poniedziałek, 11 marca 2024

MORO Markham Papua-Nueva Guinea 75 % ciemna z Papui Nowej Gwinei

Robiąc spore zakupy z zagranicznych stron z czekoladami ze zdziwieniem odkryłam, że jest mnóstwo marek, o których istnieniu nie miałam pojęcia. Moro jest kolejną z takich. To mała firma założona w 2011 przez Ángeles i Fernando z Hiszpanii, którzy poznali się podczas pracy jako wolontariusze w Nikaragui. Ten kraj tak im się spodobał, że postanowili rozpocząć tam zupełnie nowe życie. Odkryli też cudowność kakao. Niestety w 2018 roku przez kryzys polityczny musieli wrócić do Hiszpanii. Odtąd próbują tam sprzedawać smaki odległych regionów, m.in. Papui Nowej Gwinei, starannie wybierając, jakie kakao kupują. Wspomniany kraj zachwycił ich wulkaniczną glebą... Byłam ciekawa, czy mnie zachwyci ich czekolada z tego regionu.

MORO Markham Papúa-Nueva Guinea 75% to ciemna czekolada o zawartości 75 % kakao z Papui Nowej Gwinei, z regionu rzeki Markham.

Po otwarciu poczułam słodko-ostrawą, ciepłą woń wędzonej papryki... papryczki chili, wchodzącą w skład cierpkawego deseru czekoladowego. Może czekoladowo-orzechowego z nutą chili właśnie? Czułam w nich soczystość owoców niezaprzeczalnie, ale trudnych do uchwycenia. Przemknął bananowy nektar i lekki cytrus. W tle zamajaczyły jeszcze orzeszki arachidowe w przyprawach i lekka dymna cierpkość, nie stanowiące jednak mocnej gorzkości. Ta była na średnim poziomie, przełamana płatkami kukurydzianymi (corn flakesami). Delikatny kwasek podsunął wizję płatków z jogurtem.

Tabliczka była masywnie twarda i głośno, zdrowo trzaskała-chrupała podczas łamania.
W ustach rozpływała się powoli, lekko maziście. Ujawniała wysoką gęstość i kremowość, a także przeogromną masywność. Wydawała się bardzo pełna, acz soczystości też jej nie brakowało. Z czasem poczułam lekką pylistość, a na koniec cierpkawe ściągnięcie.

W smaku pierwsza rozeszła się słodycz kwiatów, a tuż za nią soczystych bananów. Już po chwili jednak słodycz się zreflektowała i nie gnała już do przodu, a jakby stonowała się od środka.

Szybko w tle zaznaczyła swoją obecność nuta nabiału. Cierpkawa jak jogurt, ale też jakby tłusta, a więc czegoś pełniejszego... początkowo jednak wątek ten pozostawał w oddali.

Kwiaty zmieniły się w kwiaty suszone, z pewną cierpkością. To i banany zmieniło w bardziej suszono-liofilizowane, bardziej nieokreślone. Soczystość jednak utrzymała się i zaczęła wplatać kwaskawe akcenty - chyba pomelo?

Suszone nuty ośmieliły herbatę, która wzmocniła cierpkość i zrobiła miejsce gorzkości. Ta po chwili znacząco wzrosła z pomocą dymu. Gorzki dym przeplótł słodycz spokojnie, ale wcale jej tak mocno nie zwalczał... po prostu pilnował, by nie pozwala sobie na zbyt wiele.

Poprzez cierpkość wkroczył też czekoladowy deser ze sporą ilością chili. Papryczek słodko-wędzonych? I z innymi przyprawami. Deser musiał być lekko śmietankowy, może jogurtowy... nieciężki. Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa gorzki dym, przemieszawszy się z przyprawami, przełożył się na myśl o orzeszkach ziemnych w przyprawach.

Soczystość owoców tchnęła więcej kwasku. Był trochę jak wino, a trochę ewidentnie owocowy, ale... inaczej. Pomyślałam o pudrowo słodkich, a jednak kwaśnych liofilizowanych truskawkach i malinach... ogólnie czerwonych. Te do deseru czekoladowego z chili tchnęły soczystość, jakby dodano do niego odrobinę wiśni. Słodko-kwaśnej masy wiśniowej. Wiśnie zaraz jednak umknęły, zostawiając inne kwaskawe owoce.

Te mieszały się ze znacznie słodszymi bananami, które zaczęły zmieniać się w maślano-bananowe ciasto. Słodyczy mu nie szczędzono, ale i kwasek zawarło. Wydało mi się lekko nasączone, ale... nie na owocową nutę... może to ciasto jogurtowe? Dodano chyba jeszcze jakieś niedookreślone orzechy. Złagodziło to kompozycję całościowo.

Na zasadzie kontrastu kwasek wydał mi się klarowniejszy. Uchwyciłam w nich jeszcze rabarbar i chyba jakieś cytrusy... pomelo?

Owoce jednak stanowiły mniejszą część kompozycji. Mimo że kwaśność rozwijała się. Czasem jakby trochę na boku, czasem dosadniej... Wtedy dała się poznać jako jogurtowa.

Herbaciany wątek i orzechy z czasem skupiły się na gorzkości, porzucając ostre przyprawy. Orzeszki przedstawiły się ze zwyczajnie prażonej strony, a łagodnienie wszystkiego zasugerowało płatki kukurydziane z siekanymi fistaszkami. Takie jedzone z cierpkawym jogurtem. A wszystko to chyba popijane raz po raz cierpką herbatą.

Herbatą z kwaskawymi owocami? Czerwonymi? Albo suszem złożonym z kwiatów i owoców. To przełożyło się na niemal taninową nutę wina na końcówce.

Po zjedzeniu został posmak kwaskawy, rozmyty owoców czerwonych i cytrusowych, wkomponowanych w słodycz bananów czy raczej bananowo-maślanego ciasta. Czułam też lekką cierpkość herbaty i dymu. W tle przewinęły się jeszcze orzeszki. Dość długo utrzymywało się lekkie, taninowe ściągnięcie.

Całość była bardzo, bardzo smaczna i ciekawa, choć niedookreślona. Kwiaty i banany bawiące się soczystością i suszonymi nutami ciekawie mieszały się z goryczką herbaty, dymu i ostrością przypraw. Myśl o czekoladowym deserze z chili była bardzo żywa, podobnie jak corn flakesy z orzeszkami z jogurtem czy maślano-bananowe ciasto. Owoców za wiele nie było, ale sporo znaczyły. Liofilizowane czerwone, potem bardziej rabarbar i pomelo przełożyły się na lekki, nienachalny kwasek, adekwatny do również nieprzesadzonej słodyczy i przyjemnej gorzkości.

Przypomniała mi trochę Pralus Papouasie Trinitario 75 % z kwaskiem wina i rabarbaru, zmieszanych z maślano-śmietankowymi nutami oraz wątkiem ciasta czekoladowego (a dokładniej kruchych jasnych spodów przesiąkniętych czekoladowością czekoladowej masy).


ocena: 10/10
cena: 5 € (za 80g; około 22 zł)
kaloryczność: 426,4 kcal / 100 g
czy kupię znów: chciałabym móc do niej wrócić

Skład: kakao, cukier trzcinowy, tłuszcz kakaowy

niedziela, 10 marca 2024

BrainMax Almonda Evocao Acai krem z migdałów z ciemną czekoladą

Gdy trafiłam na markę BrainMax, wydała mi się obiecująca i od razu zamówiłam 3 różne kremy, jako że każdy kusił. Niestety, oba dotąd spróbowane przyniosły wielkie rozczarowanie. O ile jednak Christmas Cream Vegan / Świąteczny krem granolowo-orzechowy po prostu był nie dla mnie, tak BrainMax Pure Activa Cashew & Cacao był niezjadliwy i osobliwy. Ten, który został, odkładałam w czasie, by jakoś o tamtych zapomnieć. Niestety, jak wczytać się w opis, za bardzo przypominał mi ten gorszy, czyli z aktywowanych nerkowców z kakao. Dziś prezentowany to propozycja także kakaowa, dokładniej czekoladowa. Jak tylko zaczęłam o niej czytać przed zakupem, wydała się wyjątkowo dla mnie. Otóż zrobiono ją z czekolady Evocao, która ponoć jest "niczym owoc kakaowca świeżo zerwany z drzewa", a wytwarza się ją tylko i wyłącznie z ziaren kakao - jest więc swego rodzaju czekoladą 100%, acz ponoć intensywnością przypomina tabliczki ok. 70% o niewiarygodnie kwaśno-owocowym smaku. Co prawda kwaśność w kremie orzechowym niezbyt mi się widziała, ale jeśli miała by to być świeżo-soczysta kwaśność zacnych ciemnych czekolad, brzmiało jak coś, co mogło mi smakować. Z tym że... póki nastał dzień otwarcia, do marki już się zraziłam. Tak czy inaczej jednak - cóż, może i im się coś udało. Ciekawiło mnie jednak też, po co dodali jagody acai - co, jednak Evocao sama w sobie nie jest aż tak owocowa? Smak tych jagód z kolei niektórzy opisują jako "mieszanka jagód i czekolady". Cóż, wciąż zapowiadało się ciekawie.

