było to niesetkowe, bardziej jak mocno palone kakao pełne, ale sproszkowane i... wsadzone w maślaną ramkę. Czułam bowiem i maślany, "orzechowawy" motyw.

Tabliczka była twarda jak skała, co poniekąd wynikało z grubości, a poniekąd... po prostu z tego, jaka była. Sucha, skalista właśnie i trzaskająca głośno. Łamała się prosto, acz chwilami krucho - kawałeczkom zdarzyło się odskoczyć. Wyglądała na zbitą.
W ustach okazała się zbita i twarda. Długo zachowywała kształt i formę, ale rozpływała się w zasadzie w miarę. A raczej upuszczała maślano-oleiste, jedynie gęstawe smugi. Bazowo trwała jako suchawo-tłusta grudka. Chwilami jawiła się jako bardziej maślano-tłusta, jakby była zbitką zimnego masła i pyłu.

W smaku błyskawicznie uderzył suchy, kakaowy pył, dość cierpkawo-drewniany, przy czym myślę tu o smaku drewniano-nijakim, suchym, nieatrakcyjnym. Płaskim jak deska. Tylko że taka... opalana. Palona nuta szybko wtórowała kakao w proszku, podkreślając jego cierpkość i gorzkawość.

Cierpkość szybko wzrosła. Gorzkawość nie nadążała, co wyszło dość karykaturalnie. Poczułam się, jakbym rozgryzała ziarna kawy. Rozlała się kwaśność zbyt mocno palonej kawy ziarnistej. Bez dwóch zdań czarnej i... gorzkiej.

Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa, gdy smak w dużej mierze zrobił się gorzko-kwaśny, w tle pojawiła się nuta zgłaszająca sprzeciw. Nieuchwytna, odpychająca... Do głowy przyszło mi dziwne skojarzenie ze szpitalem, czymś metalicznym... Posmak jak z kiepskiego mięsa, chowany przez... masło? To z kolei miało też nabiałowe i orzechowe zapędy. Mowa o orzechach... palonych / grillowanych do przesady. Że aż upuściły tłustość smakowo. A w końcu i czyste masło wyłapałam.

Od niego jednak odwróciły uwagę niedojrzałe owoce. Przewinęły się w tle, przywołały do siebie kwaśność, na pierwszym planie zostawiając kawie jedynie gorzkość i wsparcie orzechów. Kwasek zrobił się owocowy i zelżał. Najpierw kojarzył się z cytryną, a potem zaczął zmieniać się w niezbyt dojrzałe, kwaskawo-słodkie maliny. Tylko, że... ogólnie łagodniał. Te więc coś łagodziło, coś nieuchwytnego. Za sprawą akcentów wytrawniejszych, palonych do przesady pomyślałam o pieczonej, słodkiej marchewce. Przypalonej, ale jednak słodkiej. Wyobraziłam sobie zmiksowany sok z malin i marchwi. Kwaśno-słodko-wytrawnawy.

Po tym wszystkim wróciła tania, cierpka kawa. Wydała mi się złagodzona w kwestii gorzkości, ale jednak... w pewien sposób toporna. Znów węgiel i sadza wraz z dymem się odezwały. Otaczały ziarna kawy, które spalono na popiół właśnie. Było to cierpkie i jakby odśrodkowo oleiście-nijakie. A jednak... też kakaowo-pyliste.

Pod koniec do kawy dołączył nazbyt maślany, kwaskawy sernik o słodyczy dość ciężkiej, związanej z maślanością i orzechami. Jego wierzch posypano bez wątpienia kakao w proszku, zamykającym wszystko w cierpkości.

Po zjedzeniu został cierpkawy, ale w zasadzie już stonowany posmak kakao i kwaśność owoców - cytryn i malin. Kawa, dym i popiół przełożyły się na gorzkość, ale ta nie była silna. Z czasem wyraźniej wylazł maślany motyw. Już normalnie maślany, więc po prostu neutralny.

Ku mojemu zaskoczeniu, okazała się lepsza od jedzonych wcześniej Zaini. Chociaż dobrą czekoladą za nic jej nie nazwę. Czuć w niej mocno przypalone kakao i w zasadzie tyle. Wydaje mi się, że smakowo wydzielił się tłuszczu, który po prostu wniósł dziwne nuty - to mi się nie podobało. Smak taniej setki - cierpko, kwaśno i gorzko, ale chwilami w mdławy sposób. Jakby kakao rozbić tłuszczem. Trochę lurowatej kawy, cytryn, malin i dużo nut palonych. Konsystencja niespecjalnie setkowa, raczej ulepkowatej wysokoprocentowej, a zapach bardzo niesetkowy, a po prostu przypalony. Nie uważam jej za smaczną, ale przynajmniej nie miała irytująco cukrowego wątku jak inne Zaini. 
Jak na setkę w tej cenie, chyba nieco ponad przeciętną się wybija, a jednak mnie takie coś zdecydowanie nie zadowala, więc większość oddałam ojcu.


ocena: 6/10
kupiłam: Auchan
cena: ojciec kupił (ale jej cena to 9,49 zł za 75 g)
kaloryczność: 598 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: miazga kakaowa

sobota, 18 czerwca 2022

Reine Astrid Cameroon 75% Feves Forastero ciemna z Kamerunu

Kiedy składałam większe zamówienie tym razem, wybierałam głównie przez pryzmat najbardziej moich regionów i zawartości, ale... zależało mi przy tym na poznaniu jakiś atrakcyjnych marek. 
Czekolady Reine Astrid i wyglądały ładnie, ciekawie (opakowania jakoś wyróżniają się spośród innych), i kusiły interesującymi regionami. Wybrałam ich flagową tabliczkę (a przynajmniej tak nazywaną na różnych stronach). Marka ma dość długą i pokrętną historię. W skrócie: została założona w Belgii przez czekoladnika, którym wstrząsnęła śmierć szwedzkiej królowej, na cześć której nazwał swoją markę, utworzoną w 1935. Otwierano kolejne placówki, różni ludzie byli "u góry", aż w 2012 markę wykupił Francuz Christophe Bertrand. Odniósł ogromny sukces, wynosząc i tak dobrą markę, na... powiedzmy kolejne salony. W 2017 uruchomił kooperatywę w wiosce N’Kog Ekogo, zrzeszającą 75 farmerskich rodzin z Kamerunu. Po problemach z pandemią z kolei, firma zaangażowała się w dofinansowanie różnych lokalnych obiektów, np. szkół.
Wszystko pięknie, ładnie... do momentu otwarcia paczki. Wszystkie czekolady wyglądały normalnie, a z okienka dzisiaj prezentowanej łypał obraz nędzy i grozy. Czekolada uruchomiła czerwony alarm w mojej głowie, bo mignął mi "jasny zakrętas" rodem z czekolad artystycznych mieszanych (np. ciemna z białą). Wiedziałam, że takiej nie zamawiałam, przyjrzałam się... Okazało się, że musiała być stopiona i wróciła do stanu stałego. Na dniach szybko otworzyłam inną z przesyłki, by sprawdzić, jak się sprawy mają, ale ten problem dotyczył tylko tej tabliczki. Oczywiście zwrócono mi za nią pieniądze, ale i tak jak widać nie jest mi dane dobrze poznać markę... Tego pieniądze nie wynagrodzą. I choć czekolada w tym stanie wygląda okropnie, uznałam, że i tak może coś tam się da z niej zjeść. Uznałam, że wrażenia zapiszę, ale zostawię bez oceny, bo to raczej nie producenta wina, co ją spotkało. A nie wiadomo, jak to wpłynęło na smak.

Reine Astrid Cameroon 75% Feves Forastero to ciemna czekolada o zawartości 75 % kakao forastero z Kamerunu, z wioski N'Kog Ekogo.

