czwartek, 20 kwietnia 2023

Zotter Amalfi Lemon & Sage Marzipan / Amalfizitrone & Salbeimarzipan ciemna 70 % z marcepanem z szałwią oraz cytrynowym kremem na bazie przecieru z cytryn, ciemnej czekolady i białej ryżowej czekolady

Uwielbiam szałwię. Lubię zaparzoną, kocham jej zapach (zwykłej, niebieskiej, jak i białej); smak także jest mi miły, gdy chodzi o zioła. Bardzo praktyczna i przydatna w czarostwie roślina ogólnie jednak wydaje mi się niedoceniana. Jakże się ucieszyłam, gdy zobaczyłam czekoladę z nią! Miałam nadzieję, że będzie wyraźnym dodatkiem, choć obawiałam się, że to nie ona miała być gwiazdą degustacji, bo już w samym opisie Zotter skupił się na... cytrynach. Otóż dodał wyjątkowe, bo Amalfi, które swoją nazwę zawdzięczają włoskiemu wybrzeżu, z którego pochodzą. Nazywa się je też królowymi cytryn, a uprawia je tam od 2000 lat, choć kultura z tym związana na pewien czas zanikła. Są chronione oznaczeniem pochodzenia regionalnego. 


Zotter Amalfi Lemon & Sage Marzipan / Amalfizitrone & Salbeimarzipan to ciemna czekolada o zawartości 70 % kakao nadziewana (31%) marcepanem z szałwią oraz (30%) cytrynowym kremem na bazie przecieru z cytryn, ciemnej czekolady i białej ryżowej czekolady.

Po otwarciu poczułam intensywny zapach mocno palonej, trochę ziemistej  czekolady o karmelowej słodyczy i cytryny. Ich zapach wyraźniej płynął od spodu. Odważnie zawłaszczyły sobie nieco miejsca na pierwszym planie, podkreślając soczystą czarną ziemię. Wierzch wydał mi się łagodniejszy, w czekoladowo-migdałowy sposób. Po przełamaniu cytryna jeszcze się nasiliła, kojarząc się ze słodką masą/konfiturą cytrynową ze skórkami, a ja odnotowałam też szałwię. Marcepan wraz z czekoladą z kolei zasugerował nutkę piernikowo-ciemno chlebową.

Tabliczka była średnio konkretna. Przy łamaniu trzasnęła za sprawą bardzo grubej warstwy czekolady, odsłaniając nadzienia. Czekolada wgniatała się w nie, bo były bardzo plastyczne, mimo że "pełne".
Marcepan był miękko-konkretny, jednak nie zbity. Ewidentnie grudkowaty i wilgotny, rozłażący się przy robieniu kęsa.
Dolne nadzienie także było gęste, ale ani trochę nie twarde, a miękkie i bardzo, bardzo maziste. Do tego lepko-plastyczne i tłuste. 
W ustach czekolada rozpływała się gładko i kremowo. Nadzienia prędko dawały o sobie znać, rozpływając się mniej więcej równo, z tym, że grudki marcepanu szybciej się ujawniały dosłownie wyłażąc spod czekolady. Zostawały też dłużej. Całość rozpływała się w tempie umiarkowanym.
Krem cytrynowy okazał się bardziej spójny z czekoladą. Również był kremowy i czekoladowo gęstawy, acz tłustszy od niej. Mimo że mazisty i tłusty, to w zasadzie lekki. Rozpuszczał się jakby na tłuste mleko. Szybko jednak wykazywał także soczystość, która rozrzedzała całość, przyspieszając jej rozpuszczanie się.
Wydawało mi się, że nasącza to i tak już wilgotny, niezbity marcepan. W nim znalazła się siekana szałwia - mnóstwo mikroskopijnych drobinek, ale i sporo większych kawałków. Niektóre krucho trzeszczące, twardawe gałązki wydały mi się zaskakująco spore. Zostawały do pociamkania na koniec wraz z lekko trzeszczącymi miękkimi marcepanowymi "wiórkami" migdałów.
Całość była średnio harmonijna - jak dla mnie nadzienia wyszły nieco za delikatnie-miękko.

Czekolada przywitała się palonym duetem kawy i karmelowej słodyczy, do którego szybko dołączyła ziemia. Pomyślałam o wilgotnej czarnej, wręcz soczystej i kwaskawej. Musiała nieco przesiąknąć wnętrzem, bo cytrynowe echo ewidentnie czuć niemal od razu. Odnotowałam też jakby aluzję do piernika.

Marcepan dał o sobie znać bardzo szybko, wkradając się do czekolady jakby migdałowo-piernikowo-chlebową nutką i także słodyczą. Delikatnie pobrzmiewał migdałowością prawie cały czas, robiąc za nienachalne tło. Subtelna ziołowa nutka dbała jednocześnie o gorzkość.
Nadzienie cytrynowe z kolei podkręciło soczystość i... zlewało się z czekoladą.

Krem okazał się bowiem znacząco czekoladowy. Choć także mocno słodki, sporo w nim gorzkości zarówno kakao, jak i cytrynowej skórki. Kwaśność cytryny nie była mocna, ale wyraźnie przeplatała wszystko inne. Do głowy przyszła mi konfitura, masa z cytryn. Połączyły intensywny sok, skórkę, ale nie brakowało im słodyczy. Cytryny w pewnym momencie zdominowały kompozycję zupełnie. Trwało to chwilę, a potem podkreśliły ziemistość. Następnie słodycz, może na zasadzie kontrastu, bardziej zwróciła na siebie uwagę, mignęła mi pudrowość. Zrobiło się też bardziej maślano, a ja poczułam nutę białej czekolady i roślinność - nie tylko "wegańską" (ryżową), ale chyba też ocierającą się o zioła. Do tego dołączył karmel. Cytryna jednak stała na drodze ciężkości.

Wsparła ją rześko-ziołowa nuta szałwii, podkreślając konkretnie skórkę cytrynową. Chyba właśnie szałwia dopowiedziała słodyczy, która chwilami niebezpiecznie zmierzała ku grzaniu i drapaniu, ostrość ziołowego piernika. Wyskoczyła z subtelnie pobrzmiewającego marcepanu jakoś w połowie rozpływania się kęsa. Jej kwaskawo-goryczkowaty, specyficzny smak czuć świetnie i genialnie połączył cytrynę z migdałami. W kompozycji nie była jednak wyczuwalna bardzo. 
Na pewno w marcepanie spróbowanym osobno, w zasadzie dominowała swą ziołowością i przygłuszała trochę migdały (no i na koniec).

Te miały w pełni poważny, marcepanowy wydźwięk. On był "czysty" smakowo, przejrzysty właśnie w migdałowość. Marcepan ewidentnie nakręcał się z czekoladowymi wątkami. A to wiązało się też z wysoką słodyczą. Szałwia walczyła z nią o wytrawniejszy wydźwięk, wplatając ziołowość nieco goryczkowatą i świeżą.

Słodycz skumulowała się, jednak pod koniec sama czekolada wydała się z kolei bardziej gorzko-ziemista, cierpka i soczysta.

Pozostałe na koniec drobinki marcepanu z siekaną szałwią zaprezentowały swój smak, czyli właśnie przede wszystkim smakowicie ziołową szałwię na delikatnie migdałowym tle. Wreszcie to ona była numerem 1. Choć szałwia sama w sobie końcowo wyszła szlachetnie słodko, neutralizowała ogólną słodycz.

W posmaku została cierpkość kakao, ziołowa słodkawa goryczka szałwii i nutka palonej, cierpkiej kawy, ziemi, a także piernika. Te mieszały się z wyrazistą cytryną, cały czas walczącą o dominację. Było mi bardzo słodko, i to niestety w dość przeciętny sposób. Słodycz usilnie próbowała podyktować cytrynie pudrowy wydźwięk.