BrainMax Almonda Evocao Acai Gluten Free & Vegan to krem z migdałów i czekolady, słodzony cukrem kokosowym z dodatkiem sproszkowanych jagód acai; wegański i bez glutenu.

Po otwarciu poczułam intensywny zapach gorzko-ziemistej ciemnej czekolady, wzmocnionej kakao - do głowy przyszło mi surowe sproszkowane. Obie nuty przejawiały paloność. Czułam gorzki dym, podkręcony dosadnym olejem kokosowym (który kojarzy mi się trochę z zimnymi ogniami). Towarzyszyły temu wszystkiemu migdały - też wyraźne. Olej kokosowy podszepnął im marcepan. Słodycz także się zaznaczyła. Wyszła rześko-ciężko karmelowo. O jej rześkość zabiegała lekka soczystość - wzrastająca w trakcie jedzenia. Wtedy nieśmiało przewinęły się w niej kwaskawe cytrusy, z nieodzownym echem oleju kokosowego. Choć czekolada i kakao dominowały, olej kokosowy zakłócał to wszystko tak, że krem pachniał tak... "zdrowo", ale nie koniecznie w pełni i tylko przyjemnie.

Na wierzchu nie wydzieliła się ani kropelka oleju, a krem wyglądał na nieco podeschnięty i jak z zastygłą polewą czekoladową. Jednak nic bardzo mylnego.
Już w pierwszych sekundach po kontakcie z łyżeczką plaskał głośno, przedstawiając się z bardzo wilgotnie-tłustej, mazistej strony. Był gęsty i zwarty, ale nie twardy, a miękki. Kleił się do łyżeczki, a z wyglądu przypominał ciastową masę z drobinkami, zagęszczoną czekoladą.
W trakcie jedzenia potwierdziła się jego zbitość - był jakby zwięzły i miękki. Wilgotny i tłusty, dość papkowaty, ze znaczącym oleistym wątkiem. Mocno kojarzył się z oleistym ciastem. Trochę zalepiał usta i rozpływał się w umiarkowanym tempie, łatwo rzednąc. Czuć w nim czekoladowo-kremowe zagęszczenie dość ciężką, jakby nadtopioną czekoladą, a także lekką pylistość i kryształkowo-miazgowy efekt. Ostatni nieco przyspieszał rozpuszczanie się. Chwilami krem wydawał się wręcz ziarnisty, a przy podgryzaniu masy nieco chrupiąco-skrzypiący.
Gdy wszystko już się rozpłynęło, drobinek zostało trochę, ale nie za dużo. Okazało się, że migdały miały w tym marginalny udział. Było tam za to trochę czarnych, kamiennie twardych kropeczek, a także twarde i kryształkowe, jakby zawilgocone kryształki cukru.
Krem pozostawiał w ustach lekką suchość, a usta niemiłosiernie otłuszczał. Konsystencja ogółu wydała mi się "obrzydliwawa".

W smaku pierwszy rozszedł się gorzki, palono-dymny motyw ciemnej czekolady. Niczym cień, podpinający się pod jej gorzkość, podążał za nią olej kokosowy. Też zdradzał lekką goryczkę, acz zaburzał czekoladowość.

Tuż-tuż za tym rozchodziła się słodycz. Poniekąd rześka, a poniekąd zgrana z olejem kokosowym i... melasowa?

Czekolada zmieszała się z kakao, przywodzącym na myśl soczyste, ziemiste surowe kakao w proszku. Razem wyszły na prowadzenie, olej kokosowy pozostawiając trochę w tyle. Był jednak wyczuwalny cały czas.

Szybko zrobiło się bardzo słodko. Słodycz połączyła w sobie rześkość i paloną ciężkość. Wydała mi się karmelowo-melasowa, ale nie tylko. Z czekoladowością otarła się o piernik... lub piernikowe brownie?

W tle, wraz ze słodyczą pojawiły się migdały. Po paru chwilach nieco ośmieliły się, podkreślając gorzkawość czekolady i kakao gorzkawym smakiem swoich skórek. Przełożyło się to na myśl o migdałowym lub migdałowo-marcepanowo-piernikowym brownie. Słodycz i olej kokosowy podszepnęły jeszcze marcepan.

Mniej więcej w połowie rozpływania się porcji w ustach migdały w obliczu gorzkawej czekolady i dosadnie kakaowego wątku, zaczęły wydawać się niemal maślano-mleczne, łagodne. Też jakby tak... olej kokosowy próbował złagodzić ich charakter? Pomyślałam o delikatniejszym, słodkim i migdałowym cieście czekoladowym.

Z polewą z ciemnej, bardzo ciemnej czekolady? Ta zaczęła zdradzać lekką soczystość. Chwilami przemykały nawet kwaskawe akcenty. Może i trochę cytrusowo-jagodowe, jakby tak... owoce chowały się w nucie soczystej ziemi i dymie, ale też... nieprzyjemnie kwaskowate, które należały do oleju kokosowego. Raz po raz ciemne, kwaskawo-cierpkawe jagody wyłaniały się na wierzch.

Jednocześnie słodycz zaczęła męczyć. Zaserwowała ciężko-przesłodzony, melasowy piernik.

Pod koniec zrobiło się bardziej słodko, ale wciąż nie mocno. Gorzkość kakaowo-czekoladowa wydała mi się spłycona rzygowinowym olejem kokosowym. Migdały prawie zupełnie schowały się w ziemiście-dymnej strefie złożonej gorzkawości.

Drobinki pozostałe po rozpłynięciu się masy smakowały bardzo delikatnie migdałowo.

Po zjedzeniu został posmak ciemnej, karmelowo-słodkiej i palono-dymnej czekolady, echo migdałów, ale też nieprzyjemny posmako-niesmak po oleju kokosowym. Czułam do tego akcent jakby niedookreślonego kakao w proszku i cierpkość... ni kakaową, ni oleju kokosowego. 

Całość była w sumie prawie niezła, ale z wadami. Niestety znaczącymi. Smak wyrazistej ciemnej czekolady mieszał się z dosadnym kakao po prostu i razem przejawiały dymno-ziemiste nuty, co mogłoby zachwycić... gdyby nie olej kokosowy. Spłycał je, był wyraźnie wyczuwalny i przeszkadzał. Wepchnął się do goryczki (wyrazistej, ale wcale nie takiej siekierowej), wepchnął się do soczystości. Przez to kwasek aspirował do obiecywanych owoców, ale miał w sobie też nieprzyjemny wątek. Migdały wyszły ciekawie - bo i jako one same, z czasem łagodniej, ale przytoczyły także nutę marcepanu. Słodycz nie narzucała się, a skojarzenie z migdałowym brownie przypadło mi do gustu, lecz... olej kokosowy przeszkadzał, nie dając o sobie zapomnieć ani na chwilę. Konsystencja wyszła za tłusto-oleiście. Ogół był sam w sobie czekoladowo-ciężki, masywny i wręcz ciastowy, więc naprawdę nie widzę sensu dodawania tam oleju kokosowego. Czuję, że bez niego krem mógłby naprawdę zachwycić.
Na pewno wyszedł lepiej od BrainMax Pure Activa Cashew & Cacao, a gdyby nie tyle oleju kokosowego, może bym i wystawiła ocenę podobną co kremowi BrainMax Christmas Cream Vegan / Świąteczny.

Zjadłam połowę (z czego końcówkę swojej porcji już z lekkim obrzydzeniem), a resztę oddałam Mamie. Zjadła trochę na ciastkach kruchych maślanych z Kauflandu i opisała: "Ten krem to nawet z ciastkami mi nie smakował. Niby czekoladowy, ale ta jego kwaśność zupełnie nieprzyjemna była. Obecnie lubię kwaśność w owocach, jakbym jadła ciemną czekoladę to też chciałabym tam przyjemną kwaśność czuć, ale w tym kremie ona nie miała z taką nic wspólnego. To chyba ten olej kokosowy, ale na szczęście z ciastkami to tak w rzygi jeszcze nie szedł. Migdałów wcale tam nie czułam, a czekoladę właśnie jakby czymś próbowali podkręcić, a przygłuszyli. Konsystencja nieprzyjemna, bo nie jak kremów orzechowych, a jak takie jakieś oleiście-wilgotne, miękkie ciasto. Nieprzemyślany produkt".