Po otwarciu poczułam mocny zapach orzechów z podpieczono-podwędzonym, soczystym tłem. Był tam dym i... soczyście-wędzona słodka papryka. Odnotowałam obecną przy niej goryczkę; wyobraziłam sobie warzywo grillowane ze skórką miejscami czarną (od prętów grilla). Otuliły ją soczyste cytrusy, w tym grejpfrut. Wprowadził cierpkość owoców. Poczułam wiśnie i czerwone porzeczki, wchodzące jednak w skład jakiegoś dżemowatego sosu... może do mięs / serów? I tych wytrawniejszą nutę czułam w tle. Jeszcze jakiś nabiał... może śmietanka. A także lekka maślaność?
Choć słodycz była niska, także i ona się tam zawinęła. Owocowa i soczysta mieszała się z cukrem pudrem o cięższym charakterze. Ten wątek zawalczył, zwłaszcza już w trakcie degustacji, o obraz mocno przypieczonego ciasta czekoladowego z orzechami laskowymi (grillowanymi?). Ono także musiało kryć owoce.

Zjadłam w zasadzie większość tabliczki, bo choć ta zbielało-zbeżowiała była podejrzana, nie cała się w taką zmieniła. Część tego "zainfekowało" jedynie wierzch, którego cienką warstewkę szło zdrapać / podważyć nożem. Środek pod nią okazał się normalny. Były jednak i malutkie fragmenty pyliście-beżowe po całości (tych trochę wywaliłam); trafiły się też zupełnie bez odrobinki beżu. Ciekawostka: te beżowe były kruche, a w ustach zachowywały się jak suchy proch, zmieniający się na masło. Nie przypominały czekolady.

Normalna część czekolady jednak... okazała się dość normalna. W dotyku gładka, sugerowała kremowość. Była bardzo twarda z grubości (może nieoryginalnej, bo czekolada popłynęła i zastygła inaczej), głośno trzaskała.
W ustach początkowo też była twarda, trochę jej trwało rozpoczęcie procesu rozpływania się, ale w końcu zaskakiwała na kremowy tor. Była tłustawa, gładka i pokrywająca podniebienie smugami. Robiła to powoli, ale konkretnie. Przypominała w tym trochę maziście-papkowate ciasto lub raczej maślaną masę na nie. Choć tłusta, to także trochę soczysta, a pod koniec pylista (to może jednak wynikać z jej stanu).

W smaku pierwsza uderzyła wiśnia. Słodziutka, acz już po chwili także cierpka i coraz charakterniejsza, jednak... nie kwaśna. Pomyślałam o wiśniach duszonych i... jako jakieś dżemy / masy. Gęste, lepkie i przede wszystkim słodkie. Pojawiła się minimalnie kwaskawa żurawina i czerwona porzeczka. Może z echem kandyzowania? Trochę ściągały. Przełamywały tym samym, ale jednocześnie figlarnie zachęcały, wytrawniejszy motyw dymu.

Ten na samym początku był znikomy, ale akcent dymu rósł konsekwentnie i wyraźnie. W pewnym momencie wyraźnie zarejestrowałam wędzoną nutę, sugerującą mięsistość... ewidentnie lekko słoną. Konkretnie ta nuta wydawała się kryć w dymie; nie chciała dać się złapać. Wyobraziłam sobie stek niemal ukryty w warzywach, w tym papryce. To mięsistość z masłem (jak stek z jego kostką na wierzchu?), lekko słonawa i soczysta. Po chwili schowała się jednak, wchodząc w nutę trochę śmietankową (?), a wędzenie napotkało orzechy. Te wyniosły na wierzch bardziej prażono-dymną nutę. Mignęły solone orzechy, potem już nie. Oczyściły się, zostawiając sobie jedynie gorzki dym.

Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa zrobiło się sowicie gorzko. A że wciąż ostro, pomyślałam o chili. Nagle rozgrzało usta i gardło i już byłam pewna, że to papryczka chili - w całości, nieco grillowana, poskręcano-suchawa momentami i z nutą dymu. Dołączył do niej ostro-ciężki pieprz i więcej ostrawych, wytrawnych przypraw, które... gorzkość rozbiły.

Na zasadzie kontrastu nagle rozpłynęła się wysoka słodycz. To niemal słodziusieńkie owoce. Wiśnie i porzeczki czerwone, ale także trochę czarnych, uderzyły soczystością. Potem zmieniły się w raczej dżemy. I to takie bardzo słodkie, aż z nutą cukru pudru. Może w tle mignął też dżem z moreli? Pomyślałam o cieście czekoladowym z owocowym wnętrzem i lukrowym wierzchem. Czyżby z nutką kandyzowanych owoców? Może i było lekko poprzypalane, maślane, ale wciąż udane.

Gorzkość przeszła w strefę orzechową. Wytrawniejsze nuty prawie odeszły w niepamięć na rzecz duetu maślano-śmietankowego. Wędzono-grillowane orzechy z czasem obrosły w naturalną słodycz i wemknęły się w ciasto. Pomyślałam o takim z orzechami laskowymi; może mące z nich oraz posypanymi, posiekanymi kawałkami na wierzchu jako element orzechowej kruszonka. Choć z goryczką (skórek?), dołożyły się do łagodzenia.

Lukrowa nuta dopadła także cytrusy wyczuwalne na początku. Słodycz chyba próbowała przekierować je na morele...  Acz wybroniły się goryczką. Grejpfrut i cytryna zaserwowały trochę swych skórek, które poprzez cierpkość zmieszały się z czerwonymi owocami. Te zrobiły się zupełnie niejednoznaczne i zmieniły w dżemy.

Na końcówce dżemy doprawiono pieprzem, ciepłą korzennością. Może i ciasto było właśnie czekoladowo-pikantne? Ciepłe, rozgrzewające i soczyste.

W posmaku została nuta odymionego, goryczkowatego kakao, pieprzu i sporo soczystości czerwonych dżemów. Lekki kwasek i cukrowa słodycz gryzły się nieco w tle, ale wygładziła je śmietankowo-maślana nuta. 

Całość okazała się... zaskakująco udana jak na to, jak to wyglądało. Konsystencja miejscami wyszła normalna, zapach nie sugerował zepsucia i był interesujący (mimo że nie w moim typie zbytnio). Smak... ten to w ogóle wyszedł ciekawie. Słodycz i wytrawność pokazały, czym jest "trudna przyjaźń", bo jakoś współgrały, oddając sobie pałeczkę, ale niezbyt do siebie pasowały. A jednak... nie mogę powiedzieć, by nie pasowały. Charakteru czekoladzie na pewno nie brak. Wiśnie i inne czerwone owoce, cytrusy wplatały i kwaśność, i słodziuteńkość. Dżemowate motywy niestety wiązały się z cukrowością. Warzywno-chili, ostre i pieprzne nuty zaprosiły mięsistość, która mi się tu niezbyt widziała. A jednak już wędzenie, orzechy i poprzypalane, dymne nuty były bardzo miłe. Razem z korzennością przełożyły się na dziwną kontrastową spójność. Tak, że końcowo czekolada mi smakowała. Przymykając oko na pewne aspekty, które mogą wiązać się ze stanem, w którym do mnie przyszła, wystawiłabym jej chyba 8/10.

Gdyby nie niżej przytoczona tabliczka, byłabym jednak trochę zdezorientowana. Otóż owszem, smakowała dobrze, nutami, na które w czekoladach już trafiałam, ale jednocześnie wiem, że maślaność czy gorzkość mogły by być uwypuklone przez "transformację tabliczki"; ze słodyczą coś się mogło stać, a pikanteria i gorzkość też - przecież np. stare orzechy potrafią zrobić się ostro-gorzkie. Może i kakao? Producent napisał tylko o nutach brownie, pestkowców, tabace i prażonej końcówce - to się jednak zgadza w zasadzie. Obstawiam, że niezniszczona mogłaby być bardziej wyważona, stonowana. Może nic by mi się nie gryzło?