Całość bardzo mi smakowała, jednak mam ogromny żal do kompozycji, że w zasadzie szałwia przez większość czasu pełniła jedynie funkcje dopełniające, podkreślające. To, jak smakował sam marcepan mnie urzekło. Był tak intensywnie szałwiowy, że z ochotą zjadłabym ciemną tabliczkę z samym takim marcepanem. W tej czekoladzie bowiem pierwszą rolę grał krem cytrynowy. Rzeczywiście mocno cytrynowy, ale nie kwachowaty. Podobał mi się smak skórek, konfitury i soczystość, ale nie leżała mi słodycz, którą dodał. Wolałabym, by inaczej rozwiązano tę kwestię, a nie robiąc go m.in. na bazie białej ryżowej czekolady. Nie wyszło za słodko, ale dla mnie troszeczkę... niezgranie tak, jak bym chciała? Chyba. W dodatku wolałabym, by nadzienia nie były aż tak miękkie. Ubolewam nad tym, bo gdyby tak to poprawić, byłoby 10. To najlepsza tabliczka Zottera z tego rzutu nowości, które jadłam.


ocena: 9/10
kupiłam: zotter.pl
cena: 17,90 zł (cena półkowa za 70 g)
kaloryczność: 502 kcal / 100 g
czy znów kupię: nie

Skład: miazga kakaowa, marcepan (migdały, cukier, syrop cukru inwertowanego), surowy cukier trzcinowy, tłuszcz kakaowe, syrop skrobiowy, sok z cytryny, napój ryżowy w proszku (ryż, olej słonecznikowy, sól), napój ryżowy (woda, ryż, olej słonecznikowy, sól morska), koncentrat soku z cytryny, szałwia, sól, lecytyna słonecznikowa, sproszkowana wanilia, olejek szałwiowy

wtorek, 18 kwietnia 2023

AntiuXixona Negro 72 % cacao Intenso Dark / Noir ciemna

 Po AntiuXixona Negro 85 % cacao Intenso Dark / Noir nie łudziłam się, że ta będzie dużo lepsza, ale wiedziałam, że nie mam się czego bać. Na zwyklejszy dzień więc wystarczyło. 

AntiuXixona Negro 72 % cacao Intenso Dark / Noir to ciemna czekolada o zawartości 72% kakao, wyprodukowana przez Sanchis Mira.

Po otwarciu poraził mnie zapach plastikowej polewy kakaowej i waniliny. Ta była słodka, a do tego ciężka, sztuczna. To zapewniło tani wydźwięk. Całość wydała mi się palona dość mocno, a do tego zasypana odtłuszczonym kakao w proszku. W trakcie degustacji wydawało mi się, że pod górą prochu może kryć się kawa.

Tabliczka już w dotyku była ulepkowato-tłusta, ale zapowiadała też kremowość. Przy łamaniu okazała się twarda i trzaskająca głośno.
W ustach rozpływała się łatwo i miękko. Robiła to powoli, długo zachowując kształt. Szybko wyszła na jaw tłustość, aż trochę ulepkowata. Ta tłustość jednak wydawała się bardziej... śliskością? Napędzała to gładkość i nieprzyjemna, jakby plastikowa mazistość.

W smaku pierwsza rozeszła się delikatna gorzkość i słodycz, która miała prosty wydźwięk i średnią moc.

Gorzkość zaczęła dość szybko rosnąć, niestety jednak brakowało jej głębi. Trochę zatrzymała się, przytaczając wyraźny smak kakao w proszku, który skojarzył mi się z kakaowymi / czekoladowymi płatkami do mleka. Właśnie z mlekiem.

Tymczasem i słodycz niepostrzeżenie wzrosła, co było już cukrową szarszą. Wysoka słodycz przemieszała się z wizją miski z mlekiem i płatkami, w którym to mleko jest zabarwione kakao i zasłodzone.

Odnotowałam w tle lekką soczystość, kwasek. Jakiś ciemny... słodko-kwaskawy owoc leśny? Coś zmieszanego z cukrem...

Cukier jednak na szczęście zaczął się wygładzać. Słodycz może nie rosła, ale on wlał się w kompozycję, przez to nie był tak napastliwy i otarł się o wanilię... Za tą optował mleczny akcent, ale sam ledwo się trzymał. Następnie słodycz zmieniła się w mocno wanilinową. Poczułam wręcz cierpkość aromatu i echo czegoś tłustego*, czego za nic nie mogłam nazwać.

Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa całość złagodniała. Mleczny wątek zmienił się w cięższe masło, a kakaowo-czekoladowe płatki zbożowe w kakaowo-maślane, tłuste i miękkie babeczki. Takie z kawałkami polewowej czekolady pseudociemnej? Zacukrzonej, a mimo to gorzkiej? Płatki i babeczki ciągnęły pieczono-palony wątek. Miał średnią moc, jednak na zasadzie kontrastu z czasem przybrał na znaczeniu. Raz czy dwa wyłapałam chyba lekką nutę orzechów laskowych.

Sytuację próbowała ratować palona kawa. Pomyślałam o starych, przepalonych ziarnach, zawierających tanią cierpkość. 

Przy cierpkości kawy doszukałam się lekkiego kwasku. Tanie kakao mieszało się z wyłapaną już wcześniej drobną soczystością. Jakby tak do tych babeczek-muffinek dodano jakiś owoców? Albo owoce pokryć polewą kakaową? W pierwszej chwili mignął mi niedookreślony cytrus, ale potem... wyklarowała się słodsza borówka amerykańska. Na pewno w zasłodzonym otoczeniu czegoś tłustego (znowu to dziwne, jakby wręcz margarynowe echo*).

Wszystko to dosłownie czołgało się pod wanilinową słodyczą, kakao w proszku i tracącą na pewności siebie kawą. Nawet ona, jak i kakaowość tanich polew i słodyczy, nie dała rady konsekwentnie kumulującej się słodyczy lukrów i waniliny, które dosłownie szalały. Tym samym przygłuszyły cukier, ale ogólna słodycz i tak wyszła odpychająco i ciężko. Drapała w gardle.

W posmaku zostało jakby masło, słaba mleczno-wanilinowa nuta oraz cierpkość kakao i kawy, jakby ze zbożowych płatków. Daleko, daleko w tle pobrzmiewała też soczystość zmieszana z cukrem. To "jakby masło" mieszało się z tłuszczową nutą... nawet nie do końca tłuszczu, ale nie umiem jej nazwać.

Całość była kiepska. Zapach taniej polewy i waniliny odpychał, konsystencja śliskiego ulepka okropna, a smak wanilinowej słodyczy, tanich polew i płatków kakaowo-czekoladowych drażnił. Mleczne, babeczkowate akcenty łagodziły gorzkość, która i tak nie miała charakteru. Namiastka kawy czy soczystości nie satysfakcjonowały. A słodycz nie dość, że wysoka, to jeszcze napastliwa. W dodatku czułam w niej nutę czegoś... jakby tłustego, odpychającego, ale nie do nazwania - może to lecytyna słonecznikowa? Ponoć może wprowadzić dziwny posmak (*a przynajmniej tak czytałam).
Mimo szczerych chęci zmęczenia tego, po 3 kostkach odpadłam. Po prostu nie byłam w stanie.
Nie wiedziałam, co z nią zrobić, aż w końcu Mama powiedziała, że mimo iż nie lubi ciemnych, może spróbuje mnie poratować i sama skosztowała... Jej smakowała. Z zapachu skojarzyła się jej z Wedlem, smak opisała: "była słodka, nie gorzka, nic w niej nie czułam, a po prostu... zwykłą czekoladę. I się wciągnęłam, ale tylko pierwszym razem. Za drugim podejściem wydała mi się już gorsza, ale wciąż zjadliwa". Mamie ogólnie w miarę więc smakowała. Obie byłyśmy w szoku.

Odrobinka borówek amerykańskich i kawa (nuty chyba tu najciekawsze) oraz maślane babeczki-muffinki czułam również w wersji 85, jednak podlinkowana była o wiele mniej słodka. Miała nutę orzechów (w dzisiaj opisywanej zastąpiły je płatki zbożowe), dzięki którym nawet słodycz nabrała nieco lepszego, bo waniliowego, charakteru. Dzisiaj opisywana powaliła słodyczą i jej wydźwiękiem (waniliną) oraz ilością kakao w proszku, nieprzekładającego się na gorzkość.


ocena: 4/10
kupiłam: Allegro
cena: 6,39 zł
kaloryczność: 579 kcal / 100 g
czy znów kupię: nie

Skład: miazga kakaowa, cukier, tłuszcz kakaowy, odtłuszczone kakao w proszku, lecytyna słonecznikowa, aromat: wanilina

poniedziałek, 17 kwietnia 2023

Raaka Oat Haus 60 % Cacao Pumpkin Swirl Unroasted Dark Chocolate ciemna surowa 60 % z Dominikany z masłem z granoli z syropem klonowym oraz biała kokosowa z dynią i przyprawami korzennymi

Kocham dynie, jednak białe dyniowe czekolady, gdybym zobaczyła takie same w sobie, nie zaciekawiłyby mnie. Co innego jednak kolejne dziwo od marki, która w moim odczuciu z udziwnionymi kompozycjami dobrze sobie radzi. Choć nie lubię łączenia rodzajów czekolad i nie przemawiają do mnie te z esami-floresami, to jednak muszę przyznać, że Raaka 62 % Cacao Matcha Swirl Unroasted Dark Chocolate  mi smakowała. Stąd gdy nadarzyła się możliwość kupienia podobnej dyniowej, zdecydowałam się. A jednak już mając tę czekoladę, dowiedziałam się, że dynia to nie jedyna dziwna (jak na dodatek do czekolady) rzecz w tej tabliczce. Otóż dodano jeszcze "granola butter" czyli masło granolowe. Słyszałam o różnych dziwnych kremach z pianek, z ciastek... ale z granoli? Zrobione tak, że przypomina masło orzechowe? Dziwne! Takie rzeczy robi marka Oat Haus i właśnie jej produkt znalazł się w tej tabliczce.