Reszta powędrowała do ojca. Jemu ogólnie krem był "za mdły", co po zjedzeniu więcej rozwinął: "Może być, chociaż poza kakao i migdałami coś innego wyczuwałem... Jego słodkość może być". Przy czym w jego postrzeganiu słodyczy "im bardziej słodko, tym lepiej".


ocena: 5/10
kupiłam: brainmarket.pl
cena: 44,20 zł za 250g
kaloryczność: 585,49 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: 55% krem migdałowy, 27% czekolada Evocao (miazga kakaowa, kakao), cukier kokosowy, olej kokosowy, sproszkowane jagody acai

sobota, 9 marca 2024

Chapon Nectar aux Aromes Boises ciemna orzechowa (gianduja) z kakao leżakującego w beczkach po whisky

Choć w zasadzie wszystkie czekolady robione z kakao, które sezonowało wcześniej w alkoholu, mi smakowały, i tak wolę czyste, bez nawet takiego dodatku "na gładko". A jednak gdy zobaczyłam tę nowość w ofercie Chapon, zamówiłam ją, jako że i tak zamówienie składałam. Tylko tej bym nie kupiła, ale jako "jedną z" owszem. Dzisiaj prezentowana czekolada została zrobiona z kakao, które wcześniej leżakowało w beczkach z whisky... a przynajmniej tak myślałam kupując, aż do dnia przed degustacją, kiedy wczytałam się w skład. Kakao to jedno, ale zauważyłam drugi niecodzienny element - miazgę z orzechów. Czyżby więc miała to być tabliczka typu ginaduja, oprócz tej alkoholowości?

Chapon Nectar aux Aromes Boises to ciemna czekolada typu "gianduja" o niepodanej zawartości kakao, które leżakowało w drewnianych beczkach (po whisky?).

Po otwarciu poczułam bardzo słodki splot kwiatów, wanilii i miodu, zestawionych z orzechowo-ziemistym, bardziej statecznym wątkiem. Zapach był też mocno orzechowy, ale nie bardzo jednoznaczny. Na pewno czułam orzechy laskowe i włoskie, ale jakby w całej toni innych. Do tego pojawiła się nuta drewna i lekka goryczka dymu. Na styku dymu i słodyczy odnotowałam jakby ziołowo-kwiatową pikanterię. Wydaje mi się, że wyłapałam też pewną soczystość żółtych owoców.

Tabliczka była twarda aż w niewiarygodnym stopniu. Wyglądała na dość suchą, a podczas łamania wydawała z siebie głośny, donośny i wysoki trzask, kojarzący się ze skałą. W sumie, jak i ona całościowo.
W ustach początkowo wydawała się trochę oporna, acz potem już rozpływała się nieźle. Nawet lekko lepkawo-maziście. Z tym że bardzo długo jakby nieco skąpo. Cały czas jednak kojarzyła się trochę z czymś stwardniałym, skamieniałym. Do końca utrzymywała zbity, zwarty kształt. Chwilami wydawała się lekko suchawa, acz też po dłuższym czasie nieco oleista, trochę jak czekolady 100%. Nie brakowało jej tłustości, ale nie była tak... jawnie tłusta. Pozostawiała na koniec lekką cierpkość na języku.

W smaku najpierw poczułam sugestię whisky, ale jakby pozbawionej alkoholu. Rozeszła się słodycz płynąca z alkoholu mocnego i słodkiego, acz bez procentów.... Przemknęła mi przez myśl słodko-alkoholowa japońska przyprawa mirin.

Słodycz ta zarysowała się na poważnej i spokojnej, subtelnej gorzkości drewna. Zaraz rozbrzmiały białe  kwiaty, wynosząc słodycz na poziom wysoki i lekko drapiący. Wydała mi się nieco pikantna jakby za sprawą mieszaniny kwiatów i ziół.

Do kwiatów z czasem dołączyły orzechy laskowe. Pomyślałam o kremie 100% z orzechów, który roztoczył słodką, właśnie typową dla takowych produktów, maślaność. Po chwili zmienił się w orzechowy krem czekoladowy.

Czekoladowość podkreśliła ziemia. Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa wraz z dymem nieco umocniły gorzkość, która jednak w ogóle i tak jawiła się jako niska. Ziemistość i dym wprowadzały bardziej goryczkowate niuanse, sporadycznie robiły aluzje do whisky. Takiej... w drewnianych beczkach? Pomyślałam też o oleju orzechowym, który z kolei gorzkość starał się łagodzić.

W tle nieśmiało raz po raz przemykały kwaskawe nutki. Były jednak trudne do uchwycenia... Wyłaniały się tylko na fali kontrastu do ogólnie mocno orzechowo-drzewnego i słodkiego smaku. Słodycz rosła cały czas. Chwilami wydawała się jakby ciepło-jasnomiodowa (jak grzany miodowy alkohol?). Kwiaty weszły w składową miodu. Przebłyski kwasku zmieniły się w owocową cierpkość i słodką soczystość, kojarzącą się trochę z suszonymi figami i jakby brzoskwiniami marynowanymi w alkoholu i miodzie.

Orzechowy krem musiano posłodzić jeszcze wanilią, bo z czasem ona połączyła kwiaty i jakby słodycz alkoholu. Pojawił się też karmel - prawie rozgrzewający, a więc też przywodzący na myśl słodycz mocnych, bardzo słodkich alkoholi acz bez alkoholu.

Soczystość owoców była coraz mniej jednoznaczna. W głowie miałam po prostu jakieś żółte - może nawet z odrobinką cytryny, ale trzymały się tyłów.

Gorzkość, choć niska, pod koniec jeszcze nieco wyskoczyła. Przemknęła po orzechach laskowych i podrzuciła im trochę innych, w tym włoskich. Końcówka zrobiła się rozmyto orzechowa i bardzo słodko-pikantna, w rozgrzewający sposób. Czułam lekką ostrość niedookreślonych przypraw, które aż szczypały w język.

Po zjedzeniu został posmak orzechów laskowych i mieszanka orzechów włoskich z drewnem - jakby stanowiły jedność. Takie... orzechowe drewno. Do tego czułam mocno waniliową słodycz jakby whisky-niewhisky. Alkoholowości konkretnie w zasadzie nie, za to ostrość i ciepło owszem. Czułam dym i palony karmel, a na języku dziwną cierpkość.

Całość była ciekawa, ale mnie nie chwyciła. Smak oparła na słodyczy i orzechach, a choć miała jakby setkowe aspiracje, to jednak nie była mocno gorzka czy kwaśna; delikatna gorzkość mnie nie usatysfakcjonowała. Słodycz zmieszała alkoholową z wanilią, miodem, kwiatami i karmelem, co aż z czasem męczyło. Dymu, drewna i ziemi było niewiele. Więcej orzechów laskowych i nie tylko, ale niespecjalnie mi takie ich podkręcenie w czekoladzie (z racji dodania miazgi) odpowiadało. Zwłaszcza, gdy zawisła sugestia kwasku (który jednak - chyba na szczęście - się nie pojawił). Interesująca ciekawostka, ale na raz. Więcej takich tabliczek bym nie chciała, mimo że w zasadzie była smaczna.
Nie dziwię się, że to dziwo wycofali z oferty, bo to najgorsza Chapon, jaką jadłam.


ocena: 7/10
cena: nie pamiętam (za 75g)
kaloryczność: 622 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: miazga kakaowa, miazga z orzechów laskowych z Piemontu, cukier trzcinowy, sproszkowana wanilia

czwartek, 7 marca 2024

Blanxart Republica Dominicana 72 % Chocolate ciemna z Dominikany

Nie lubię marki Blanxart, bo ich czekolady są mi o wiele za tłuste. A jednak czasem daję nielubianym markom szansę. W końcu mogło się coś zmienić lub akurat mogło się coś udać. Zwłaszcza, gdy widzę, że zmieniają opakowania. Rzadko się bowiem zdarza, by zmieniały się same opakowania, a nie coś w produkcji - to się ponoć nie opłaca producentom. Co do tej tabliczki miałam dobre przeczucia. Czy się potwierdziły?

Blanxart Republica Dominicana 72 % Chocolate Ecologico-Organic to ciemna czekolada o zawartości 72% kakao criollo i trinitario z Republiki Dominikany, z regionu Medina, z prowincji San Cristóbal.

Po otwarciu poczułam delikatny, lekko palony zapach o ewidentnie palonym charakterze i słodycz soczystych mandarynek, mieszających się z wanilią. Wszystko to przeplotła orzechowość, z której najwyraźniej wyłaniały się orzechy laskowe. I do nich dopłynęła leciutka goryczka, cierpkość.