Wiśnie, porzeczki, cytrusy, dziwne przepychanki słodyczy z kwaskiem (tam jako kwaskawy miód) czułam również w L'Atelier Des 5 Volcans Cru Haut Penja 70 % Cacao Recolte 2017. Także ona była, oprócz słodyczy, bardzo wytrawna za sprawą wędzenia i ostrych, paprykowo-chili sosów, mięsista i warzywna (podlinkowana aż w ocet poszła). W dzisiaj opisywanej pojawiła się niemal mleczno-maślana łagodność, chwilami dodając jednak wątki słodsze, ciastowo-orzechowe. L'Atelier była bardzo słodka miodowo, Reine zaś cukrowo-odstająco, ale nie mogę mieć pewności, że nie wynika to ze stanu tabliczki.


ocena: -
kupiłam: CocoaRunners
cena: £4.95 (za 75g) - mi pieniądze zwrócili
kaloryczność: 579 kcal / 100 g
czy kupię znów: chciałabym spróbować jej niezniszczonej, ale nie kupię jej po raz drugi na pewno; może kiedyś coś innego tej marki

Skład: miazga kakaowa, cukier, tłuszcz kakaowy

piątek, 17 czerwca 2022

krem MixIt Mixitella Brownie

W 2021 roku odkryłam, że jakoś lody, które swego czasu zostały jedynymi słodyczami oprócz czekolad, na które od czasu do czasu mnie nachodziło, zaczęły wydawać się... coraz mniej tym, czego oczekiwałam. To znaczy: nie lubię zimnego jedzenia, a one właśnie - nawet takie już bardzo topiące się, jak je jadam - no jednak są zimne. W dodatku słodycz jest w nie wpisana - są, czym są, w końcu lody to słodycze. Przeszły mi i one. A czasem wciąż nachodziło mnie też na np. "połyżeczkowanie czegoś" na oglądaniu. I tu odkryłam, że niektóre pasto-kremy są bardziej w moim typie, niż myślałam. Nie dość, że nie zimne, wiele jedynie naturalnie słodkich, a w dodatku są o wiele bardziej podzielne od lodów w kubłach (a innych nie jadam). Nic, na czym łyżki by się wyginały. I tak się stało, że podczas comiesięcznych zakupów z ojcem, jego przyjazdów, zawsze mi jakiś krem wpada. Nie są to bowiem produkty, na które sama za często wydaję za duże kwoty (sama kupuję już te znane i lubiane), ale które przygarniam. Umówiliśmy się po tym, jak usiłował trafić w mój gust, władowując mnie w twory niezbyt moje, że po prostu będzie ze mną dokładnie konsultować wybór. I tak oto, że brownie to jedno z nielicznych ciast, jakie na przestrzeni lat lubiłam (i mimo nieciastowej osobowości, naprawdę dobre może i nadal mogłabym zjeść), trafił do mnie ten słoik (i nie tylko, bo tej marki skusił mnie też - nie wiem, czy nie bardziej, bo dziwny - suszony kozi ser, o którym pisałam na instagramie, acz wybierając myślałam, że jest liofilizowany). Poza tym... miałam niedosyt "czegoś browniowatego do łyżeczkowania" po lodach Gelatelli Vegan Brownie Love.

MixIt Mixitella Brownie to "delikatny krem z orzechów laskowych i orzeszków ziemnych z ciemną czekoladą", stylizowany na ciasto typu brownie.

Po otwarciu poczułam intensywny zapach orzechów laskowych o wyraźnej, naturalniej goryczce i z nieco oleistym echem. Gorzkość podkreśliło i wzmocniło kakao, wplatające nutę nieprzesadnie, szlachetnie słodkiej czekolady ciemnej. Wydała się nieco duszna, przez co pomyślałam o cieście czekoladowym. Z czasem dobitniej odezwały się fistaszki, acz poprzez jakby nieco fasolową, też właśnie duszną nutę doprecyzowując ciasto jako "zdrowe brownie" (może właśnie z fasoli? przypomniał mi się baton Legal Cakes Brownie sprzed zmian). Jedząc myślałam o mocno orzechowym, wilgotnie-mulistym cieście czekoladowym. W zasadzie było w tym też coś, co mogłoby być burżuazyjną wariacją na temat nutellowo-ferrerowatego brownie dla dorosłych.

Za pierwszym razem po otwarciu czekała mnie "miła" niespodzianka w postaci naturalnie wydzielonego oleju, którego część zlałam (a nawet się oblałam; wyszło tego pewnie ponad łychę). Za pierwszym razem wymieszałam bardzo niedokładnie, byle jak, licząc w zasadzie, że konsystencja na dnie będzie dzięki temu przyjemnie gęsta (lubię w przypadku takich rzeczy sprawdzać, jak wychodzi w jedzeniu różna właśnie - od rzadszej po gęstszą). Ogólnie jednak smarowidło i tak było trochę płynne, choć nie rzadkie. Może nieco bardziej rzadko-oleiste na wierzchu, a właśnie gęstsze na dnie. Im bliżej dna, tym spodziewanie gęstsze było. Na samym dnie bardzo gęste.
Kolejne nabyte sztuki (ze znacznie dłuższym terminem ważności) były bardziej jednolite, na wierzchu wydzieliła się może niecała łyżeczka oleju i go już przemieszałam dokładniej. Tak, że żadnych grudek nie było, a tylko drobne kryształki, które pewnie po prostu "mają tam być".

Mimo jednak płynności, tego że się przelewało, smarowidło zachowało zwartość, zwięzłość. Widać zagęszczenie czekoladą. W słoiku znalazło się parę grudek czekolady / kakao i sporo kryształków. 
W ustach krem rozpływał się powoli, nieco gęstniejąc. Mocno, solidnie zalepiał i oblekał zęby, podniebienie, język. Wydawał się wkradać w każdy zakamarek w nieco ciastowo-papkowatym kontekście. Raz czy dwa mignęło skojarzenie z zakalcową / surową masą na ciasto brownie jeszcze z nierozmieszanym cukrem. To trochę ratowało sytuację.

W trakcie jedzenia krem dał się poznać jako bardzo pyliście-proszkowy, suchawy od kakao oraz muliście-tłustawy w nieco ciastowy sposób. Tłusty jak typowa średnio gęsta pasta z orzechów. Przy każdej łyżeczce początkowo odnotowywałam też "miazgowy" element, jednak szybko okazywało się, że to nie drobinki orzechów, a kryształki cukru. Chrupanie ich było paskudne, ale na szczęście względnie nieźle rozpuszczały się wraz z całą masą. Ten właśnie sposób, czyli pozwolenie kremowi na swobodne rozpływanie się, pracował najlepiej (cukrowość wtedy się kryła). Te kryształki bardzo, bardzo irytowały; odebrały sporą część przyjemności z jedzenia. Mimo wszystko, konsystencja zła nie była. Może tylko niezbyt funkcjonalna.* Całościowo ta proszkowa pylistość odwracała uwagę od tłustości, a pod koniec jedzenia nawet wysuszała, neutralizując tłustość, co uważam za ogromny plus.

W smaku pierwsza uderzała smakowita gorzkość, przepleciona słodyczą. Kakaowo-czekoladowy wątek zgłosił swoją obecność pierwszy, po czym przepuścił inne smaki.

Poprzez gorzkość weszły orzechy laskowe, eksponując w jej zakresie swoją naturalną, należącą do skórek. Wyrwały się niemal na przód, gdzie zaraz zmieszały się z pylistym, gorzkawym kakao. Było proste, acz smakowicie wyraziste. Szybko przyszło mi do głowy nieco ziemiste brownie zrobione m.in. na bazie orzechów.

W ciastowości pojawiła się lekka duszność, po czym wzrosła słodycz. Początkowo wyraźnie orzechowa, naturalna. Słodziutkie laskowce okazały się jednak podkręcone. Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa raz i drugi błysnęła mi lekka, specyficzna, nieco rześka słodycz. Trochę karmelowa? Rozchodziła się od kryształków. Była zachwycająco niska i uwypuklająca tę naturalną, orzechową. Dodatkowo umożliwił to delikatniejszy motyw chyba odrobinki mleka i masła. Razem z konsystencją raz i drugi zasugerowało to masę na brownie. Do głosu doszły też fistaszki, pilnujące, by słodycz trzymała się konwencjonalnego ciasta typu brownie i ciemnej czekolady. 