Raaka Oat Haus 60 % Cacao Pumpkin Swirl Unroasted Dark Chocolate to ciemna surowa czekolada o zawartości 60 % kakao z Republiki Dominikany, z regionu Zorzal, z dodatkiem masła z granoli z syropem klonowym oraz czekolada biała kokosowa (wegańska) z dodatkiem dyni i przypraw korzennych.

Już w trakcie otwierania uderzyła mnie pikantna korzenność imbiru, cynamonu, kardamonu i gałki muszkatołowej, jakby pieprzna ciężkość i wiele, wiele innych. Ułożyło się to w ostry piernik, w którym nie brakowało palonej słodyczy karmelu i syropu klonowego. Czuć je bardzo wyraźnie, z lekką nutką dyni, która podszepnęła piernikowy dyniowy chlebek-ciasto. Za nim snuła się też lekka specyficznie pudrowa, jakby wegańska nutka zmieszana z kokosem. Była słodkawa, a zarazem niemal neutralna, niedookreślona. Kiedy wąchałam wierzch, wyraźnie zaznaczył się też ziemiście-orzechowy, akord splot kakao.

W dotyku tabliczka wydawała mi się nieco ulepkowata. Części koloru pomarańczowego bardziej proszkowo-suche, a ciemne znacznie tłustsze (i trochę śliskawe?). Przy łamaniu okazała się twarda masywna, choć trzaskała średnio glośno. Mimo że się nie kruszyła, wydawała się w pewien sposób krucha. W dodatku łamała się wyjątkowo dziwnie nierówno - w dość wymyślne kształty.
Gdy odgryzałam kawałek, "pomarańczowe" części okazały się mięciutkie. Oddawały moje wyobrażenie o maślano-dyniowym kremie tzw. pumpkin butter.
W ustach rozpływała się w średnim tempie, ogólnie kremowo i tłusto. Też trochę ulepkowato, nawet gdy chodzi o części z przewagą ciemnej lub te, gdzie była prawie tylko ona. Choć raczej gładka, nawet trochę tłustawo-śliskawa, to jednak i pylisty efekt w niej się znalazł. Była gęsta i klejąco-mazista jak smar i znaczący był w niej oleisty motyw. Zmieniała się w miękką zawiesinę.
Biała (z wyglądu pomarańczowa) samodzielnie w zasadzie nie wystąpiła. Tam, gdzie łączyła się z ciemną, dodawała jej miękko maślanego efektu i tłustej gładkości śmietanki kokosowej. Jej tłustość wydawała się bardziej uzasadniona. Także ta część miała w sobie proszkowy element. Nawet bardziej - był znaczący. Zaplątało się tam parę miękkawych drobinek koloru pomarańczowego - obstawiam dynię. Biała znikała znacznie szybciej, ale było jej na tyle dużo, że nie przeszkadzało to. Proporcje uważam za trafione w punkt.

W smaku, jak się nie wgryzłam, czy jak nie umieściłam w ustach kawałka, od razu czułam ogrom charakternych, gorzko-pikantnych przypraw.

A jednak sama czekolada ciemna robiła wszystko, by jednak rozdawać karty. W ciągu sekundy-dwóch ujawniała przede mną gorzkość czarnej, wilgotnej ziemi, kryjącej trochę soczystości. Musiała być chłodna i... przyprawiona.

Przyprawy płynęły z obu kolorów, jednak mocniejsze, imperatywne wyrywały się właśnie z ciemnej. Dominowała gorzka gałka muszkatołowa, ciężki kardamon i inne. Ziele angielskie! Zaraz znalazło się na przedzie ze swym cierpko-gorzkim smakiem (kojarzącym się z pieprzem). Ostrość rosła odważnie, poczułam jakby soczyste chili. Ciemna część była bardzo soczysta, trochę soczyście-gorzka, że przez moment pomyślałam o grejpfrucie. 
Gdy jednak ciemną próbowałam osobno, przyprawy w niej dominowały. Wtedy ewidentnie, ale i jedząc mieszane części, w tej właśnie, pobrzmiewała mi lekka "gorzkawa wegańskość", coś roślinnego... mdławego? I zmieszanego z nutą olejo-oliwy oraz goryczowatą (obstawiam olej kokosowy). To jednak przeważnie nikło w ogromie pikantnie-gorzkich przypraw, gryzących w język i rozgrzewających gardło oraz szybko rosnącej słodyczy.
Ciemna czekolada napędzała wysoką, lekko paloną słodycz karmelu i syropu klonowego, co z ogólnej soczystości wydobyło pomarańcze.

Obie części były słodkie - biała oczywiście bardziej, ale adekwatnie. Słodycz ciemnej wydała mi się jednak chwilami za mocna (jak na ciemną). Obie w sposób palony, co ogólnie przełożyło się na duet syropu klonowego i karmelu. Syrop płynął z ciemnej, wraz ze swoją przypaloną nutką, natomiast biała dała się poznać jako słodsza w bardziej uroczy sposób.

Dyniowa (biała) część ogólnie kompozycję trochę łagodziła, najpierw wplatając nutkę śmietanki kokosowej, a więc słodkiego i tłustego, subtelnego kokosa. Okazała się niewiarygodnie mleczna, chwilami zaskakująco konwencjonalnie mleczna. Bazowo wydała mi się maślana, aczkolwiek i dynię czuć. Czasem tonęła, czasem trochę się wybijała jako słodkawo-ciastowa, leciutko soczysta. Znowu pomyślałam o smarowidle pumpkin butter, lekko przyprawionym korzennymi, ciepłymi przyprawami. Cynamon podkręcił słodycz, która była w niej trafiona w punkt; znacząca i głęboka. 

Gdy tak obie się mieszały, białej zostawało coraz mniej, czyli jakoś mniej więcej w połowie kęsa, zdarzało mi się wychwycić ewidentnie nutę oliwy z oliwek, a słodycz karmelu i syropu klonowego wydawała się aż słodziuteńka. Podkreślała je naturalna słodycz dyni i kokosa.

Potem jednak znowu robiło się coraz ostrzej. Cynamon i gałka muszkatołowa, ziele angielskie i inne przyprawy korzenne wirowały z soczystością imbiru i chyba jakiś cytrusów z czekolady, po czym przywołały zioła. Goryczkowate, cierpkie zioła miały chłodzący wydźwięk. Czasem udawały miętę i anyż - przy czym piekący w język soczysty imbir miał spory udział, ale i rozmaryn wyraźnie się pokazywał. Sporadycznie wydawało się, że przemykają pieprz i chili. Raz czy dwa trafiłam na sól. Moc przypraw i ziół przez moment była naprawdę wysoka, ale nigdy napastliwa; wkradała się za to w nie dziwaczna gorycz, lecz koniec końców opanowywały się.

Ziemista czekolada uwolniła orzechową nutę. Łagodniejsze, "wegańskie nuty" podkreśliły orzechowość, same nieśmiało sugerując zbożowość... płatki... owsiane? Napoje roślinne? Palono-pieczone wątki pojawiały się epizodycznie. Sporo spalenizny mieszało się ze słodyczą. Goryczka harmonijnie igrała z aż drapiącą w gardle słodyczą. Syrop klonowy nie zawsze był oczywisty jako smak.

Chłodzące zioła i przyprawy pod koniec niewiarygodnie nakręcały się z soczystością, ale końcówka wyszła już łagodniej. Nawet nieco mdławo. Echo dyni zostało jako posmak na krótko, a uwagę przyciągnęła oleistość, maślaność. Imbir z kolei odrobinę piekł w język, co jednak wydobyło pomarańczę.