Tabliczka była bardzo twarda (nawet po cieńszej stronie - tabliczka była nierówna) i konkretna, a do tego tłustawa już w dotyku. Wyglądała też na zbito-kremową. Przy łamaniu okazała się krucha i szklista. Trochę się kruszyła.
W ustach rozpływała się powoli, początkowo opornie jak zimne masło. Potem jednak miękła, też w maślany sposób. Okazała się dość kremowa, zbita, ale mimo tej zbitości... nie wyszła gęsto. Z konkretnego rdzenia schodziły jakby kolejne, nieco rzadkawe fale, spod których czuć lekką ziarnistość, proszkowość.

W smaku pierwsza rozbłyska niedookreślona, ale na pewno wysoka słodycz. Zaraz zaserwowała mi lukier, a po nim wanilię.

Wyobraziłam sobie maślane ciastka kruche z orzechami laskowymi. Ciastka posłodzone wanilią, bardzo słodkie, ale nieprzecukrzone. Jakby od środka zaczęły tę słodycz nieco wyciszać. Pomogła jej subtelna gorzkawość, która zaznaczyła się hen, daleko w oddali.

W tle pojawiła się też sugestia bardzo słodkich mandarynek, które z kolei zmieniły wydźwięk słodyczy. Rozeszła się soczystość i rześkość, mimo że mandarynki w zasadzie robiły tylko delikatne wtrącenia. Raz po raz wyłapałam jeszcze coś egzotyczniejszego... echo marakui? Acz bez kwaśności.

Ciastka roztaczały pieczono-paloną nutę, która mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa umocniła gorzkość. Orzechowość ciastek wzrosła na znaczeniu, a ja pomyślałam też o samych orzechach laskowych. Niektóre musiały być już suche, może trochę stare i z goryczką. Goryczka orzechów zgrała się z paloną.

Goryczkę paloną wzmocniła ziemia. Pomyślałam o czarnej i wilgotnej... acz wcale nie specjalnie siekierowej. Wydawała mi się nieco wycofana. Niemniej obecna. Przywiodła jakby rześkość lasu... Pomyślałam o drewnie, liściach i igłach wdeptanych w ziemię.

Jednocześnie rosła też maślaność. Już mniej ciastkowa, bardziej taka po prostu... nabiałowa? Jakby maczać maślane ciastka w mleku? I mlekiem je popijać. Ich smak się zdawał się rozmywać... Choć wyłoniła się cukrowość - jakby dodatkowo docukrzająca mleko?

Mandarynki zmieniły się w pomarańcze. Także słodkie, ale charakterniejsze, choć drobny kwasek tylko pomykał w tle. Wkroczył za to ananas... wciągając cytrusy w owocowo-mleczny koktajl.

Lekka gorzkość nieco się zatraciła, a kompozycja wydała mi się aż zaskakująco maślano-mleczna. I słodka, jakby tak chodziło o mleko do przesady posłodzone naturalną wanilią.

Wanilia końcowo zmieszała się z sugestią kwiatów i razem z nimi zadrapała w gardle.

Po zjedzeniu został posmak orzechów, nieco podrasowanych ziemią. Do tego czułam silną słodycz wanilii i soczysty splot mandarynek z pomarańczami. Myśl o ciastkach maślanych popijanych mlekiem waniliowym też się utrzymała.

Całość nawet mi smakowała, ale była za łagodna. Delikatna gorzkość o palono-laskowo orzechowym charakterze, podkreślona ziemią mieszała się z wysoką słodyczą. Ta była wyraźnie waniliowa, maślano ciastkowa i trochę cukrowa, ale też soczysta od mandarynek, przechodzących w pomarańcze. Mimo ich obecności, kwaśność była znikoma. Tabliczka na szczęście nie wyszła ciężko czy tłusto jak się obawiałam.


ocena: 7/10
kupiłam: Allegro
cena: 14,54 zł (za 80g)
kaloryczność: 592 kcal / 100 g
czy znów kupię: nie

Skład: kakao, cukier, tłuszcz kakaowy, wanilia

środa, 6 marca 2024

SM Gostyń Gostyńskie mleko zagęszczone słodzone

Mleko w tubce to produkt, o którym kompletnie zapomniałam - jadłam je w bardzo wczesnym dzieciństwie, bo miałam frajdę z opakowań z kotem (wtedy metalowych). Jak jednak tubka mleka Jal śmietankowego pojawiła się u nas w domu, Mama pomyślała, że kupi drugą sobie. Planowała dodawać je sobie do kaszy manny i swoich biszkoptowych ciast, ale plan spalił się na panewce. Na mleko narzekała i spróbowała mojego, stwierdzając, że nie do porównania. Mleko z kotem wydawało mi się po prostu w porządku, ale nie bardzo umiałam sobie wyobrazić, co można zepsuć w czymś tak prostym, jak słodzone mleko. Z niezdrowej "ciekawskości" postanowiłam sprawdzić, co też za potworka kupiła Mama.

SM Gostyń Gostyńskie mleko zagęszczone słodzone to "mleko zagęszczone słodzone ", produkowane przez Spółdzielnię Mleczarską w Gostyniu, dostępne w tubkach 150g. Zawartość tłuszczu to 8%, a suchej masy mlecznej beztłuszczowej 20%.


Mleko wąchane bezpośrednio z tubki pachniało raczej słabo, jakby po prostu cukrem i zagęszczonym mlekiem. Po wylaniu na łyżeczkę doszukałam się jeszcze cięższego motywu mleka w proszku, acz ono zdawało się też nieśmiało aspirować do śmietanki.

Mleko było rzadkawe, ale nie rzadkie. Wydało mi się nieco ciągnąco-glutowate. Na łyżeczkę skapywało powoli. W trakcie jedzenia mleko dało się poznać jako śmietankowo tłuste, a także zaskakująco pyliste. Przypominało trochę mieszankę stopionej białej czekolady o wysokiej tłustości i kisielu. Z ust znikało szybko.

W smaku najpierw poczułam tłuste mleko, niecodziennie podkręcone. Tak, jakby właśnie skondensować smak mleka i wzmocnić je... mlekiem w proszku? "Czymś" - bo nim cokolwiek przyszło mi do głowy, rozbrzmiała słodycz.

Była to słodycz czysto cukrowa. Poczułam się, jakby w ustach zaczęła mi się rozpuszczać kostka cukru, wraz ze specyficzną dusznością cukru w kostkach (i echem kartonowego opakowania?). 

Mniej więcej w połowie rozpływania się porcji w ustach w gardle zadrapało. Tłuste mleko i cukier mknęły jakby na wyścigi, co wyszło ciężko. Czysta cukrowość męczyła, przeszkadzała, bo nie trafiła na wyrazistego kompana.

Mleko bowiem zaczęło zalatywać mlekiem w proszku, co jeszcze podniosło duszność. Do cukru dodało jakby swoją własną słodycz, ale mimo że czułam kumulację mleka tłustego skondensowanego, mleka w proszku, nie przełożyło się to na głębię, a wręcz przeciwnie.

Posmak był mleczno-słodki, jakby niezbyt naturalnie, ale nie sztucznie... To było dziwne, dość osobliwe. Czułam się, jakbym zjadła kostkę cukru (może nie jedną) i trochę takiego tłustego, czystego mleka wymieszanego z mlekiem w proszku.

Całość nie była szczególnie zgrana. To po prostu mieszanka mleka z mlekiem, a więc jakby połączyć tłuste mleko skondensowane i mleko w proszku oraz cukier. Wyszło to duszno, ciężko. Było bardzo słodko i bardzo mlecznie, ale jednocześnie bez charakteru. Jakby tak po prostu pocukrzyć mleko. Jakbym miała to do czegoś dodać... wolałabym już po prostu zwyczajnie posłodzić i dodać normalne mleko.
Choć słodycz realnie była niższa niż JAL Mleko zagęszczone słodzone śmietankowe w tubce, bo "w tym cukry" miało mniej o 2g, wcale tak tego nie odebrałam. Może podlinkowane było sztuczniejsze, ale ze względu na śmietankę wyszło charakterniej. Było po prostu... jakieś, że dodane do czegoś wnosiło coś pozytywnego, a dzisiaj prezentowane... fundowało czystą, nachalną słodycz i czystą, nieatrakcyjną mleczność. A jednocześnie jest, czym jest - słodzonym mlekiem właśnie.