Gorzkość zmieszana ze słodyczą serwowała bowiem wykwintną, delikatną ciemną czekoladę o sowitej ilości kakao. Orzechy nie dawały o sobie zapomnieć, bo i fistaszki nasiliły się. Razem z laskowymi cały czas grały na skojarzenie ze zdrowym ciastem zrobionym właśnie z orzechów (mąki orzechowej i/lub fasoli). Takie, do którego nie żałowano gorzkiej, bogatej w kakao czekolady.

Po zjedzeniu został posmak fistaszków otulonych gorzkawą, subtelnie (wręcz skąpo) słodką czekoladą. Do tego lekko pyłkowy, suchy motyw kakao, który to harmonijnie zgrał się z goryczką laskową. On przyjemnie także podsuszył usta, zerując poczucie tłustości.

Całość okazała się pysznym, orzechowo-ciastowym kremem czekoladowym w słoiku. W sumie efekt mnie nie zaskoczył całościowo, ale... pod względem gorzkości tak - ta zasługuje na uznanie. Podobnie przecudownie niska, ukryta za naturalną orzechową, słodycz. Krem byłby przecudowny i smakowo równie dobry jak Zotter Crema Choco / Schoko / Nuss + Schoko Extradark Vegan, jednak sprawę zawaliły kryształki pod względem struktury. W smaku cukru kokosowego było niewiele, bo jak pisałam, nie było to bardzo słodkie, ale ich obecność drażniła.
Smak tknął mnie, że już wiedziałam, że koniecznie muszę spróbować z jogurtem (ok, obstawiam, że bardziej niż naturalny, który akurat miałam kupiony, pasowałby grecki jak np. Piątnicy czy dobry naturalny serek). Zwłaszcza, że tygodniami chodził (acz już przestał) za mną dobry, wyraźnie gorzki czekoladowy deser.
Połączenie to niezbyt się sprawdziło, acz nie było złe. Nie do końca pracowało na strukturę, bo jak tylko chlapnęłam łychę kremu do jogurtu, ten zaczął tonąć, a z racji zwięzłości niespecjalnie chciał się z bazą przemieszać. Acz... tak tylko zagarniając jedno z drugim w sumie wyszło lepiej. Szkoda tylko, że gruda kremu tonie, mimo że do jogurtu dodałam tę rzadszą część. Za to kryształki cukru w zestawieniu z jogurtem wyszły wręcz podle; irytowały bardzo-bardzo.
Zagarniane z większą ilością kremu, smakowało to gorzkawo czekoladowo-orzechowo, ale tak zwyczajnie, "browniowatość" trochę uciekała. Z większą ilością jogurtu natomiast wcale wydawało się to po prostu czekoladowe, a kryształki cukru bardziej dawały się we znaki, kwaskawy jogurt dziwnie dosładzając (nie toleruję jogurtów z cukrem). Mnie słodycz do jogurtu nie pasuje, a on właśnie z kremu ją wydobył. Choć nie było to złe, wyszło łagodnie i zwyczajnie czekoladowo-kakaowo. Miałam wrażenie, jakby smarowidło i jogurt nieco walczyły ze sobą. 

Większość potraktowałam jako "masę kremo-ciastową do łyżeczkowania". Pomyślałam przy tym, choć to jedynie skojarzonko, nie skojarzenie, o lodach Syrenka na bazie orzechów, ale nie np. o wariancie Podwójna Czekolada, a Brownie (gdyby taki istniał).

*Ja go sobie łyżeczkuję, ale wiem, że niewiele osób stawia na takie rozwiązanie. Nie widzę zbyt wielu zastosowań dla tego kremu, bo nie przemawia do mnie perspektywa jedzenia go z czymś do gryzienia (choćby z waflem, naleśnikiem, gofrem) przez kryształki cukru. Z kolei z np. jogurtem, choć ok, też nie jest to do końca to. A do czegoś na ciepło? Wtedy kryształki może by się rozpuściły, ale obstawiam, że element ciastowości by uciekł.
Takich rzeczy na pieczywie nie lubię - do moich żytnich razowców nie pasuje nawet obiektywnie - czuję to! Chociaż tak nie próbowałam.
W moim przypadku to "produkt do łyżeczkowania" - jako taki spisuje się bardzo dobrze, tylko te kryształki... właśnie za nie nie przyznałam maksymalnej oceny. Krem zawsze jadam, czasem część kryształków "wydzióbując" mini widelczykiem.
Niestety, nim opublikowałam tę recenzję, MixIt wycofało Mixitelle, co było dla mnie ogromnym ciosem. Na szczęście zdążyłam kilka słoików przejeść.


ocena: 9/10
kupiłam: Allegro po raz pierwszy; kupowałam od mixit.pl
cena: przeważnie 32,49 zł, choć czyhałam na promocje; gdy dowiedziałam się, że wycofali, kupowałam, gdzie się dało za 32-34 zł
kaloryczność: 567 kcal / 100 g
czy kupię znów: tak... kupowałam, dopóki były

Skład: orzechy laskowe 30%, orzeszki ziemne 30%, czekolada gorzka Uganda 10% (kakao, cukier, kakao o obniżonej zawartości tłuszczu, tłuszcz kakaowy, lecytyna sojowa, ekstrakt waniliowy), odtłuszczone mleko w proszku, kakao, cukier kokosowy, masło klarowane

czwartek, 16 czerwca 2022

Benns Ethicoa Anaimalai Hills - India 72% ciemna z Indii

Indie niepodważalnie mają ciekawą kulturę. A właściwie... wiele kultur, biorąc pod uwagę obszar. Kakao indyjskie uważam za intrygujące i smaczne, więc i ono dokłada się do ogólnej sympatii do indyjskich klimatów. A jednak nie umiem idealizować Indii i pewnych spraw związanych z nimi, jak np. z wierzeniami (podpowiedź dla ciekawskich: myślę tu o kościach i Gangesie, biedzie oraz ze wszelkimi zanieczyszczeniami z tym związanymi - byłoby jednak nie na miejscu pisać o tym we wstępie do czekolady). Niestety jednak, coś tak czułam, że ta tabliczka wpisze się w "mroczną stronę Indii", bo marka Benns może robić za przykład, jak nie powinna wyglądać porządna czekolada. Cieszyłam się, że to już koniec mojej przygody z nią.
Podsumowaniem jej miała być tabliczka z kakao od pana Harisha Manoja Kumara z 13letnim doświadczeniem. U podnóży Gór Słoni hoduje on hybrydę amelando i criollo - te ziarna znalazły się w top 18 światowego rankingu ICA.

Benns Ethicoa Anaimalai Hills - India 72% Dark Chocolate to ciemna czekolada o zawartości 72 % kakao hybrydy amelando i criollo z Indii, z obszaru gór Anaimalai (Góry Słoni), ze stanu Tamil Nadu, okolicy miasta Pollachi.

Po otwarciu poczułam słodki zapach śmietanki i mleka z jasnym miodem (np. wielokwiatowym), który krył sporo słodkiej soczystości rodzynek i fig. Do głowy przyszły mi jasne, niemal "miodowe" bakalie. Zaplątało się tam trochę delikatnych orzechów. Drobna soczystość z mleczno-śmietankowym wątkiem przełożyła się na myśl o słodkim mleku smakowym np. wiśniowym. W trakcie degustacji doniuchałam się też różowych winogron czy może... słodko-różowego wina (ale jakby z wyciętą alkoholowością)?