W posmaku, gdy kęs już zniknął, zostały przyprawy ostro-korzenne, goryczkowate i piekące, a także kokos jako słodkawo-tłuste mleczko i goryczowaty olej kokosowy. Czułam coś pudrowego, paloną słodycz i cierpko-soczystą ziemistość oraz soczyste cytrusy. Nieoczywista orzechowość też jakoś zawisła. Dynia jednak zniknęła zupełnie.

Całość mnie zaskoczyła. Nie spodziewałam się takiego ogromu tak ostro-gorzkich przypraw korzennych i ziół. Były bardzo wyraziste i przejrzyste, mimo tego, jak dużo ich dodano. Rozgrzewały i chłodziły, piekły, a jednak nie zagłuszyły reszty; nie przesadzono z nimi. Tabliczka zachowała soczystą ziemistość, dynia pojawiała się - choć jak na mój gust za słabo. Trochę nikła, ale w sumie nie odebrało to całości przyjemnego wydźwięku. Słodycz była interesująca, bo nieoczywista. Całość nie była jednak siekierą, choć wiele na to wskazuje. Łagodzących, maślano-śmietankowych, wegańskich wątków było sporo. Przyjemnie wyrazisty kokos zachwycił mnie, ale czułam też nuty niedookreślone, bez których bym się obyła - obstawiam granolowe masło. Czekolada chwilami wydawała się aż mało czekoladowa, ryzykowna, ale jako jednorazowa ciekawostka, smaczna. Ja bym jednak dodała znacznie mniej tego granolowego masła, a więcej dyni. I na pewno pozbyłabym się całej soli (trafiłam na tylko, choć dla mnie to aż, dwa kryształki).
Bardzo jednak nie podeszła mi struktura tłusta i ulepkowata. Ta oleistość i posmak oliwy bardzo mi przeszkadzały, a "mięciutkość" dyniowej części też jakoś nie leżała.
Ogólnie jednak jestem pod wrażeniem, że w sumie coś tak "dzikiego" wyszło tak przystępnie. Interesująca kompozycja.


ocena: 8/10
cena: € 3,38 (za 50g; dostałam rabat)
kaloryczność: 536 kcal / 100 g
czy znów kupię: nie

Skład: ziarna kakao, cukier trzcinowy, tłuszcz kakaowy, kokos, ekologiczne masło granolowe Oat Haus (bezglutenowe płatki owsiane, siemię lniane, oliwa z oliwek, syrop klonowy, olej kokosowy, cynamon, sól, ziele angielskie, kardamon, imbir, ekstrakt z rozmarynu), sproszkowana dynia, lecytyna słonecznikowa, cynamon, imbir, ziele angielskie*, kardamon,  gałka muszkatołowa

*Allspice - w zasadzie niektórzy tłumaczą to jako ziele angielskie, czasem zostawiają po prostu "allspice", traktując jako mieszankę przypraw. Jestem jednak prawie pewna, że chodzi o ziele angielskie (inaczej nazywane pieprzem jamajskim)

niedziela, 16 kwietnia 2023

Chapon West Papouasie ciemna 76 % z Papui - Nowej Gwinei

Dlaczego akurat tę tabliczkę wybrałam na akurat ten dzień? Nie miałam żadnych konkretnych kryteriów wyboru, więc zaważyło, że dawno nie jadłam czekolady z tego w zasadzie nie często spotykanego regionu oraz to, że miała najkrótszą datę z posiadanych Chapon (czy raczej najmniej długą - jak ja kocham duże zakupy bezpośrednio u producentów, kiedy to przysyłają same świeżynki!). I... chciałam coś pysznego, a ta marka to pewniak.

Chapon West Papouasie to ciemna czekolada o zawartości 76% kakao z zachodniej Papui - Nowej Gwinei.

Po otwarciu uderzył duet jasnych kwiatów i orzechów o bardzo maślanym charakterze, które po chwili zadeklarowały się jako nerkowce. Przy maślanej nucie pobrzmiewało echo kwaskawo-podbuzowanego kefiru. Kwiaty rozchodziły się na biały, ewentualnie bardzo jasny bez lilak i jaśmin. Były pełne słodyczy i wilgoci... niemal soczystej, przez którą podeszły do nich owoce - trochę ciemnych, w tym borówki amerykańskie, trochę cytrusów (chyba głównie cytryna). Połączył je, wraz z kwiatami bardzo harmonijnie, słodki, soczysty banan. Bananowo-kwiatowy splot wydawał mi się chwilami niemal miodowy, bardzo słodki. Całości jednak nie brakowało gorzkości ziemi ukrytej w dymie, a nawet pewnej wytrawności... jakby... oliwek? 

Tabliczka w dotyku wydawała się sucha. Była bardzo twarda, a przy tym trochę krucha. Podczas łamania trzaskała głośno jak skała, ujawniając ziarniście-piaszczysty przekrój.
W ustach rozpływała się bardzo powoli i dość gęsto. Lekko miękła, długo zachowując kształt i formę. Zdradzała lekką pyłkowość, po czym upuszczała trochę soczystości, niczym masywny i maślany krem z orzechów ze zmiksowanymi na sos owocami.

W smaku pierwsza jako baza rozeszła się maślaność oraz owocowa mgiełka, sugerująca soczystość. Delikatnie swoją obecność zaznaczył banan z borówką amerykańską, wplatając pierwsze, bardzo subtelne przebłyski kwasku.

Niemal od początku do maślaności zaczęła docierać delikatna gorzkość. Maślaność więc prędko nabrała orzechowego charakteru, a że lada moment pojawiły się kwiaty, do głowy przyszły mi maślane bułeczki i maślano-orzechowe ciastka, które zadbały o lekko pieczoną nutkę. O głos zaczęły dopraszać się orzechy nerkowca.

Dzięki temu subtelna gorzkość, też nieco o orzechowym charakterze, zaczęła rozchodzić się już wyraźnie, współtworząc bazę.

Rozlała się słodycz. Ta już była odważna i wyrazista. Banany zmiękły, owoce nieco się zgubiły. Zbierało się za to coraz więcej kwiatów. Początkowo zasunęło to jednak nutę jasnego, mocno kwiatowego miodu. Miód zalał i nasączył maślane bułeczki. Także maślane ciastka musiały być właśnie nim posłodzone. Pomyślałam też o brytyjskich ciastkach typu shortbread (nigdy nie jadłam; ponoć mają nutę żółtego sera) maczanych w miodzie.

W połowie rozpływania się kęsa z kwiatów wyraźniej wyłonił się jaśmin, soczystość owoców przerabiając na po prostu rześkość i wilgoć, a tym samym przełamując zasładzający aspekt miodu. W tym samym czasie gorzkość narastała. Chwilami jakby próbowała osnuwać kwiaty dymem, a potem... dym ten zebrał się przy czarnej, także wilgotnej ziemi. Może z lekką, wytrawniejszą nutką prawie grzybową?

Za sprawą gorzkości maślaność i pieczona nuta zaczęły zmieniać się w orzechy nerkowca. Lekko prażone, naturalnie słodkie, wyraziste. Aż nagle uderzyły tak, że w zasadzie stały się bazą, zajęły pierwszy plan. Trwały tak chwilę.
Kryła się za nimi bardziej wytrawna nutka, ale nie mogłam jej złapać.

Z lekkim opóźnieniem działał jaśmin. Gdy tylko słodziutkie nerkowce zaczęły robić trochę miejsca na przodzie, kwiaty to wykorzystały. Jaśmin wsparł biały lub jasny bez lilak. Na pewno róże! Wilgotne, żywe kwiaty niosły świeżość, co na powrót wykorzystała soczystość.

Tym razem jednak odważniejsza. Odnotowałam cytrusy... głównie cytrynę, wraz z goryczkowatą skórką. Zetknęła się z wytrawniejszą nutką, a mi do głowy przyszły świeże oliwki (wyobrażenie, bo nigdy nie jadłam ,a tylko czytałam, że ponoć są gorzkie). Schowały się jednak w wątku jakby podbuzowanego cytrusa. Cały czas jednak było też słodko. Wróciły banany, trochę podsycała je ta cytryna, ale one... one łączyły owoce z miodem. A z owoców wyłapałam jeszcze... jakieś ciemne albo odrobinkę czerwonych...? Jako jakaś konfitura/przecier z miodem?