Mama, jako że kupiła sobie, zjadła to-to, ale zła na siebie. Opisała: "Okropne, mdłe. Słodkie, a tyle że po prostu mocno zasłodzone, że nawet jakby mało mleczne, bez charakteru, nijakie. To już lepiej, jak się chce np. do kawy dodać, po prostu dodać zwykłe mleko i zwykły cukier. Do niczego mi ono nie pasowało, ani do kaszy manny, ani do ciasta biszkoptowego. Tylko przeszkadzało".


ocena: 4/10
kupiłam: Mama kupiła w Kauflandzie
cena: nie znam
kaloryczność: 322 kcal / 100 g
czy znów kupię: nie

Skład: odparowane mleko, cukier (sacharoza) 44,5%, laktoza

wtorek, 5 marca 2024

Zotter Rum Coconut / Rum Kokos Vegan ciemna 70 % z kremem kokosowym z nugatu migdałowego, białej czekolady kokosowej, mleka kokosowego z sokiem ananasowym i wiórkami kokosowymi oraz czekoladowym kremem z rumem

Dzisiaj przedstawiana czekolada to nowość, ale mi się jakoś już kojarzyła... Aż w końcu przypomniałam sobie! W 2020 była przecież Zotter White Rum / Coconut / Pineapple, która naprawdę mi smakowała, jednak wciąż nie była w 100% w moim typie. To było połączenie mocno kojarzące się z pina coladą, a więc duetem kokosa i ananasa, którego fanką nie jestem. Obecnie w ogóle nie lubię przesytu, zbyt wielu składników, więc spodobała mi się wizja takiej czekolady "okrojonej". Ucieszyłam się więc na opisywaną w tym poście do czasu aż... odkryłam szczegółowy opis. I tu niestety Zotter musiał wepchnąć chociaż trochę ananasa, a dokładniej sok z niego. Nie rozumiem, czy już nie można zrobić kokosowych słodkości bez dodatku tego owocu? Lubię go, ale osobno.


Zotter Rum Coconut / Rum Kokos Vegan to ciemna czekolada o zawartości 70% kakao nadziewana (30%) kremem kokosowym na bardzie praliny / nugatu migdałowego i wegańskiej białej czekolady kokosowej, mleka kokosowego z sokiem z ananasa i chrupiącymi wiórkami kokosowymi oraz (30%) kremem z ciemnej czekolady z rumem; wegańska.

Po otwarciu, jako że nachyliłam się nad spodem tabliczki, uderzył mnie wręcz ordynarny rum. W przypadku spodu dominował zupełnie, ciemna czekolada o gorzko-palonym charakterze jedynie pobrzmiewała. W przypadku wierzchu tabliczki zapach był już bardziej stonowany. Rum pobrzmiewał, a ja poczułam delikatny duet migdałów i kokosa. Migdały zgrały się z czekoladą. Wyłapałam też lekko soczyste przebłyski. Te jako ananas wraz z migdałami umocniły się po przełamaniu. Doszła do tego karmelowa słodycz (poniekąd wchodząca w rum?). Co ciekawe, alkohol po przełamaniu nie nasilił się (czego się bałam), a zgrał z resztą. Wciąż stanowił jednak mocny element w tej dość ciężkiej kompozycji.

Tabliczka wydała mi się masywna, a jednocześnie trochę delikatna. Gruba czekolada była twarda i trzaskała przy łamaniu, acz całość przejawiała pewną twardość. Wydała mi się też trochę krucha. Ciemny, czekoladowy krem na dole mimo tłustości i mazistości wyglądał na bardzo zbity i twardawy. Kokosowy za to cechowała bardziej plastyczna miękkość, ale i jemu nie brak konkretu. Już w przekroju widać ogromne wiórki.
W ustach czekolada rozpływała się powoli i maziście. Nadzienia dość szybko do niej dołączały, potem rozpływały się spójnie. Oba ze sobą się mieszały, wychodząc bardzo harmonijnie.
Białe nadzienie okazało się miękko-maziste, bardzo plastyczne i zarazem nieco zwięzło-gumiaste. Czuć w nim lekką tłustość (mleczka kokosowego?) i pylistość (wegańskiej białej czekolady?). Z czasem upuściło lekką soczystość. Szybko wyłaniały się z niego chrupkie wiórki kokosowe. Nie pożałowano ich.
Ciemny krem był bardzo konkretny i gęsty, czym podłączał się pod czekoladę. Wykazywał właśnie czekoladowość, niczym masło zagęszczone ogromem twardawej czekolady. Też wyszedł maziście i tłusto, wręcz ciężko. Wychwyciłam w nim także jakby lekkie scukrzenie.
Najdłużej rozpływała się czekolada z wierzchu, acz czekoladowy krem długo jej towarzyszył. Na sam koniec zostały oczywiście wiórki. Było ich całe mnóstwo - większość duża i bardzo duża, trochę mniejszych, poro wręcz kolosalnych. Gdy je gryzłam, od kruchej chrupkości przechodziły do lekkiej soczystości. Trzeszczały i skrzypiały, po czym łatwo znikały.

Ciemna czekolada przywitała się palono-gorzkim smakiem, który kojarzył się z dymem i palonymi orzechami/migdałami z nienachalną słodyczą palonego karmelu. W przypadku spodu lekko przesiąkła rumem.

Szybko zaznaczył się też mocny, jakby palono-goryczkowaty i słodki alkohol. Zawisł nad kompozycją, acz nie pchał się na pierwszy plan. Ciemno czekoladowy krem zapewnił spójne przejście do wnętrza, wychodząc tym samym na prowadzenie. Dominował jako splot dosadnego rumu i gorzko-palonej czekolady, które połączył motyw dymu.

Do czekolady po chwili dołączył też jasny krem poprzez delikatne migdały, podkradające się po czekoladowość. Do nich dołączył lichy mleczny wątek kokosowego nadzienia. Roztoczyło też słodycz. W pierwszej chwili wydało mi się nieco zwyczajnie lekko mleczne, ale zaraz wyłapałam mleczko kokosowe. Mdława mleczność zmieniła się w jakby ogólnie akcent roślinnej alternatywy mleka. Związała się z lekko mdławo-wodnistym wątkiem. Przez to niestety jasny krem puścił przodem ciemny i nie walczył o przebicie się. Tu raz po raz nieśmiało zapowiedział swoją obecność słodko-świeży motyw owocowy. W całości jasny krem zupełnie podporządkował się ciemnemu.
Krem jasny spróbowany osobno utrzymał pewną mdławość, a sam w sobie wydawał się lekko nasiąknięty rumem.

Czekoladowo-rumowy krem podpiął się smakiem pod czekoladę, że w całości w zasadzie były nierozerwalne. Też wyszedł palono-gorzkawo, ale nieco bardziej słodko. Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa poszedł w bardziej maślanym kierunku, pozwalając zaszaleć alkoholowi. Rum smakował intensywnie, goryczkowato-słodko. Był nie do pomylenia z czymkolwiek innym. Czułam, jakby i on sam wtłaczał w kompozycję nutę palonego cukru i dymność. Podkreślił orzechowość czekolady i migdały. W obliczu rumu, który chwilami miał ordynarnie alkoholowy charakter, krem sprawiał wrażenie bardziej gorzkiego.
Ciemny krem spróbowany osobno wydawał się aż pikantnie rumowy, a do tego szczypał trochę w język.

Po debiucie rumu migdały z jasnego kremu trwały niewzruszenie, acz ten krem skojarzył mi się też nieco z orzechem kokosowym. Kokos i migdały zdawały się nakręcać wzajemnie, mimo że z czasem znacząco wzrosła soczystość - już rozpoznawalnie ananasowa. Jednocześnie rosła też słodycz. Kokos emanował też od wiórków. Subtelna nutka ananasa wniosła rześkość chyba kontrastowo do ciężkiego rumu, acz... on też jakby podłączył się pod tę soczystość.

Bliżej końca alkohol nieco stłumił poszczególne smaki, ale sam też osłabł. Wzrosła za to słodycz, która zaczęła nieco drapać w gardle, w którym pojawiło się też alkoholowe rozgrzanie. Jasny krem wydawał się bardziej mdławy, gdy chodzi o kokosa i migdały. Soczysta kwaśność dominowała razem z wiórkami.

Wiórki gryzione na sam koniec smakowały wyraźnie sobą. Stonowały słodycz i przyćmiły rozgrzewający, goryczkowaty i jakby karmelowy alkohol, jako że miały bardzo intensywny smak, podkreślony lekkim prażeniem.

Po zjedzeniu został posmak mocnego alkoholu - rum w sumie da się rozpoznać, ale nie był bardzo jednoznaczny, a także dość wysokiej, palonej słodyczy. Złożyła się na nią karmelowość i pewna wręcz cukrowość od alkoholu. Czułam delikatne migdały, a także sporo goryczki palonej czekolady.