Średnio ciemna tabliczka przy łamaniu trzaskała całkiem głośno. Okazała się twarda i bardzo krucha, łamliwa. Nie trzymała się linii podziału, a w paru miejscach dosłownie roztrzaskiwała się na drobne kawałki.
W ustach rozpływała się w średnim tempie i dość opornie. Choć trochę miękła, to do końca w pewien sposób, bazowo trwało poczucie twardości; zachowywała zwartość. Gięła się trochę ulepkowato roztaczając tłusto-rzadkie smugi. Wydała mi się lekko śmietankowo-tłustawa, śliskawa, może nawet wodnista. Znikała na nic.

W smaku pierwszy pojawił się miód. Taki najzwyklejszy, prosty wielokwiatowy. Roztoczył słodycz, która choć nie była bardzo wysoka, to wydała mi się odosobniona.

Po chwili podszył ją drobny kwasek, który... był w zasadzie słodko-kwaskiem, bo należał do bardzo słodkich suszonych owoców, które właśnie jedynie kryły trochę soczystej kwaśności. Pomyślałam o ciemnych, soczyście-jędrnych rodzynkach i złocistych figach. Takich, w których aż wydzielił się słodki, naturalnie owocowy cukier.

Po chwili mignęło pewne ciepło. Pomyślałam o przyprawach, w tym cynamonie cejlońskim o zerowej gorzkości. W zasadzie nawet o pikanterii nie można tu mówić. Było łagodnie, niemal neutralnie. A jednak... może to jakieś ciepełko, jakby wspomniane rodzynki były nasączone w rumie / winie, ale z których alkohol już wyparował? Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa już wydawało mi się, że chwytam jakąś gorzkawość. Nikła jednak w innych wątkach.

Napływały za to orzechowe, również słodkawe nuty. Wyszły tłusto, słodko-maślanie... Wyłoniły się pyszne, delikatne nerkowce, po czym osiadły w ogólnej orzechowości. Zalała je śmietanka. Delikatna i pełna, trochę słodkawa... Kumulowała się i z czasem zasugerowała jakiś delikatny, pełny jogurt z serkiem mascarpone. Wciąż bez kwasku.

A jednak soczystość czułam... od suszonych, miodowych rodzynek odłączyło się jej trochę i choć wciąż w słodkich klimatach, to jednak zrobiła się nieco konkretniejsza. Pomyślałam o mleku wiśniowym, słodkim nabiale w tym wariancie. Ten jednak szybko umknął na rzecz nabiałowego deseru zasłodzonego miodem z rodzynkami nasączonymi... może właśnie też miodem. Albo czymś mocniejszym... to jakby odległa kompozycja "rum&raisins" (rumowo-rodzynkowa), może odrobinka cynamonu, ale i z jasnym miodem na pewno...

Z czasem słodko-miodowa, minimalnie owocowa soczystość zmieszała się ze słodyczą miodu i cukru, scukrzonych owoców i scukrzonego miodu oraz śmietankowo-maślanymi nutami. Końcówka była niczym śmietankowy, aż mdławy (już prawie bez "ciepełka") deser z nutką owoców i orzechów.

W posmaku wyraźnie został splot śmietanki i masła, ale też odrobinka nerkowców w towarzystwie rodzynek. Zasłodzonych co niemiara miodem i... cukrem, ale takim ze scukrzenia. Może miodu. A do tego tanina oraz poczucie, jakby miało pojawić się ściągniecie (ale bez realnego).

Całość była przede wszystkim słodka, a więc po prostu słodko-nudna, nijaka. Nawet gorzkawości prawie w niej nie było, soczystość raczej jedynie sugerowała kwasek, niż jakikolwiek przytaczała. Odrobinka owoców wyszła na słodko (mleko wiśniowe, suszone "miodowe"), a do tego wpisała się w ogrom miodu, scukrzenia i cukru. Z kolei śmietankowo-maślana reszta była aż neutralna. Słodycz więc szalała w najlepsze (doskwierał brak przełamania albo wyważenia). Motyw ciepła i nerkowców był niemal nieuchwytny, a że był i rozczochrał, w zasadzie tylko irytował, że zamknięto go w takim nudnym otoczeniu i beznadziejnej formie / strukturze. Myślę, że nerkowce mogłyby wybłagać u mnie 6, gdyby właśnie nie ta forma i struktura. A może wtedy i inne nuty inaczej by pracowały?

Soklet 57%, choć o znacznie niższej zawartości, także bardzo słodka, a prawie bez gorzkości, miała na ten przykład głębię i bogactwo smaku: przyprawy od wanilii po charakterne korzenne, owoce oprócz "miodowo"-suszonych też inne, soczystsze, a i ogrom wytrawniejszych (marchew, orzechy, kasza) nut. W ciemno upierałabym się, że zawartości się producentom pomyliły.


ocena: 5/10
cena: 25 zł (za 50 g; cena półkowa)
kaloryczność: 562 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: kakao, nierafinowany cukier trzcinowy, tłuszcz kakaowy 

środa, 15 czerwca 2022

Terraetica Madagascar Grand Cru Sambirano Chocolate Noir 85 % ciemna z Madagaskaru

Są marki, którym ufam mniej lub bardziej oraz, to zaobserwowałam niedawno, takie, o których zupełnie nie umiem spekulować. Patrzę i choć wszystko wygląda ok, a ja nie mogę powiedzieć, bym w to wątpiła, to... w głowie mam pustkę i żadnych wyobrażeń. Za dużo bowiem trafiłam już na rzeczy tak pozornie prostych, że aż - wydawać by się mogło - trudnych do zepsucia, które to wychodziły nieatrakcyjnie. Podobnie z zachwycającymi, a niepozornymi produktami. Marka Terraetica była mi nieznana z autopsji; widywałam ją jednak w działach i stronach ze zdrową żywnością. W moich oczach to jednak jeszcze nic, bo w Polsce w tych sprawach często wykłada się czynnik ludzki, a na półki tych działów trafiają pseudo zdrowe produkty, jedynie takowe udające oraz może i ekologiczne, ale o kiepskich składach. Wraz z tym, jak zmieniło się u mnie (już chyba - jak na mnie - dość radykalnie) podejście do pewnych spraw związanych z jedzeniem (zupełnie przestało mnie kręcić próbowanie czekolad "a, z ciekawości", np. z dodatkami, aby spróbować), zmniejszyło mi się... "pole manewru", że tak powiem. Zaczęłam się nawet obawiać, czy mi dobre, ale ze średniej półki czyste ciemne czekolady dostępne na polskim rynku do recenzowania się nie skończą. Stąd i zainteresowanie wcześniej pomijanymi markami.
Terraetica to francuska firma, specjalizująca się w produkcji m.in. kawy, kakao, herbaty, w ramach sprawiedliwego handlu współpracując bezpośrednio z producentami (przestrzegającymi zasad ekologicznego rolnictwa) z poszczególnych regionów. Co ciekawe, dzisiejsza tabliczka wyprodukowana została we Włoszech (nie we Francji).

Terra Etica Madagascar Grand Cru Sambirano Chocolate Noir 85 % to ciemna czekolada o zawartości 85 % kakao z Madagaskaru, z doliny Sambirano.

Po otwarciu poczułam intensywny zapach ziemi z echem słodkawo-wytrawnym, przywodzącym na myśl groszek cukrowy, coś zielonego (może kiełki?) i orzechy. Ziemię otoczył mocno palony wątek, dyktujący słodyczy karmel. Zielono-świeższa nuta zasugerowała wanilię i owoce. Karmel z czasem wydał mi się za soczysty na zwykły karmel... Pomyślałam więc o żywicy i "kadzidlanych", żywicznych rodzynkach. Ogół był mało słodki, a z racji gorzkości i wytrawności, od owoców rozchodziła się cierpkość. Przybyły podfermentowane, przejrzałe jeżyny, śliwki, a także miękkie i zbrązowiałe winogrona zielone. Dalej były jeszcze owocach trudne do uchwycenia, mało wyraziste... Może gruszki? Krył się za nimi drobny kwasek jabłek i cytrusów, wraz z jeżynami mieszających się z ziemią.