Przez to podbuzowanie mignął mi kefir, choć wyraźnie takiego nabiału nie czułam. Bardziej maślaność, może z racji nerkowców.

Na końcówce miód oblekł je albo... albo to one wydawały się tak słodkie? Jak słodziutka miazga z nich? Otulone to-to na pewno było jasnymi, białymi kwiatami.
Kwiatami, które kryły też cierpkość, o której przypominał dym (i odrobina wilgotnej ziemi?).

W posmaku została właśnie delikatna ziemia, trochę dymu i maślaność, maślane nerkowce lekko podpieczone. O tym przypominały maślano-miodowe ciastka. Drobna wytrawność (oliwek?) mieszała się ze skórką cytryny, a wszystko osładzał miód. Nie za mocno i w dodatku w sposób lekki. Po kwiatach została bowiem właśnie taka specyficzna lekkość.

Czekolada była przepyszna. Mimo dość wysokiej słodyczy miodu, kwiatów, bananów i trochę borówek amerykańskich, mimo w sumie łagodności (bo czułam dużo maślaności, orzechów, ciastek), miała intrygujący charakter. Kwiaty - jaśmin, bez - wraz z nerkowcami, a jedynie z przebłyskami cytryny, ziemi wyszły genialnie. Leciutki kwasek, delikatna, ale znacząca gorzkość poradziły sobie ze sporą ilością słodyczy, która dzięki lekkości kwiatów nie wyszła przesadnie. Lekko wytrawna nuta odnalazła się zacnie, nigdy w pełni nie ukazując - w przypadku tych nut to świetne rozwiązanie. Jednak nie zgadłabym chyba, że to 75%.

Sporo maślaności i dym czułam też w Pralus Papouasie Trinitario 75 %, ale w nim właśnie dym był bardziej istotny. Do tego czerwone owoce i kwaśny jogurt - wyszła zdecydowanie poważniej, mocniej. Chapon zdecydowała się na łagodność, ale to łagodność w naprawdę dobrym stylu.


ocena: 9/10
cena: 7,20 € (za 75g)
kaloryczność: 584 kcal / 100 g
czy kupię znów: chciałabym

Skład: miazga kakaowa, cukier trzcinowy, tłuszcz kakaowy

sobota, 15 kwietnia 2023

To'ak T.cacao 76 % Dark Drinking Chocolate

Nigdy bym nie powiedziała, że na blogu pojawi się recenzja pitnej czekolady... A jednak. Czekolady i czekoladki To'ak jedynie widywałam. Cena zwalała z nóg i po prostu wiedziałam, że za nic ich nie kupię. To chyba najdroższe, i w dodatku małe, czekolady, jakie widziałam. Gdybym jednak mogła coś ich spróbować, marzyłaby mi się czysta ciemna tabliczka. Wszechświat zadecydował inaczej. Jednym z gratisów od The High Five Company była To'ak, ale... do picia. A ja czekolady nie pijam, nie przemawia to do mnie. W zasadzie w ogóle nie lubię smakowego picia (dopuszczam czyste, proste herbaty i czasem kawę). Gdy jednak już znalazła się u mnie czekolada do picia tej klasy, po prostu nie mogłam jej nie spróbować. Kakao, z jakiego ją zrobiono, to pochodzące z rejonu Piedra La Plata ekwadorskie Heirloom Nacional, ze zbioru z 2017 roku.
Dokładnie się doinformowałam, co i jak należy zrobić, i postanowiłam, że zrobię sobie mocną siekierę i będą ją łyżeczkować bądź sączyć, jak herbatę z czarek w Japonii, z miseczki. Nie znalazłam bowiem żadnego pasującego naczynia - producent polecał filiżanki do espresso, ale nie mam czegoś takiego i... nie lubię filiżanek. Ulubiony kubek na przygotowywaną ilość za duży, inne niefotogeniczne; szklanki i kieliszki jakoś tak... nie pasowały.
Zawyżyłam sugerowaną przez Piotra z Sekretów Czekolady (którego się wcześniej radziłam) ilość czekolady i zaniżyłam ilość płynów. Zamiast optymalnych 3 czubatych łyżek na 100 ml mleka, zrobiłam po swojemu (też dlatego, że w opakowaniu było 50g, które chciałam wypróbować na dwa sposoby, oba na gęsto).

To'ak T.cacao 76 % Dark Drinking Chocolate to ciemna czekolada o zawartości 76% kakao z Ekwadoru (z rejonu Piedra La Plata) do picia (czekolada pitna / gorąca czekolada).

Sucha czekolada po otwarciu pachniała delikatnie, bardzo słodko w karmelowy sposób, trochę drzewnie, trochę ziemiście. Odnotowałam soczystość owoców, a także trochę dymu i orzechów, ale to naprawdę porządnie się zaciągając. 

Spróbowany suchy proszek wydał mi się dziwnie miękki ze struktury.
W smaku dość nijaki i raczej słodki - właśnie też w nijaki sposób. Czekolada przypominała zwykłe, pyliste, ale nie mocne (choć gorzkie) kakao w proszku, z tym że ze wzmocnioną ziemistością i soczystością.


Po zalaniu ciepło-gorącą ("ciepło-gorącawą") wodą, zapach bardzo się nasilił się, że czuć go w całej kuchni. Dominowała ziemia, ale czułam też niemal neutralne orzechy, trochę drewna i słodycz. Ta mieszała się z kwaskiem i soczystością owoców leśnych oraz żurawiny. W trakcie degustacji zapach kojarzył mi się z owocami w formie kompotu. Na pewno spory udział miały w nim też kwiaty, ich płatki... Trochę gnilne, wilgotne, goryczkowate - wyobraziłam sobie czerwone róże. Może z nutką ciepłych przypraw korzennych, wywołanych realnym ciepłem napoju?

3 łyżki i jakieś 80ml wody dało zaskakująco gęsto-kremowy efekt. Można to i łyżeczkować, i pić (ja robiłam raz tak, raz tak). Czekolada okazała się tłustawa w trochę maślano-śmietankowy sposób - aż mnie to zdziwiło. Wodnistości nie czuć. Po średnio dokładnym przemieszaniu widelcem zostały wprawdzie widoczne grudki, ale rozpływały się w ustach wraz z resztą. W ustach właśnie całość jeszcze bardziej gęstniała, kojarząc się z kremowo-miękkim i aksamitnym budyniem.

W smaku najpierw poczułam gorzkość ziemi, na którą nałożyły się orzechy włoskie. Świeże i delikatne, choć po chwili jakby przysypujące się ziemią. 

Z tła dobiegła słodycz karmelu na przyjemnie niskim poziomie. Prędko wyprzedziły ją soczyste owoce leśne. Były słodkie, ale i kwaskawo-cierpkie. Prowadziły czarne porzeczki, zaraz po nich jeżyny. Wzrosła owocowa cierpkość, niemal tanina. Poczułam wiśnie i żurawinę, które z czasem przybrały postać czerwonego wina. Słodkiego, acz cierpkiego. Może nawet zalatującego lekko ciepło-korzennie? Wydaje mi się, że akcent przypraw wywołało ciepło napoju, niemniej, wyszedł przyjemnie, podkreślając kolejną część kompozycji.

Wino... było ciężkie, z echem drewnianym. Bliżej końca pojawiło się drewno, drzewa i znów orzechy. Mniej jednoznaczne, jakby osnute gorzkim dymem i skryte w czarnej ziemi. Ta była wilgotna i soczysta, jakby ktoś wylał na nią wino. Jej smak rósł i rósł.

Po zniknięciu czekolady z ust, zostało cierpkie ściągnięcie, tanina jak po winie o nutach owoców leśnych i czerwonych, z wyrazistą ziemistością.

-----------

Po zalaniu ciepło-gorącym, ale nie gotującym się mlekiem, aromat złagodniał. Był o wiele bardziej maślany, trochę śmietankowy. Pomyślałam o mousse'ie czy jakimś kremie kakaowym, który zahacza o grzybowe nuty. Wciąż było ziemiście, drzewnie i soczyście, ale już nie aż tak. Słodycz stała się wyższa i karmelowa.

2 czubate i 1 płaska łyżka na jakieś niecałe 70 ml (może nawet 60) mleka 2% przełożyły się na cudownie gęsty efekt. Spokojnie dało się to łyżeczkować, przy czym miałam wrażenie, że to roztopiona tabliczka czy rzadki budyń (co akurat w odniesieniu do pitnej czekolady jest oznaką pozytywnej gęstości). Pijąc, zdziwiła mnie jej kremowość - jeszcze wyższa niż w przypadku zmieszania z wodą. Była tłusta, mimo że mleko 2% samo w sobie nie jest przecież tłuste. W tłustości czekolady było jednak i coś maślanego, i... bardzo poszło w śmietankowość. Choć to napój, wydawał się syty. Po przełknięciu pozostawiał lekko pyliste wrażenie.