Całość wyszła smacznie i tyle. Ewidentnie rumowo, chwilami wręcz ordynarnie, ale jednocześnie intensywnie czekoladowo - alkohol nie zagłuszył samej ciemnej, przyjemnie gorzkiej czekolady. Pewnie dlatego, że ciemny krem był bardzo, bardzo czekoladowy. Tu trochę nie domagał jasny, migdałowo-kokosowy krem na bazie wegańskiej białej czekolady. Wyszedł zbyt nieśmiało, chwilami grał marginalną rolę. Smakował migdałowo-kokosowo (w tej kolejności), potem trochę soczyście ananasowo. Ta nuta w sumie pasowała, bo i w zasadzie nie była zbyt wyraźnie wyczuwalna. Nie wydawała się też niezbędna. Dobrą robotę zrobiły zacne, wyraziste wiórki kokosowe, których nie pożałowano. Niestety jednak, mimo ich obecności, całość pozostawiała mały niedosyt w kwestii kokosa. Tabliczka wyszła słodko, ale nie przesadnie. Miała poważny charakter. Struktura była ciężka, ale nie negatywnie, a także ryzykownie tłusta, ale jeszcze do przyjęcia.
Zotter White Rum / Coconut / Pineapple wygrywa w moim odczuciu dzięki większemu udziałowi kokosa. Mimo że była słodsza, smaki jawiły się bardziej harmonijnie. Gdyby dzisiaj przedstawiana czekolada była bardziej kokosowa albo gdyby tak nie zachwalali jej kokosowości w opisie, a z założenia miałaby być po prostu rumowa, z łatwością zgarnęłaby 8, a tak no niestety - jasny krem za bardzo zaginął.


ocena: 7,5/10
kupiłam: dostałam od zotter.pl
cena: 18,90 zł (cena półkowa za 70 g)
kaloryczność: 518 kcal / 100 g
czy znów kupię: nie

Skład: miazga kakaowa, surowy cukier trzcinowy, tłuszcz kakaowy, rum 6%, syrop cukru inwertowanego, chipsy kokosowe 4%, napój ryżowy w proszku (ryż, olej słonecznikowy, sól), mleko kokosowe 3% (orzech kokosowy, woda, substancja zagęszczająca: guma guar), migdały, koncentrat ananasowy, syrop skrobiowy, proszek kokosowy 1% (pasta kokosowa, mleko kokosowe, mąka kokosowa), cukier trzcinowy, sól, sproszkowana wanilia, proszek cytrynowy (koncentrat soku cytrynowego, skrobia kukurydziana, cukier), emulgator: lecytyna sojowa, lecytyna słonecznikowa, sproszkowany imbir

niedziela, 3 marca 2024

A. Morin Perou Yvan noir 70 % ciemna z Peru

Niedługo po pierwszym większym zamówieniu z Chocoladeverkopers ze względu na pewne niezrozumienie i mały problem, który wyniknął po drodze, z racji czego dostałam zniżkę na kolejną przesyłkę, złożyłam drugie zamówienie. W sklepie pojawiły się bowiem Moriny, których jeszcze nie jadłam - edycje limitowane. Najpierw jednak postanowiłam zjeść nielimitowaną, a po prostu taką, której nie znałam, z Peru. Marka ma bowiem w ofercie kilka z tego kraju, a z różnych regionów. Wszystkie pamiętałam jako bardzo smaczne, więc czułam, że i ta będzie zacna. Jej opis był dość ciekawy. Kakao, z którego ją zrobiony, otrzymało nazwę "Yvan" po producencie (Yvan Chevalier), który pokazał czekoladziarni Morin zacną plantację z ziarnami, które ich zaintrygowały, a także zajął się sprawami logistycznymi (by dostarczyć je do Francji). Kakaowce te rosną w położone w centrum kraju prowincji Atalaya, w regionie rzeki Ucayali, gdzie jest klimat równikowy. Rosnące w cieniu rośliny mają w swym "drzewie genealogicznym" criollo, acz są hybrydą. Criollo przemieszało się z dzikimi, rodzimymi kakaowcami z Amazonii. Odmiana ta więc genetycznie jest dość złożona. Byłam ciekawa, czy smak będzie podobnie skomplikowany.

A. Morin Perou Yvan noir 70% to ciemna czekolada o zawartości 70 % kakao "Yvan" z Peru, z regionu rzeki Ucayali, z prowincji Atalaya.

Po otwarciu uderzył zapach słodkiego drewna sandałowego z wątkiem gliniastej ziemi, który dodał mu powagi. Gorzkość zaprezentowała do granic możliwości czekoladowy piernik, czekoladowo-korzenne ciasto. Korzenność jawiła się raczej jako słodko-ciepła niż ostra. Mieszała się z kwiatami i paloną słodyczą karmelu. Ten do ciast dodał nieco owocowych akcentów - soczystych daktyli, suszonych moreli. Przez myśl przemknęło mi też wilgotne, cynamonowe ciasto "chlebek bananowy". Po nich pojawiło się też słodkie, wręcz ciężko-słodkie bardzo dojrzałe kaki. Słodycz jednak nie była wysoka, soczystość też. Ostatnia zawarła w sobie lekką wytrawność, nasuwając na myśl korzenno-czekoladowe ciasto marchewkowe i chlebek dyniowy. Wszystkie one mogły zawierać jakieś orzechy.

Tabliczka była skaliście twarda do tego stopnia, że ledwo ją łamałam. Przy łamaniu trzaskała głośno, skaliście i jakby była niecodziennie pełna, masywna, skondensowana.
W ustach rozpływała się kremowo, w tempie umiarkowanym. Okazała się lekko mazista, acz bazowo zbita. Jej tłustość była średnia, ale ewidentnie maślana. Z czasem robiła się nieco zawiesinowa, jakby tak zbity kawałek zrzucał z siebie coraz to kolejne, lekko soczyście-wodniste fale, dając się przy tym poznać jako lekko ziarnisty.

W ustach pierwsza rozgościła się słodka cynamonowość, układająca się po chwili w cynamonowe bułeczki. Trochę maślane, mocno wypieczone, o ciepłym charakterze.

Przemknęła wytrawnie-słodka soczystość. Odnotowałam ciasto marchewkowe, przechodzące w bardziej wilgotne i nieco biszkoptowe ciasto "chlebek dyniowy". Przyprawić je musiano słodkimi, ale nieostrymi przyprawami korzennymi. Do głowy przyszły mi czekoladowe wersje tych ciast, jako że czekoladowość wydawała się rozbrzmiewać w 200%.

Słodycz słodkich bułeczek niby trochę rosła, ale nie wydawała się napastliwa. Wzmocniły ją kwiaty, łączące pewną ciężkość z nutą... żywych roślin. Nie była to w pełni rześkość, czy wysoka soczystość, ale... coś w ten deseń. To jakby aluzje do kwasku ziół... "ziołowych kwiatów"? Do kwiatów dołączyły banany i kaki - soczyste w sposób cięższy, taki, który potrafi nieźle zasłodzić.

Z czasem do kwiatowo-owocowej słodyczy dołączyły jeszcze suszone morele. Także ich słodycz była ciężkawa. Czekoladowość cynamonowych wypieków zasugerowała jeszcze daktyle. Słodycz osiągnęła apogeum, acz nie przegięła, a z owoców ostały się te suszone. 

Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa do głowy przyszedł mi korzenno-czekoladowy wypiek - keks? - z bakaliami; właśnie suszonymi daktylami i morelami. Chyba kryły się tam jeszcze jakieś nieco kwaśniejsze suszone czerwone owoce.

Ciepło przypraw i ciast zaczęło potem przechodzić w słodko-orientalne drewno sandałowe. Wprowadziło więcej drzew. Drzew kwitnących? Wyobraziłam sobie ich masywne konary i korzenie, porastające gliniasty torf. Pomyślałam o ziemi, muśniętej pojedynczymi promieniami słońca. Słodycz palonego karmelu pobrzmiewająca w tle, podkreśliła ten akcent.

Suszone morele tchnęły obietnicę kwasku... Przez moment pomyślałam o leciutkiej nucie skórki cytryny, jej włóknach i może kropelce soku, ale zaraz za sprawą drzew i kwiatów przeszło to raczej w sugestywnie kwaskawy wątek ziół... ziołowo-kwiatowej herbaty, naparu? O lekkiej goryczce, cierpkości...

Goryczka, zmotywowana drzewami, nagle niemal na przód kompozycji wypchnęła orzechy włoskie. Jednoznaczne i intensywne, w zasadzie zdominowały na chwilę wszystko, po czym osiadły w wypiekach, jakby tak kosztować różnych ciast z mnóstwem orzechów włoskich - ciasta marchewkowego, chlebków dyniowego i bananowego, które końcowo nieco zadrapały, ociepliły gardło przyprawami i słodyczą.