Czekoladę cechowała twardość i gładkość, która już w dotyku sugerowała porcelanowość. Ta potwierdziła się przy łamaniu, kiedy to tabliczka łamała się nie po równych liniach podziału, a jakoś trochę dziko. Głośno strzelała / trzaskała, brzmiąc masywnie jak kamień. Przekrój wyglądał na zbity, masywny i kamienny. Okazała się jednak krucha i dość w tym wszystkim łamliwa. 
W ustach rozpływała się powoli, ale chętnie. Zachowywała bardzo długo zwartość, kształt. Była zbita, gładka, średnio kremowa. Mimo wyczuwalnej tłustawości, nie odebrałam jej jako bardzo tłustą czy ciężką. Chwilowo jakby gęstniała, lekko przytykała, a potem rzedła w soczysty sposób. Nie była jednak bardzo soczysta, a z czasem nawet lekko sucha. Na koniec zostawiała lekką pylistość. 

W smaku pierwsza w ustach rozbrzmiała wyrazista gorzkość. Należała do mocno palonej, czarnej kawy. Może kawy z kardamonem? Kawy, na której zebrało się trochę naturalnej, również gorzkawej pianki. Ta wprowadziła odrobinę łagodności, ale właśnie też gorzkawej. Pomyślałam o drewnie.

W tle mignął kwasek. Zaczynały cytrusy, głównie cytryna, która w pierwszej chwili wydała mi się subtelna. Z kwaskiem wiązała się też ziemia, wyraźnie reprezentująca gorzkość, ale czy kwasek... tego chyba sama pewna nie była. Zaraz jednak decyzję za ziemię podjęła cytryna i upuściła więcej kwasku, w którym znalazła się też brzoskwinia.

W ciągu kolejnych chwil pojawiła się mocno palona nuta karmelu. Słodycz trzymała się niskiego poziomu, mieszała się z drewnem. Słodkawo-drewniane nuty z czasem wydały mi się świeże... jak świeżo cięte drewno i... rodzynki! Pojawiły się słodko-żywiczne, kadzidlano-gorzkawe rodzynki. Otworzyły drogę owocom słodkim, ale z wyraźną kwaśnością. Raz po raz mignęła myśl o niewydarzonej kiści zielonych winogron, na której znalazło się i sporo niedojrzało-kwaśnych, i sporo przejrzało-kwaśnych. Znów przewinęła się brzoskwinia.

Cytrusy z tła ożywiły się, kwaśność wzrosła. Cytrynowy sok nasączył i tak wilgotną czarną ziemię. Wsparły go zielone, kwaśne jabłka. Mieszały się z rodzynkami. Splot słodyczy i kwaśności był wyraźny i orzeźwiający. Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa owoce nieco osłabły; zostawały rodzynki, a potem puściły przodem karmel.

Palony karmel nie odciął się od owoców zupełnie, bo chwilami do końca sugerował "zdrowy karmel z suszonych owoców", wraz z pewnym "podkwaszono-słodkim" echem. Poszedł jednak właśnie w nieco żywicznie-kadzidlany motyw, przypominając o drewnie. Obok niego prędko pojawiły się migdały o gorzkawym charakterze.

Soczystość i cierpkość z tła dopominała się o jeżyny przemieszane z ziemią. W ich towarzystwie pod koniec wystąpiła kawa. Wzmocniła gorzkość, po czym niemal zdominowała inne nuty. Migdały i karmel podały do niej wykwintny, mało słodki, czekoladowo-migdałowy tort, tartę... Z przypieczonym spodem i migdałami, konkretniejszymi przyprawami. Do głowy przyszedł mi kardamon i rozgrzewająco-soczysty imbir. Twór ten może i jakąś rodzynkowo-cytrynową warstwę zawarł. Pomyślałam o rodzynkach nasączonych lekko alkoholem. Kwaśność pobrzmiewała wyraźnie, nie dając za wygraną. To jeszcze bardziej podsyciło goryczkę kawy. Czarnej i wyrazistej, wspartej ziemistością.

Właśnie kawa, lekko cierpka i mocno palona, została w posmaku. Towarzyszyły jej nuty drewna, ziemi i cierpkich owoców oraz wyraźny i soczysty kwasek. Cytryna hamowana brzoskwinią, jeżyny i jabłka były mało znaczące, ale wyczuwalne. Słodycz za to wystąpiła jako drewniano-żywiczna i karmelowa, też bardzo palona. Było w tym wszystkim pewne orzeźwienie, świeżość nut. 

Całość była bardzo smaczna. Mało słodka, za to słodka w sposób palono-soczysty. Nienachalne owoce wprowadziły przyjemną kwaśność. Chwilami wyraźnie cytrynową, chwilami rozmytą, ale cały czas pobrzmiewającą. Choć nie było to typowo madagaskarskie, region da się określić. Ziemia i kawa zadbały o to, by ogół był przyjemnie i dosadnie gorzki w dobrym stylu. Wyszło to bez szaleństw, niby prosto, ale nie banalnie.
Coś było w tym zestawieniu owoców i kawy, że pomyślałam o Tesco finest Madagascan 71 % (nawet wzorek na kostkach taki sam, co mnie bardzo zaskoczyło). Tylko że jakby mocarniejszej, bardziej gorzkiej, a mniej słodkiej wersji.
Konsystencja kruchej porcelany, brak kremowości może trochę mogłaby być inna, ale pracowała.


ocena: 9/10
kupiłam: Allegro
cena: 16,55 zł
kaloryczność: 619 kcal / 100 g
czy kupię znów: gdybym znalazła stacjonarnie w niższej cenie, to tak

Skład: miazga kakaowa, cukier trzcinowy, tłuszcz kakaowy

wtorek, 14 czerwca 2022

Amano Guayas River Basin Ecuador 70 % Dark Chocolate ciemna z Ekwadoru

Nawet się nie zorientowałam, gdy została mi już ostatnia tabliczka Amano. Po pierwszej (Madagascar Sambirano Valley 70 %) zupełnie bym nie pomyślała, że zakocham się w marce. A jednak! I... gdy miałam zjeść ostatnią, poczułam ukłucie w sercu. W opisie tej przeczytałam, że wyszła smakowo tak, że zawsze wszyscy proszą o "więcej". Hm, jeszcze nie wiedziałam, jak będzie w przypadku tej konkretnej, ale i moje serce, i umysł krzyczały: "więcej Amano!".

Amano Guayas River Basin Ecuador 70 % Dark Chocolate to ciemna czekolada o zawartości 70 % kakao z Ekwadoru, z basenu rzeki Guayas, z okolic miasta Guayaquil (prowincji Guayas).

Po otwarciu poczułam ziemię i drzewa z ciasnym splotem soczyście kwaśnych jeżyn i cytryn. Jeżyny zdawały się nasączać ziemię, co przypieczętowały akcenty kakaowe. Przewinęła się myśl o mocno kakaowym cieście. Z cytrusami zaś mieszały się poprzez lekką cierpkość. W tych był i wątek skórki cytrynowej, co próbowała wygładzić nuta ciemnego agrestu. Wprowadziła rześkość, za sprawą której pojawiły się kwiaty. Ich oraz waniliowa słodycz, choć wysoka, miała lekki wydźwięk. Wyszła kontrastowo do mocniejszych, poważniejszych nut, kumulujących się przy drzewach jako dym. Skierował on myśli na palone drewno. Może z kominka? Przy którym pito czarną kawę?

Tabliczka była bardzo twarda i masywna. Trzaskała głośno, przy łamaniu okazując się skaliście kruchą. Trochę jak porcelanowa skała. Wyglądało na to, że będzie suchawa, może ziarnista.
W ustach nieco miękła. Gdy tak rozpływała się bardzo powoli, aż leniwie, dała się poznać jako kremowo-ziarnista (jak zwarty ziarnisty krem) i średnio tłusta, a jednak z maślanym motywem. Rzeczywiście była masywna i pełna, trochę soczysta. Miałam wrażenie, że z rozchodzącego się na gęsty budyń kawałka wyciska się trochę soku jak z wyjątkowo pełnego, sytego owocu. Zdarzyło mi się raz po raz przypomnieć o porcelanowości. Chwilami pod koniec nasilał się pylisty efekt, ściągający na koniec.