W smaku w zasadzie poniekąd wyszło podobnie, co wersja na wodzie, ale łagodniej, mniej cierpko i mniej owocowo-soczyście.

Już sama początkowa gorzkość była delikatnie ziemiście-orzechowa, a mocno kojarząca się z ciemnoczekoladowym brownie. Brownie maślanym i z karmelem, w którym to karmelu nie żałowano.

Karmelowa, karmelowo-maślana czy nawet trochę śmietankowa słodycz od razu była dość wysoka. W brownie znalazły się jednak także słodkie, leciutko kwaskawe owoce. Wskazałabym czerwone (wiśnie, żurawinę) oraz leśne. Może jako farfoclowate kawałki, może jakaś masa wewnątrz ciasta. Ono z każdą chwilą wydawało się coraz bardziej maślano-śmietankowe, choć nie było efektu mlecznej czekolady. Czuć, że to ciemna, tylko że... myśli krążyły wokół ciasta i mousse'u / kremu czekoladowego o gorzkawo-grzybowej nucie.

Bliżej końca ta grzybowość, nawet truflowość zmieszały się z maślanymi orzechami (blanszowanymi włoskimi?), maślano-karmelową słodyczą i minimalną cierpkością słodkiego, owocowego czerwonego wina. Ziemistość była bardzo subtelna. W posmaku zostało właśnie to, bez ściągnięcia. 

-----------

Obie wersje były smaczne, jednak u mnie zdecydowanie wygrywa charakterniejsza, ziemiście-owocowa, taninowo winna na wodzie. Na mleku wyszła bardziej słodko i maślano - acz wcale nie tak ewidentnie mlecznie (to w moim odczuciu plus). Na "czekoladowość" wersja z wodą była bardziej ziemista, z mlekiem grzybowa. Obie zaskakująco tłusto-kremowe, ja wolałam aksamitną na wodzie, bo ta na mleku i jej maślaność już mi nie odpowiadała.
Ogólnie nie pasowała mi forma, tłustość i sytość czegoś w zasadzie do picia. Wiem, że gdybym zrobiła to "jeszcze bardziej do picia" w ogóle miałabym problem i męczyłabym to (np. nie jestem w stanie wypić mleka tłustego - obstawiam, że tu mógłby wyjść ten sam problem). Łyżeczkowanie jednorazowo było ok, ale utwierdziłam się, że po prostu nie lubię pitnej czekolady, smakowego picia innego niż herbaty.
Gorzko-winny smak cudnie wychodzi w tabliczce, a przy czymś do picia uwypukliła się słodycz i jakoś tak... przy przyspieszonym spożywaniu (wiadomo, że czekoladę je się wolniej, niż pije) mi to niezbyt podeszło. Wersja słodsza, czyli z mlekiem, tym bardziej, bo nie cierpię słodyczy w piciu. Taak, bardzo nie lubię pitnej czekolady, a jednak jako ciekawostka ta mnie nie zmordowała. Była naprawdę ciekawa i niezwykła, czuć jej wysoką jakość. Nigdy się z czymś takim nie spotkałam - to zupełnie co innego niż powszechnie dostępne gorące czekolady czy np. kakao do picia (chodzi mi o robione normalnie, bo z tym rozpuszczalnym cukrowym w ogóle nie miałam doświadczeń, które bym pamiętała, więc nie mogę o nim mówić).
Nie rozumiem fenomenu tego i tego, że ktoś za coś takiego płaci. Z oceną mam problem, najchętniej zostawiłabym bez niej, bo skoro nie lubię, przygotowałam bardzo po swojemu - nie ma to sensu. Cieszę się jednak z nowego doświadczenia. A że jednak, już po napisaniu tej recenzji, swoje doświadczenie jeszcze wzbogaciłam, tej spróbowałam jakoś jakąś ocenę wystawić.

Trochę wersji mlecznej dałam spróbować Mamie i ona stwierdziła, że też nigdy nie miała z czymś takim do czynienia, że jest to ciekawe, ale dla niej o wiele za gorzkie. Dodała, że ona by to o wiele bardziej rozrzedziła (bo jak sobie kiedyś robiła zwykłe czekolady do picia, to i tak mimo przepisów lała więcej wody/mleka).

ocena: - (no dobra, jak mam myśleć o gorących czekoladach, nutach... wydaje mi się, że to produkt na 9-10, nie sądzę, by były lepsze)
kupiłam: dostałam od The High Five Company
cena: jak wyżej (cena półkowa 200 g €25,69; ja dostałam próbkę 50g)
kaloryczność: nie znam
czy znów kupię: nie (i nie kupiłabym, by spróbować)

Skład: ziarno kakao, cukier trzcinowy

piątek, 14 kwietnia 2023

Aruntam Sensory Chocolate 78% Tanzania Bio Dark Chocolate Kokoa Kamili ciemna z Tanzanii

Po Aruntam Sensory Chocolate 72% Tanzania Bio Dark Chocolate Kokoa Kamili miałam nieprzyjemne przeczucie, że wersji 78%, na którą się tak początkowo nastawiłam, albo nie będzie mi dane spróbować wcale, albo nie stanie się to prędko. A jednak! Gdy tylko dostrzegłam ją na stronie The High Five Company wiedziałam, że musi być moja.

Aruntam Sensory Chocolate 78% Tanzania Bio Dark Chocolate Kokoa Kamili to ciemna czekolada o zawartości 78 % kakao Trinitario z Tanzanii, z Doliny Kilombero, z okolic wioski Mbingu 

Po otwarciu uderzył kwaskawo-słodki, bardzo soczysty zapach owoców leśnych. Wyobraziłam sobie owocowo-mleczny koktajl - zdecydowanie z owocami jako bazą. Cały szereg jagód, jeżyn oraz czarnych i czerwonych porzeczek wystąpił obok jakiś... jak z lasów egzotycznych, nieznanych mi i mnóstwa marakui. Sok tego kwaskawo-słodkiego owocu był wszędzie. Mieszał się z kwaśną wiśnią, która też kręciła się blisko egzotyki ogólnej. Do tego czułam słodkiego ananasa i cytrusy z dominującą cytryną. Marakuja mieszała się z tym wszystkim, jak również z maślanką, a więc nabiałem w sumie łagodnym, ale też z kwaskiem. Zalewała także orzechowo-ziemisty wątek, w którym doszukałam się zboża (wyobraziłam sobie stogi na polu wystawione na późnoletnie słońce).

Bardzo gruba tabliczka w dotyku była kremowo tłusta i wydawała się wręcz lepkawa jak niektóre mleczne. Nie topiła się jednak ani trochę, a przy łamaniu okazała się twarda i trzaskająca głośno. Kojarzyła mi się z utwardzonym kremem ze szkła / twardym szkłem (ma to sens?).
W ustach rozpływała się bardzo kremowo w umiarkowanym tempie. Zachowywała wprawdzie zwarty kształt, ale znacząco miękła i robiła się gibka niczym miękko-zwarta grudka kremu 100% z orzechów z motywem śmietanki. Miękła coraz bardziej. Okazała się dość tłusta i przejawiała soczystość, która z czasem tak się rozkręcała, że była jak tsunami. Znikała rzadko, soczyście i mlecznie (jak mocno owocowo-mleczny koktajl?).

W ustach najpierw zawisło domniemanie subtelnego kwasku, jednak to słodycz polała się szybciej i odważniej. Mocniej.

Słodycz składała się z ogromu owoców, których w pierwszych sekundach za nic nie dało się połapać. Wyobraziłam sobie jasnofioletowe smoothie oraz ananasa. Drugi wątek to przemykający za i wśród owoców karmel, który na moment odleciał na tył.

Gorzkość w tym czasie dała o sobie znać, a owoce zaczęły kolejno się przedstawiać.