Po zjedzeniu został posmak orzechów włoskich oraz ziemiście czekoladowego, ciepłego piernikowego ciasta. Czułam słodycz daktyli, kwiatów i cynamonu, przełamaną cierpkawym naparem, herbatą ziołową. W tle majaczył akcent skórki cytrynowej - albo to zioła ją tak udawały. Do tego ostała się soczysta cierpkość jako mieszanka ziół i niejednoznacznych, suszonych czerwonych owoców.

Czekolada była przepyszna, choć jak dla mnie nieco za słodka. Drzewa, drewno sandałowe, słodko-wytrawne wypieki (ciasto marchewkowe, dyniowe), suszone morele i daktyle wyszły bardzo ciepło. Gorzkość nakręcona ziemią, świeżość kwiatów, cierpkość ziołowej herbaty, naparu ciekawie przeplatały się ze słodyczą kaki i bananów oraz palonego karmelu. Nagłe uderzenie orzechów włoskich pozamiatało, było cudne. Czekoladowość ogółu aż niezwykła, wielopłaszczyznowa. Soczystość choć obecna, nie zaserwowała kwaśności. Ta nie pasowałaby, ale wolałabym jednak, by słodycz wyraźnie stała za gorzkością, a nie tak z nią kręciła. To drobna wada.

Nie przypomina bogato czerwono owocowej Morin Perou Toumi noir 70 % mimo jej nuty herbaty ziołowo-miętowej, ani też bardzo owocowej, ale już za sprawą słodszych owoców, Morin Perou Pablino Noir 70 %  z nutami orzechów - acz arachidowych. Miały coś wspólnego, ale nie tak, by się kojarzyły mocno. Regionu chyba też bym nie rozpoznała w ciemno.


ocena: 10/10
cena: €6,95 (około 32 zł)
kaloryczność: 606 kcal / 100 g
czy kupię znów: chciałabym

Skład: ziarna kakao, cukier trzcinowy, tłuszcz kakaowy

sobota, 2 marca 2024

(18+) miód pitny Lietuviškas Midus Trakai

Jestem zobowiązana poinformować, iż wpis ten przeznaczony jest tylko dla osób pełnoletnich, które ukończyły 18 lat.

Dawno, dawno temu, ojciec obiecał mi, że kupi mi na osiemnastkę miód pitny, bo mnie ciekawił. W młodości byłam wielką fanką miodu, więc i to chciałam spróbować. Potem jednak o tym zapomnieliśmy, a mi alkohole wcale przeszły. Latem 2023 ojciec pojechał na urlop do Suwałk, gdzie jest sklep litewski i kupił mi miód pitny. Jako jednak że nie ma w zwyczaju mnie słuchać i oszczędza często nawet na tym, na czym nie powinien, władował mnie w niesmacznego sękacza (na szczęście nie litewski) i trójniak, nie zaś półtorak. To właśnie, jeśli już miałabym teraz jakiś miód pitny pić, półtorak byłby tym, co by mnie interesowało. To jest ponoć najlepszy miód pitny, bo ma największą zawartość miodu, nie jest rozcieńczony. Niestety, wpadł mi trójniak. Podeszłam do próbowania go raczej na zasadzie "aby mieć z głowy", bez większego zainteresowania. Szkoda.
Poczytałam w internecie trochę, co mi dokładnie wpadło. Otóż firma Lietuviškas Midus produkuje miody pitne od 1959 roku, doprawiając swoje trunki m.in. kwiatami lipy, jałowcem i żołędziami. I to dopiero taka mieszanka poddawana jest fermentacji.

Lietuviškas Midus Trakai to litewski miód pitny trójniak, u mnie 0,5l w kamionce, marki Lietuviškas Midus; zawartość alkoholu 15 % vol.

Poczytałam trochę, że tradycyjnie podawało się miód pitny w glinianych naczyniach, ale ja zdecydowałam się na ulubione szkło, też by zdjęcia ładniejsze wyszły.

W pierwszej chwili zapach wydał mi się wręcz spirytusowy, bardzo mocny, ale po chwili nieco się rozszedł i z kolei przedstawił się nieco soczyście. Słodki, jasny miód także w nim poczułam, ale wchodził w wątek cukrowo-alkoholowy i cukierkowy jak miodowe landrynki i jakieś słodycze ze scukrzonym alkoholowym nadzieniem. Doszukałam się chłodno-ostrzejszego echa jakby anyżu i jałowca, ale ukrytych w mocnym, słodkim alkoholu.

Napój wydał mi się rzadki, wodnisty. W trakcie picia minimalnie lepki jak woda, do której dodano troszeczkę miodu.

W smaku na początku rozeszła się zachowawcza słodycz. Gonił tą ordynarny alkohol, że w głowie pojawiły mi się słowa "słodka wóda". Alkoholowość jednak zaraz nieco odpuściła i ujawniła się jakby lekka soczystość i nawet kwasek. Skojarzyło mi się to z jasnymi, tanimi miodami, acz nie było tak ewidentnie, klarownie miodowe.

Alkohol w połowie rozchodzenia się smaku po ustach wydał mi się już mniej spirytusowy, a bardziej cukrowy, bardzo mocny - mocniejszy, niż wskazuje jego procent. Trochę jak... podrabiana, spirytusowa wódo-whisky? Taka, co szybko lekko piecze w język. Odrobina przypraw spotęgowała rozgrzewający aspekt alkoholu. W tle znów trochę poczułam jasny miód - acz wciąż nie był to jakiś dobry, szlachetny miód. Smak miodu jawił się jako mocno rozrzedzony, rozwodniony,

Gdy trójniak spływał do gardła, dosłownie w nim palił. Mocnym alkoholem, jakby jedynie niby miodową słodyczą i piekącymi przyprawami. Pomyślałam o anyżu i jałowcu i przypomniała mi się pita kiedyś anyżówka - to wyszło jak taka trochę cukierkowo-miodowa anyżówka właśnie.

Po wypiciu miodowość znów weszła w cukierkową, sztucznawą strefę. Chyba spłycił go mocny alkohol, łączący w sobie spirytusowość, soczystość i jakby naturalną, alkoholową słodycz prosto z jakiś słodkości alkoholowych.

Całość wydała mi się słaba, nawet nie przeciętna. Trójniak, jak to trójniak - mniejszy procent miodu, więc nie dziwne, że ten miód wyszedł tak tanio i drapiąco-słodko, a nie intensywnie miodowo. Alkohol był tu mocny, palący w gardle, ale pozwalający rozchodzić się smakowi. Ten jednak nie zaserwował mi niczego ambitnego. Mocny w smaku, wręcz lekko spirytusowy, słodko-miodowy zasładzał i przypiekał i... tyle. Nie uderzał jednak do głowy, bo realnie nie był tak strasznie mocny, po prostu smakował jak bardzo mocny alkohol, co wcale na plus nie wyszło. Jak sprawdziłam cenę w internecie wydaje mi się mocno zawyżona - może przez kamionkę, może przez to, że to produkt "regionalny", ale w tej cenie to półtorak można kupić, więc ten miód to jak widać lepiej wygląda, niż smakuje. Pewnie bazuje na turystach, którzy po prostu chcą "litewski miód", a zastanawiają się nad smakiem.

Po spróbowaniu małej ilości darowałam sobie i dałam Mamie. Ona spróbowała trochę więcej, ale zdanie miała podobne: "Mało to miodowe, a bardzo słodkie, zasładzające. Wali spirytusem i smakuje po prostu tanio. Miody pitne piłam, jak byłam nastolatką, to nie pamiętam już tak dobrze, ale to na pewno nie jest dobry alkohol".
Większość wróciła do ojca, który tak to ujął: "No, po trochu wieczorami prozdrowotnie się wypije" - nie chcę wiedzieć, co w jego rozumieniu znaczy te "prozdrowotnie".


ocena: 2/10
kupiłam: dostałam
cena: nie znam
kaloryczność: nie podana
czy znów kupię: nie

Skład: woda, miód litewski, regulator kwasowości (kwas cytrynowy), chmiel, kwiaty lipy, jagody jałowca, żołędzie

piątek, 1 marca 2024

Marabou Premium Fin 70 % Lakrits ciemna mleczna z lukrecją

Gdy wyjęłam tę tabliczkę z paczki, nie umiałam powiedzieć, czy kupiłam ją przypadkiem, myśląc, że to czysta 75%, czy miałam jakiś dziwniejszy nastrój, że uznałam, iż nie zaszkodzi spróbować po długiej przerwie od takich, tabliczki z niesoloną lukrecją. W ogóle niewiele takich zjadłam, więc... chyba nie miałabym tak mieszanych uczuć, co mi było, gdyby nie skład dzisiaj przedstawianej. No, z syropem to się nie lubimy... Acz miałam nadzieję, że potworek przez to z tej czekolady nie wyjdzie.