Od pierwszej sekundy w ustach popłynęła soczystość cytryn i kwaśnych jeżyn. Znalazły się pod bardzo istotnym parasolem słodyczy wanilii. Wyłapałam agrest... dojrzały, słodki, raczej ciemny. Jeżyny jakby nieco dojrzały w przyspieszonym tempie. Pojawiła się w nich lekka cierpkość, uwypuklając słodko-rześki, delikatniejszy motyw rdzenia owocu. Ten i "kuleczki" jakby się rozdzieliły.

Wanilia i rześka, lżejsza słodycz szybko zaznaczyły swój rewir. Początkowo zadbały o lekkość. Pomyślałam o echu agrestu (jasnego?), czymś melonowatym...

Jeżynowe kulki, z których płynął kwaśny sok, rozpłynęły się po ziemi, trochę dając o sobie zapomnieć. Ziemia rozchodziła się powoli i konsekwentnie. Nasilała się epizodycznie, będąc jedną z przewodnich nut. Pomogła sobie lekką ostrością. Wykorzystały to przyprawy korzenne, częściowo też słodkie.

Słodycz pobrzmiewała od początku, jednak po paru chwilach bardzo się umocniła. Wanilia podprowadziła delikatny karmel aka wyraźnie (ale nie za mocno) palony cukier. Ta, wciąż trzymała z rześkim, owocowym wydźwiękiem, że sama wyszła jakoś tak... subtelnie-zwiewnie. A może to kontrast do karmelu, który nagle podskoczył, decydując się na mocniej paloną nutę? Do głowy przyszły mi też białe kwiaty o miękkich, wielkich płatkach. Te dodały rześkości odrobinę ciężkości, starając się wygładzić kontrast.

Przyprawy korzenne mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa też zagrały na paloność, ale raczej... pieczoność. Pomyślałam o kominku z płonącym drewnem w domu, wypełnionym przyprawami korzennymi. Zupełnie, jakby tak przy kominku jeść ciastka i czuć, że w kuchni dzień pieczenia słodkości trwa w najlepsze. Palone drewno z echem gorzkiego dymu mieszało się z delikatnym akcentem orzechów (ziemnych?). Te skierowały myśli na tylko-co wyciągnięte z piekarnika ciasto czekoladowe z polewą czekoladową. Mocno przypieczone, trochę cierpkie od kakao, ukryło w sobie nutkę wilgotnej ziemi. A może ktoś po prostu przepijał je czarną kawą? I choć czułam intensywną gorzkość, w tym wszystkim było też coś łagodniejszego, maślanego. Stało to na drodze do siekierowości. Ziemia wydała mi się trochę poskromiona.

Przyszła pora na kolejne wypieki (prawdopodobnie szykowano wielką ucztę), a mianowicie mocno wypieczone ciastka melasowe, melasowo-korzenne o mocno pieczonym charakterze. Z wyczuwalną, twardo-ciastkową pylistością / suchością?

A w wypiekach oczywiście znalazła się także słodycz. Karmel i wanilia trzymały się razem, ale z czasem znów odnotowałam więcej kwiatów. Wpisały się w cierpkość, przypomniały o soczystości. To już jednak nie tyle jeżyny, co słodko-kwaśny ciemny agrest i... agrest jasny i... coś jaśniejszego jak cierpki banan? Owoce niejednoznaczne, niespecjalne dojrzałe...? Lekko wodniste? Kryły się w wysokiej waniliowo-kwiatowej słodyczy. Nie zupełnie, bo wciąż je czuć, ale trudno połapać. W końcu jednak uległy, bo...

Dosłownie na sam koniec z ziemi, a także palonego drewna, ciastek wyrwały i wyklarowały się orzechy. Fistaszki uderzyły niczym grzmot, błyskawica podczas burzy. Świeże, surowe i specyficzne. Wyraziste, lekko duszne. Mieszały się z cierpkawą, kakawo-ziemistą nutką, ale to one dominowały, zagłuszając niemal zupełnie wszystko inne.

W posmaku zostały głównie fistaszki, ale też korzenne wypieki, słodycz kwiatowo-karmelowo-melasowa. Wyłamała się przy tym pewna maślaność. Czułam lekką cierpkość ziemi i owoców ogrodowych ciemnych, już niejednoznacznych, a podsyconych kwaskiem cytryny. Wszystko to splótł dym. 

Całość była pyszna, choć czasami cierpkość owoców (jeżyn, agrestu) trochę gryzła się ze słodyczą wanilii, karmelu i kwiatów. Do tego rześkość / zwiewność, która cały czas była, ale jakby z przypadku. A jednak... pozytywnego przypadku. Mocno palone, melasowo-drewniane nuty nie wydawały się pochodzić z mocnego palenia kakao, co było interesujące. Sporo ziemi, kominek i korzenność, a na koniec uderzenie fistaszków kupiło mnie. Czekolada miała wydźwięk zimowych, przedświątecznych dni, rodem z filmów familijnych. Wyrazista, ale nie siekierowa. Była przystępnie gorzka, chwilami kwaśna od owoców, ogólnie natomiast bardzo słodka. W sposób złożony, ambitny, ale jednak - wolałabym, by skupiło się to na poważniejszych nutach.
Mam też drobne zastrzeżenia co do zbyt twardo-porcelanowej, trochę leniwej struktury, ale to szczegół. 


ocena: 9/10
cena: 49 zł (za 85g; cena półkowa)
kaloryczność: 505 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: ziarna kakao, czysty cukier trzcinowy, tłuszcz kakaowy, pełne ziarna wanilii

poniedziałek, 13 czerwca 2022

Lindt Creation 70 % Caramel ciemna nadziewana karmelem z solą i kremem czekoladowym

Dopiero siadając do napisania tego wstępu zorientowałam się, że w bliskim czasie skumulowało mi się parę rzeczy z solonych karmelem. Dzisiaj przedstawianą czekoladę kupiłam myśląc, że chyba warto byłoby mieć jakąś jedną nadziewaną w zbiorach na wypadek, gdyby mnie naszło. Następnie w głowie zrodził się pomysł porównania jej z innymi karmelowymi Lindtami, np. Vegan Salted Caramel, którą to z kolei chciałam porównać z Hello,... Salted Caramel oraz Excellence 70 % z solonym karmelem (ta dopiero przede mną). Plan się jednak posypał, bo wegańską oddałam, nawet nie otwierając. Potem kupiłam inne nadziewane, a ta sobie leżała. To zmieniona Creation 70 % Edelbitter Mousse Caramel & Salz, acz nie wiedziałam, jak bardzo (kupując straciłam pewność, czy jest z solonym karmelem). Zmiany wyglądały na minimalne, ale po tym, jak Lindt ogółem mi podpadł, zrobiłam się sceptyczna. Nie oczekiwałam końcowo od niej cudów. Miałam tylko nadzieję, że będzie w porządku... i zabrałam się za nią, bo już była. Naszła mnie za to myśl, że obecnie już nie wiem, czy w najbliższej przyszłości kupię Lindta innego niż Excellence 85% (po zmianach 2021) czy 70% (2021). Mój stosunek do marki zrobił się chłodny i tylko te wciąż uważam za przyjemne do dojadania.

Lindt Creation 70 % Caramel to ciemna czekolada o zawartości 70 % z (20 %) karmelem i (10 %) "truflowym sercem" (nadzieniem czekoladowym?).