Oto na pewno czułam słodkiego (jakby wręcz miodowo słodkiego?) ananasa, w którym kwasek dopiero obudziła bezkreśnie soczysta marakuja. Wniosła egzotykę i rozruszała owoce. Smoothie zrobiono ze słodkich "borówek i innych jagódek", niewątpliwie owoców leśnych z dodatkiem czerwonych (w tym np. wiśni?)... Albo leśnych czerwonych, a nieznanych mi. Może coś jakby kwaśno-słodka, egzotyczna poziomka, jagódkowate, drobne owoce z tropikalnego lasu... I trochę mango? Wciąż zalewane przez marakuję, która w pewnym momencie zdominowała kompozycję. Ta mieszała się trochę z cytryną... i innymi cytrusami (mandarynkami i pomarańczami?).

Gorzkość okazała się ziemista, niczym ziemia raczej sucha, ale nie jakaś tam pustynna, a czarna i żyzna. Ogólnie nie była to gorzkość wysoka, ale dosadna i znacząca. Raz po raz zahaczyła o gorzko-słodki węgiel... z dziwnie słodkawo-rośliną nutką, która przemycała lukrecję.

Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa marakuja nieco odpuściła i pokazała się słodycz karmelu. Palono go lekko, miał miodowy charakter. Nagle... to właśnie miodowość wysunęła się przed niego. Przepływała między owocami i dodała im znaczącą, kwiatową nutę. Oto rozłożył się cały bukiet kwiatów. Miód musiał być wielokwiatowy. Miód z wiejskiej pasieki i kwiaty po prostu mieszały się w swej słodyczy.

Złagodziły trochę ziemistość. Zwróciłam uwagę, że glebę tę porasta zboże... część już ścięta. Znowu wyobraziłam sobie stogi siana - pierwsze plony? Klimat zrobił się nieco sielski, pojawiło się wiejskie mleko tłuste... Albo śmietanka? Przemknął mi przez myśl śmietankowy twarożek z miodem.

Acz może nie tłuste mleko, a z maślanym posmakiem? Maślanka! Nutka nabiału była delikatna, ale niewątpliwie z kwaskiem.
Miodowi specyficznej rześkości, niemal chłodu dołożyła lukrecja i chyba eukaliptus. Dodały jakby... cienia egzotycznego lasu do wydźwięku kompozycji. Pojawiła się szczypta przypraw korzennych, które musnęły ("zadrapały" to za wiele powiedziane) wraz z miodem gardło.

Ten podkręciły owoce, ich egzotyczny charakter. Pojawiło się więcej czerwonych, w tym wiśnia. Tylko że też jakby bardziej egzotyczna? To marakuja tak ją podkoloryzowała. W pewnym momencie jednak kwaśna wiśnia wyprzedziła ją. Do tego wszystko wciąż podkręcała i podsycała cytryna. A jednak nie było bardzo kwaśno. Soczyście owszem. Wyobraziłam sobie miód marakujowy (wątpię, że taki istnieje). Też trochę jakbym piła owocową maślankę? 

Zboże i ziemia na końcówce zmieniły się w orzechy. Sporo różnych, ale na pewno włoskie bez skórek. I fistaszki, też bez skórek. Odeszły od gorzkości zupełnie, przekładając się na motyw niemal neutralny, łagodny. Ziemia pobrzmiewała nieśmiało... podporządkowała się soczystości i słodyczy, jakby tak ten "miód marakujowy" na nią wylano. Orzechy też ją trochę przysłoniły.

W posmaku została cytryna i marakuja, ale również owoce czerwono-egzotyczne oraz słodkie orzechy w miodzie, jakby... też maślanka z miodem? Na pewno jakby orzechowa maślaność (przywodząca na myśl pasty 100% z orzechów). Do tego leciutki akcent, drobna cierpkość związana z ziemią.

Czekolada bardzo, bardzo mi smakowała, choć mogłaby być bardziej gorzka. Trochę brakowało mi mocniejszej ziemistości, mimo że zboże i orzechy też były miłe. Ogrom owoców: marakuja, ananas, leśne, cytryna, wiśnia zmieszane z karmelowo-miodową słodyczą, a potem to, jak miód i kwiaty do tego dołączyły było wspaniałe. Ogrom soczystości, kwaśność, ale nie za wysoka i znacząca, głęboka, a nie silna słodycz świetnie pasowały do maślankowej nuty. Egzotyczna leśność i trochę sielsko-wiejskiego klimatu zaskakująco połączyły się w harmonijną całość.

Podobnie marakujowa, kefirowo-maślankowa (dzisiaj opisywana była maślankowa i przedstawiała łagodniejszy nabiał), z mieszaniną owoców egzotycznych, wiśni, ale z kolei również gruszek, była Aruntam 72% Tanzania. Sporo w niej miodu w różnych wydaniach. Tamtą cechowała głównie słodycz, 78% soczystość, a słodycz zmieszała się z kwaśnością. Odrobinka ziemi i orzechy, przyprawy w tamtej zastąpiły bez wątpienia gorzkość (mimo że nie za wysoką) tej.
Dzisiaj opisywana nie miała tego, czym rozczarowała mnie 72%. "Miodzio!" - można powiedzieć jako okrzyk radości. Może i mogłaby być nieco mniej tłusta oraz rozpuszczać się wolniej, ale to jej wybaczam.


ocena: 10/10
cena: € 2,10 (za 50g; dostałam rabat)
kaloryczność: 588 kcal / 100 g
czy znów kupię: chciałabym

Skład: kakao, cukier trzcinowy, tłuszcz kakaowy

czwartek, 13 kwietnia 2023

Menier Dark 70 % Cocoa Finest Swiss Chocolate ciemna

"Szwajcarska czekolada" w moim odczuciu nie jest czymś z definicji dobrym i w zasadzie nie mogę pojąć, jak ten mit latami utrzymuje się w świadomości społecznej. Podobnie z belgijską. Przecież w tych krajach mogą być marki dobre i złe, jak wszędzie. Dobra marka polska zrobi o wiele lepszą czekoladę od przeciętnej szwajcarskiej itd. - przecież to oczywiste. Menier jednak nie znam zupełnie i pierwszy raz zobaczyłam na aukcji u tego samego sprzedającego co obie Green & Black's. Postanowiłam sprawdzić, cóż to, jakiegoś zwyklejszego dnia. Jak się okazało, marka należy do koncernu Nestle.

Menier Dark 70 % Cocoa Finest Swiss Chocolate to ciemna czekolada o zawartości 70 % kakao.

Niestety czekolada trafiła do mnie w opłakanym stanie, bo 1/5 była... zbielała i "spyłowiona". 4/5 w zasadzie były normalne, ale efekt wizualny i oczywiście to, jak odebrałam jakość, no... całość po prostu - wiadomo (dobrze, że zwrócono mi za nią).

Po otwarciu poczułam wyrazisty zapach masła i orzechów laskowych w słodkiej konwencji. Także paloność już na tym etapie dała się poznać jako mocna i intensywna. Dołączyło do niej trochę nibsów i soczystej cierpkości jeżyn.

Cienka tabliczka zaskoczyła swoją twardością i bardzo głośnymi trzaskami, kojarząc się tym samym ze skałą. Przekrój wydał mi się nieco ziarnisty, na pewno bardzo zbity, zwarty i chyba trochę połyskujący od kryształków cukru.
W ustach rozpływała się powoli, może średnio chętnie i najpierw średnio tłusto. Ogólnie jednak bezproblemowo. Od początku bardzo maziście. Tłustość dopiero się rozkręcała. Prędko miękła i zahaczała o ulepkowatość. Wykazywała zaskakującą gibkość, plastyczność, że można było kęs dosłownie zawinąć. Była leciutko aksamitna i pyłkowa. Pod koniec okazała się już bardzo tłusta i przypominająca ciepłe masło.

W smaku jako pierwsze poczułam mocno palone, aż nieco przypalone, orzechy laskowe oraz orzechy laskowe gorzkie od skórek. To była niska gorzkość. Orzechy... ale może też pastę w 100% z nich zrobioną, bo i orzechowa maślaność rozeszła się, robiąc za bazę.

Zaraz dała o sobie znać prosta, mało istotna słodycz na stonowanym poziomie, a uwagę przyciągnęło spalone drewno. Drzew czułam sporo, takich masywnych i rozgrzanych słońcem... Jakby z rzadkiego lasu mieszanego. Dominowało jednak drewno już ścięte. I spalone. Nawet węgiel?

Do węgla dobiegła słodycz. W moim odczuciu on sam w sobie specyficznie podkrada się pod słodycz, ale w tym przypadku zmieszała się z nim słodycz prosta i cukrowa. Wzrosła szybko.

Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa przy drzewach odnotowałam odrobinkę delikatnych, ciepłych przypraw. Może gorzkawego cynamonu? Nie był zbyt wyraźny i tonął w maślaności.