Marabou Premium Fin 70 % Lakrits to ciemna mleczna czekolada o zawartości 70% kakao z lukrecją, a dokładniej kawałkami lukrecjowymi.

Po otwarciu poczułam dymno-paloną gorzkość, zmieszaną w równych proporcjach ze słodkim syropem kakaowym, które przeplotła nienachalna lukrecja. Wydawało się, że osiadła w dymie i słodyczy. Podkreśliła rześkość i soczystość całości. Lukrecja nadała też chłodnego charakteru nieco cukrowej słodyczy. W palonym, gorzkim wątku odnotowałam do tego kawę, a całość nieco łagodziło śmietankowe echo. Lukrecja znacząco nasiliła się po przełamaniu i w trakcie jedzenia - zrównała się wówczas z palono-gorzką czekoladą.

Przy łamaniu tabliczka raczej chrupała, niż trzaskała, dając się poznać jako delikatna i krucha. Zapewne okrągłe, szkliste kawałki dodatku nadały jej tego efektu. Już w przekroju widać ich sporo.
W ustach czekolada łatwo miękła i rozpływała się średnio szybko (chyba dodatek tak ją nieco pośpieszał). Jawiła się jako właśnie miękkawa, nieco aksamitna. Była tłusto-śmietankowa i zawiesinowa. Łatwo rzedła za sprawą kawałków dodatku. Szybko wylegały z niej na język średniej wielkości, okrągłe i mniej więcej równe, a także trochę malusieńkich, kawałki lukrecjowe. Nie był to czysty korzeń, a twardo-szkliste bryłki (jak szkliste, utwardzone cukierki?). 
Kawałki lukrecjowe rozpuszczały się częściowo wraz z czekoladą, ale zostawały dłużej po niej. Rozpuszczały się wolno, więc sporą część podgryzłam (by rozpuściły się szybciej). Śmiesznie stukały, dzwoniły o zęby. Były krucho-twardo-chrupiące. Jak utwardzony cukier?

W smaku pierwszą poczułam wysoką słodycz cukrowego syropu kakaowego. Zaraz nabrał chłodnego charakteru.

Odezwała się lukrecja, delikatnie zaznaczając swoją obecność i na pewien czas odsuwającą się na tyły. To ona jednak jeszcze umocniła chłodny wydźwięk słodyczy.

Przemknęła mi sugestia kwasku, kwasko-cierpkość niemal nieuchwytna. Zalała ją palona kawa. Gorzkawa, nieco cierpka. Osnuł ją jakby chłodny dym... Przywiódł na myśl ognisko, które zagaszono wodą, takie ognisko... zostawione do rana, już chłodne, ale wciąż z palonym aromatem.

Lukrecja w tym czasie nieco się nasiliła, ale nie była bardzo mocna czy nachalna. Jawiła się jako chłodno-słodka, goryczkowata - łatwo o myśl o korzeniu lukrecji, acz nie była w 100% naturalna (sztuczna jednak też nie). Gdy w danym kęsie zebrało się akurat więcej kawałków, przejawiały nawet słonawość.

Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa czekoladowa baza zaczęła zmierzać w maślano-śmietankowym kierunku. Jakby wystraszyła się trochę lukrecji? Zrobiła się zaskakująco maślano-mleczna. Przy tym łagodniejącym wątku wciąż czułam jednak lekką cierpkość kakao w proszku. Przypomniało o gorzkawości, acz bardzo delikatnej.

Skierowało uwagę na spalone drewno z ogniska. Wyłapałam jeszcze akcent wilgotnej, zimnej ziemi. Pomyślałam o drzewach, których korzenie ją porastają. Palona cierpkość kakao zmieszała się też z kawą - jakby ktoś ją nim trochę podkręcił. Kawą jednak zimną już.

Bliżej końca, gdy kawałki mocno się odsłoniły, lukrecja zaczęła nieco spłycać smak czekolady - trochę jakby jeść czekoladę z lodówki. Usta wypełnił mi chłód o nieco pikantnie-słodkim zacięciu. Końcowo czekolada jawiła się jako delikatne, "kakałkowo-cukrowe" tło. Kojarzyła mi się ze słodkim kakao zrobionym na mleku - bo i właśnie mleczna nuta mocniej się zaakcentowała. Acz gdy w kęsie akurat było więcej kawałków, chwilami robiło się jakby słono.

Kawałki na koniec wyeksponowały swój smak. Były intensywne, ale nie siekierowe. Przede wszystkim czułam w nich lukrecję o chłodno-ostrym charakterze, co aż mroziło język, szczypało. Chwilami robiły aluzje do słoności, przemykał w nich kwasek. Sporadycznie słonawość wydawała się mocniejsza, acz kojarzyła się nie tyle z solą, co z sodą. Ogólnie jednak okazały się słodkie w cukierkowym kontekście (jak białe Tic Taki?). Niektóre gryzione w ogóle jawiły się jako głównie cukrowe. Dopiero dosłownie na sam koniec wyłamywało się z nich dodatkowo sztucznie-cukierkowe echo.

Po zjedzeniu został posmak mocno lukrecjowo-cukrowy, chłodny i aż szczypiący w język; czułam lekkie odrętwienie. Echo kawy i palonego kakao też się zaznaczyło, daleko jednak w tle i jakby o okrojonej wyrazistości.

Całość wydała mi się zaskakująco niezła, mimo że nie w moim typie. Mnie było za dużo tych lukrecjowo-cukierkowych kawałków, przeszkadzały mi pod względem struktury. A jednak i tak, mimo dosadnego smaku, nie zdominowały tabliczki zupełnie. Lukrecję czuć wyraźnie bez nieprzyjemnych dodatków (np. chemii, soli), jednak czuć i syrop glukozowy. Niewiele, ale wprowadził cukierkowe echo. Smakowo lukrecja nie była za mocna... a jednak wydaje mi się, że chwilami za dużo do czekolady dodali tych kawałków - gdy trafił się kęs z dużą ich ilości, szły w nieprzyjemnie kwaskawo-słonym kierunku. Sama czekolada smakowała bardzo poprawnie - miała palono-gorzkawe nuty kawy, trochę dymu, ogniska, a nawet lekką ziemistość. Dla mnie jednak ta gorzkawość była za łagodna. Co prawda wyszła cukrowo za słodka, ale też nie tak strasznie, bo wpisało się to w syrop kakaowy. W pewnym momencie zaskoczyła mnie maślano-śmietankowa nuta, ale... mleko w składzie jest, więc to było po prostu ono, a nie nuta kakao.
Zjadłam 2 kostki w sumie z przyjemnością, ale pod koniec to zaczęło mnie trochę męczyć - ze względu na słodycz, smak w porywach tak dosadnie lukrecjowy, a mniej czekoladowy i obecność czegoś, co "tacza się po ustach" i sugeruje sól. Patrząc jednak obiektywnie, nie można jej wiele zarzucić.

Resztę dałam Mamie, mimo że ona nienawidzi lukrecji. Zjadła tyle samo i powiedziała: "Sama ta czekolada dobra, taka niegorzka, bardziej mleczna, że nie powiedziałabym, że ma 70 %. Sama w sobie bardzo mi smakuje. Jak tej lukrecji trafia się mniej, to w porządku jest o dziwo. A jednak jak kawałków zbierze się więcej, to okropnie, aż się słono robi. No czekolada ma być przede wszystkim słodka, a nie jakaś słona... Zepsuli dobrą czekoladę, wystarczyłoby, by tych kawałków dali mniej i było by smacznie, a tak po prostu za dużo tego napchali". Skonsultowałyśmy, że i mnie, i jej trafiła się kostka, gdzie kawałków było w punkt, i kostka, gdzie było ich za wiele. Taka nierówność i niewiadoma nam nie odpowiada. A jednak nie jest to zła czekolada, po prostu ze sporym "ale". Resztę oddałyśmy ojcu. Stwierdził, że: "jak na gorzką może być. Na pewno lepsza niż Loft 75% z kawałkami kakao". (Dostał je przy okazji jednego przyjazdu)


ocena: 7/10
kupiłam: Allegro
cena: 16,99 zł
kaloryczność: 570 kcal / 100 g
czy znów kupię: nie

Skład: miazga kakaowa, cukier, tłuszcz kakaowy, odtłuszczone kakao, tłuszcz maślany, aromat (z chlorkiem amonu) lecytyna sojowa, ekstrakt z lukreccji, syrop glukozowy, substancja glazurująca (wosk pszczeli), barwnik (E153), mleko w proszku