Otwierając, poczułam mocno palony zapach, kojarzący się z zacukrzoną kawą i słonym karmelo-toffi. Zajechało mi to złudzeniem alkoholu, lekką sztucznością. Przy podziale i w trakcie jedzenia pomyślałam o ciemnoczekoladowym, mniej alkoholowym Pawełku Toffi w słonawej wersji. W tle odnotowałam nawet soczystość.

Twarda tabliczka trzaskała przy łamaniu z racji grubej warstwy czekolady.
Nadzień dodano średnią ilość, toteż w sumie nie można powiedzieć, że pożałowano. Wystarczająco, by je poczuć. Osadzony na spodzie krem koloru beżowego (który już na oko nie zapowiadał ciemnoczekoladowości) to część marginalna, co biorąc pod uwagę całościowy efekt, było dobrym posunięciem. W każdej kostce znalazł się jedynie jako mała grudko-wysepka po środku, podkradająca się do zewnętrznych ścianek. Na pewno nie był to mousse, nawet taki udawany, jak czasem w Creation się pojawia.
Karmel był gęsty i mocno trzymał się kostek. Był zwarty i kleisty. Nie brudził, nie irytował. 
W ustach czekolada rozpływała się kremowo i wolno, ale z ochotą. Miękła w tłusty, trochę ulepkowaty sposób, zalepiała usta i odsłaniała także dość zalepiające nadzienia. Całość była w tym bardzo konsekwentna.
Szybciej i klarowniej wydobywało się spod czekolady nadzienie karmelowe jako miękkie i trochę jak minimalnie ciągnąca się krówka mordoklejka. Wlepiało się w otoczenie, ale na szczęście nie w zęby, po czym dość szybko znikało. Było jedynie gęstawe, a oprócz tego gładko-śliskie. Średnio tłuste i żelowate.
Dolny krem rozpływał się najwolniej (choć było go malutko, znikał równo z czekoladą). Okazał się zbitym, w pierwszej chwili twardawym, ale błyskawicznie mięknącym, niesuchym kremem. Bardzo tłusty jednak też nie był... Bardziej może gumowo-krówkowy? Robił aluzje do fudgowatej, proszkowej suchości, ale nie był suchy. Podpinał się pod czekoladę, przypominając jej bardziej gumowo-maślaną wersję. Także był niepodważalnie ulepkowaty, ale mniej zalepiający. Nie wydał mi się ciężki, ale lekkim za nic go nie nazwę.
Część karmelowa i czekolada jakoś współgrały, kiepski krem zaś chwilami dałoby się przeoczyć (nie wypełniał po całości całych kostek), a jak miałam z nim do czynienia... po prostu był.

W smaku czekolada zaserwowała splot palono-gorzkiej kawy i mnóstwa cukru. On także przystał na palony klimat, jednak umacniał się, osiągając nieco za silny pułap. Wydała mi się bardziej "polewowa" i ulepkowata niż czysta Excellence 70%.
Im dłużej kęs przebywał w ustach, tym bardziej już czekolada wplatała motywy z nadzień, ale nie powiedziałabym, by nimi przesiąkła. Wydobywały z niej motyw likieru kakaowo-kawowego. Choć na pewien okres to nadzienia były głównymi gwiazdami, czekolada nie dała się zagłuszyć. Cały czas trzymała rękę na pulsie, rozdysponowując rozkładanie się poszczególnych nut.

Nadzienie truflowe podpinało się pod nią, bo... raz, że było go niewiele, a dwa próbowało być trochę podobne (czekoladowe). Karmelowe z kolei w pewnym momencie przestało pobrzmiewać, a uderzyło wyraźniej, po czym wtopiło się w otoczenie.

Otóż krem dodał czekoladzie jeszcze więcej słodyczy oraz przytemperował gorzkość smakiem maślanym. Wprowadzał delikatniejszy, aż mleczny wątek. Jego słodycz wyróżniała się sztucznością. W dodatku przesiąkł trochę karmelkowym motywem. Okazał się bez charakteru jak... tanie i dziwnie "cukierkowe" czekoladowe rzeczy; tanie, mocno maślano-mleczne czekoladowe krówki fudge. Jedząc kawałek, w którym było tego więcej (kosztem nadzienia karmelowego) pomyślałam o czekoladowych lizakach (i na szybko wygooglałam, czy je sobie wymyśliłam, czy może coś podobnego istnieje - są Chupa Chups Choco Vanilla - wyobrażam sobie, że mogłyby dokładnie tak smakować).

Karmel, choć ogólnie lekko pobrzmiewał, mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa smagnął wyższą, ale o dziwo nie straszliwą, cukrowością. Nałożył na nią lekko palony motyw, choć roztoczył raczej śmietankowo-maślany smak. Był to karmel karmelkowy, może nawet trochę krówkowy; mało palony. Wplatał do kompozycji nieśmiałą nutkę soli. Słodycz rosła i częściowo miała wydźwięk trochę jak ukarmelowione toffi - produkt bliżej niedookreślony, ale niestety z czasem coraz bardziej sztuczny. Raz i drugi słoność poczułam wyraźniej. Jak ze znacznie mniej alkoholowego Pawełka z nutą soli? Związała się z nawet pewną soczystością, po czym zanikała. Wtedy wyrazistsza robiła się sztuczność, dziwnie karmelowa cukierkowość. Tanich karmelków?

Po debiucie karmelu całość z kolei wydała mi się bardziej mdławo-maślana, słodka. Wyraźny został sztuczny element, którego nawet drobna cierpkość kakao nie przezwyciężyła.

Gdy pod koniec została głównie sama czekolada, pokusiła się o przypomnienie o palono-kawowej gorzkości, ale niewiele już zdziałała. Wydawała się już bardzo wszystkim spłycona i napastowana likierowo-cukierkową sztucznością.

Po zjedzeniu został słonawo-karmelowy posmak z motywem chemii, jakby sztucznego alkoholu oraz po prostu przesłodzenie. Może nie jakieś bardzo wysokie, ale jednak; wiązało się z pewną tłustą taniością "nadzieniowatą". Lekko cierpkawo-gorzkawy motyw czekolady był mało istotny, ale na szczęście obecny.

Całość była w zasadzie zjadliwa i od biedy "spoko średniopółkowa", mimo wad, a więc sztuczności, przesłodzenia. To drugie nie było o dziwo tak strasznie silne. Bardziej miałam problem z jego wydźwiękiem i nieatrakcyjnym otoczeniem. Struktura w połowie przystępna (bez spodu) i przeciętna zarazem. "Truflowe serce" nie było mousse'owate (nawet odrobinę jak w Creation 70 % Edelbitter Mousse Caramel & Salz). Odegrało znikomą rolę, a i tak czuć, że wyszedł jak zbity krem marnej jakości. Dodał mdło-czekoladowy, tani smak i mleczność, osłabiającą kompozycję. Truflowością również się nie popisało. Wolałabym, by czegoś takiego wcale nie było. Karmel odpowiednio słony (wyraźnie, ale nie za mocno), ale niestety sztucznawy. 
Jakość nadzień pogorszono od 2021, ale... nawet większa ilość czekolady tego nie ukryła. To smutne. Kwadratowokostkowa wersja okazała się drastycznie gorsza, a szkoda, bo to właśnie duże kwadratowe kostki zawsze bardziej do mnie w przypadku Lindta przemawiały. Obecnie nie widzę sensu jedzenia czegoś takiego, więc po 3 kostkach (no dobra, po około 2,5), resztę oddałam ojcu.


ocena: 5/10
kupiłam: Kaufland
cena: 13,49 zł
kaloryczność: 557 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: miazga kakaowa, cukier, tłuszcz kakaowy, kakao o obniżonej zawartości tłuszczu, tłuszcz mleczny odwodniony, mleko w proszku, cukier inwertowany, syrop glukozowy, laktoza, stabilizator (sorbitol), mleko w proszku odtłuszczone, emulgator: lecytyna sojowa; sól, ekstrakt słodu jęczmiennego, substancja konserwująca (kwas sorbowy), naturalny aromat waniliowy, aromat waniliowy, aromat naturalny