Maślaność zaczęła łagodzić kompozycję, zostawiając bardzo niską gorzkość, chwilami bardzo kojarzącą się z kakao w proszku. Czasem wywalczyło nutkę goryczkowato-cierpkich, mocno palonych nibsów, ale ogólnie ulegało maślaności.
W tle przy tej cierpkości przewinęła się raz po raz delikatna soczystość ciemnych owoców - jeżyn? Pobrzmiewały jakiś czas wyraźniej, chwilami zanikały.

Prosta słodycz wydała mi się bardzo wysoka, ale ani nie chamska, ani nie specjalnie irytująca. Maślaność ją zgłuszyła i wygłaskała.

Delikatna nutka orzechów laskowych z tła mieszała się ze słodką maślanością, więc nie było to czyste masło, a bardziej... mocno maślany krem, krem na bazie masła w wariancie jeżynowym. Nutką jeżyn i oprószony kakao, może też ze szczyptą cynamonu. 

Po zjedzeniu został posmak cierpkawego kakao w proszku, jeżyn i mocno palonych nibsów, spalonych drzew, zestawionych z wysoką, ale nie przesadzoną słodyczą. Wszystko to było wkomponowane w słodką, lekko "orzechowawą" maślaność.

Czekolada miała potencjał, ale wydała mi się nazbyt maślana i palona. Nie za duża ilość cukru byłaby miła, gdyby miał lepszy charakter, czyli np. był cukrem trzcinowym, a nie białym, wprowadzającym słodycz prostą i nudną. Nutka orzechów laskowych, spalone drewno i echo jeżyn - toż to mogło tak pięknie zagrać, gdyby baza była esencjonalnie kakaowa za sprawą miazgi, a nie tłuszczu kakaowego.

W 4/5 czekolada smakowała normalnie, a także miała normalną strukturę. W 1/5 była dziwnie nijako proszkowa, a w nawet niecałej 1/5 smakowała tłuszczowo-pyliście-nijako, mącznie (?) - żałuję, że w takim stanie przyszło mi ją jeść (tej dziwnej części nie jadłam, a popróbowałam i trochę z tego wyrzuciłam). Wydaje mi się jednak, że mogę oceniać śmiało. Smak nie porwał, ale nie był zły, konsystencja za to za nic do mnie nie przemówiła. Niezła i do zjedzenia, jak się już kupiło, ale niewarta polecenia. Prawie niegorzka, mięciutka ciemna o niepowalającej słodyczy - myślę, że mimo wszystko znajdzie się amator takiej. Nie sądzę jednak, by był to tłum.


ocena: 7/10
kupiłam: Allegro
cena: 12,99 zł (za 80g)
kaloryczność: 580 kcal / 100 g
czy znów kupię: nie

Skład: miazga kakaowa, cukier, tłuszcz kakaowy

środa, 12 kwietnia 2023

(Sante) Auchan Pasta z prażonych orzechów nerkowca 100 %

Sante Go On Peanut Butter Smooth 100 % Peanuts przyprawiło mnie o małą traumę. Zniechęciłam się do marki, a od etykietki "Go On" odtąd w ogóle trzymałam się jak najdalej. A jednak masło orzechowe (Sante) Auchan Peanut Paste Smooth 100 % wprost kocham. Nie jest to ten sam produkt (różne są choćby kalorie, co pokrywa się z moją tezą, że Go On jest rozrzedzone olejem), wydaje mi się, że Auchan może narzucać jakieś standardy. Właśnie dlatego z ochotą kupiłam oba kremy Sante z linii ekskluzywniejszej. Co prawda już na etykietkach obu aż napisano "prażone", jednak... w sumie jak większość kremów. (Sante) Auchan Pasta z prażonych migdałów 100 % i tak bardzo mi smakowała, nie była bowiem prażona mocno. Liczyłam, że z nerkowcową będzie podobnie.

(Sante) Auchan Pasta z prażonych orzechów nerkowca to krem w 100 % z nerkowców; słoik zawiera 180 g. Wyprodukowane dla Auchan przez Sante.

przed i po uporaniu się z olejem
Po otwarciu poczułam średnio intensywny zapach delikatnie prażonych na sucho orzechów nerkowca z sugestią soli, jednak ta zniknęła, gdy tylko zaczęłam mieszać. W trakcie jedzenia też uciekła. Został jedynie lekko suchawy motyw orzechów.

Oleju wydzieliło się sporo oleju. Zlałam jakieś 1,5 łyżki.
Mieszając resztę, czyli niecałą łyżkę, zetknęłam się z masą bardzo, bardzo gęstą i treściwą. Była zwarta, trochę ciągnąca w nieco gumiastym sensie i lepka. Tłusta znacząco, w maślano-orzechowy, pełny sposób.
W trakcie jedzenia okazała się bardzo zalepiająca, klejąca dosłownie jak klej. W ustach wydawała się jeszcze gęstnieć w jędrny sposób. Przypominała trochę miękką, bardzo maślaną masę na ciasto. Była kremowa, niemal zupełnie gładka, a jedynie z paroma na cąły słoiczek mikroskopijnymi, twardszymi punktami.

W smaku najpierw poczułam delikatne, niemal oleiście-mdławe orzechy, które jednak zaraz zaskoczyły na mocno maślany tor.

Ujawniło się delikatne, acz wyraźne, prażenie. Zawarło w sobie pewną suchość, która obniżyła maślaność "ogólną". To prażenie sprawiło, że czułam się, jakbym jadła nie pastę 100% z orzechów, a po prostu orzechy... tylko że w formie masy (ma to sens?).

Po chwili raczej w formie masy na ciasto... wyraźnie orzechowej, ale znowu bardziej jakby konwencjonalnie maślanej. W pewnym momencie zrobiło się bardzo maślano. Miałam wrażenie, jakby do pasty dodano trochę masła, co przełożyło się na myśl o masie na ciasto właśnie. Słodkiej w bardzo subtelny sposób. Słodycz, jak na tego typu kremy z nerkowców, wydała mi się zaskakująco niska. A jednak obecna na pewno.

Mniej więcej w połowie rozpływania się porcji w ustach słodycz lekko wzrosła, że mignęła mi myśl o masie posłodzonej miodem z wpisaną w niego pewną słodką ostrawością. Delikatną, ale jednak. Sama zaś słodycz nagle na moment zrobiła się bardzo wysoka i jakby wszechobecna. Potem znów nieco opadła, choć i tak pobrzmiewała do końca.

Nerkowcowy smak jakby rozszedł się na dwie części: słabnąco maślany i bardziej "sucho orzechowy". Oto wróciły podprażone orzechy. Czyste, same i jakby lekko suchawe. Maślaność wprawdzie je osnuwała, ale trzymała się na tyłach, bez imperatywnych zapędów. Orzechy pokazały charakterek. Gdy tak drobinki-kropeczki muskały język, wydawało się, że sugerują nawet pewną goryczko-ostrawość.

Po zjedzeniu został posmak charakternych, jakby nieco suchych, ale pełnych smaku orzechów nerkowca średnio prażonych - wyprażonych na sucho. Już bez żadnej maślaności, a także o słodyczy aż dziwnie znikomej.

Pasta bardzo przypadła mi do gustu i w sumie mało brakowało, by rozkochała w sobie. Podobała mi się jej gęstość, ale nie ta gładkość i maślaność - wolałabym, by pojawił się miazgowo-drobinkowy efekt. Smak mnie zaskoczył. Bardzo dobrze, że prażenie było niskie, ale znów ta maślaność, a zaskakująco niska jak na kremy 100% z nerkowców słodycz, trochę mnie zdziwiły. Akurat suchy wydźwięk mnie kupił, bo nie było to "przesuszenie", a po prostu "nietłustość", przy pełni smaku.
Dobrze, że maślaność nie wiązała się z nutką smażenia jak w (Słodkie Hawo) Planta Food to Grow Cashew Butter Pasta z Nerkowców 100 %, ale jednak to nie to, co boska pasta Orzechowni.
Zaczęłam się zastanawiać, czy nie warto by porównać, jak ma się wersja spod logo samego Sante. Powtórzy się problem z pastą fistaszkową, czy nerkowcowe są takie same?


ocena: 9/10
kupiłam: Auchan
cena: 13,99 zł (za 180g)
kaloryczność: 603 kcal / 100 g
czy kupię znów: pewnie tak

Skład: prażone orzechy nerkowca