Nie piłam yerba mate, jednak trochę o niej słyszałam. Same pozytywy i neutralny fakt, iż jest mocna. Wyobrażałam ją sobie jako trawiasto-ziołową herbatę... A czy byłam bliska? Nie wiem. Niezbyt mnie to interesowało, acz już Pacari z nią trochę owszem. Jakoś odrobina sentymentu do tej marki została, mimo że ostatnimi czasy jestem zła, że tak się zepsuli i pogorszyli tabliczki, które smakowały bosko. Ich niektóre zmiany w ogóle wydawały mi się bez sensu - choćby zmiana nazwy z Pacari na Paccari. Po co, skoro już ta marka jest znana i w pewien konkretny sposób kojarzona? Mimo więc krzywego łypania na zmiany producenta, na nowość z oferty się skusiłam, mimo że już w zasadzie nie kupuję czekolad z dodatkami. Tu jednak... no, nie ukrywam, że chciałam yerbę poznać.
Paccari Yerba Mate to ciemna czekolada o zawartości 60 % kakao Arriba Nacional z Ekwadoru z suszonymi liśćmi yerba mate.
Po otwarciu poczułam wyrazisty zapach ziemi, łączący lekką goryczkę, pewną smrodliwość, ale i wilgotną, chłodną wilgoć, świeżość... Coś prawie jak eukaliptus? To mieszało się z mnóstwem kwiatów, głównie jednoznacznych róż. Ogólnie łączyły się z roślinami i świeżymi ziołami, obrazem łąki... Wysoka słodycz lekko palonego karmelu jednak za wszelką cenę starała się przerobić róże na cięższe perfumy. Zaprosiły ciepło pieprzu i cynamonu, ogólną korzenność i... jeszcze więcej słodko-goryczkowatego cynamonu. I zioła? Stanowiły most między kwiatami a przyprawami. Za świeżością roślin czułam trochę soczystych wiśni, jakąś pojedynczą cytryną... może bardziej trawę cytrynową? W ziemi zaplątała się jeszcze odrobinka ziaren kawy.
Dość jasna tabliczka była bardzo twarda z racji grubości. Sprawiała wrażenie lekko tłustawo-kremowej, a trzaski wydawała z siebie średnio głośne, acz świadczące o masywności.
W ustach rozpływała się w tempie umiarkowanym i tłusto-maziście. Była kremowa, a chwilami nieco ulepkowata. Mimo to, pewną masywność i twardość zachowywała do końca. Z czasem odsłoniła odrobinę szorstkości, nakręcanej głównie poprzez dodatek (choć jestem pewna, że też na parę drobinek kakao trafiłam), i znikała bardziej rzadko. Okazało się, iż masę jakby ponabijano drobinkami przemielonej yerba mate. Wcale im się nie spieszyło, by "wyjść" z czekolady. Ta przy nich wydawała się jeszcze tłustszo-ulepkowata, mimo że realnie wcale taka nazbyt tłusto-ciężka nie była.
Po czekoladzie zostawało całkiem sporo malutkich kawałeczków liści, a także parę sporych gałązek. Okazały się dość konkretne jak na swój rozmiar, ale niewymagające gryzienia. Ja to jednak robiłam.
W smaku pierwsza zagrzmiała wysoka słodycz karmelu. Był słodki i lekko palony, ale palony niewątpliwie. Krył w sobie pewne ciepło, które po chwili wzmocniła szczypta cynamonu.
W ciągu kolejnych sekund do słodyczy zaczął się dobijać chłodek, nasuwający na myśl słodką miętę. I... charakterniejszego (chłodniejszego?) eukaliptusa?
Poczułam róże, lecz zza karmelu przebijały się głównie jako perfumy. Różane perfumy otworzyły jednak drogę kwiatom ogółem. Chyba wyłapałam też świeższy, jakby nieco wilgotny jaśmin. To były też kwiaty dzikie, polne.
Odnotowałam soczystość. Najpierw mieszała się z omawianymi już wilgotniejszymi nutami, jednak z czasem rozlała po ustach motyw kompotu wiśniowego. Słodko-kwaskawego, owocowego i jednocześnie ciepłego. Przez moment pomyślałam o syropie...
A potem myśli skupiły się na cieple. Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa do głowy przyszedł mi ciepły napar ze świeżych, ostrawych, charakternych ziół. Zawinęła się lekka gorzkość. Zagościła w niej wilgotna, czarna ziemia, a także niedookreślony splot mocnej herbaty, kawy.... Takiej rześkawej, acz z goryczką. Znowu do głowy przyszły mi zioła o słodko-chłodnym charakterze.
Owoce, ten kompot wiśniowy... Z czasem wyłoniły odrobinę kwasku. Pomyślałam o soczystej cytrynie, jednak ogólnie było na tyle słodko, że o samej cytrynie raczej nie da się mówić... To ewentualnie cytryna wkrojona do naparu / herbaty czy wręcz trawa cytrusowa. Eukaliptus z owocową naleciałością?
Wysoka słodycz także kwaśność wygłaskiwała. Karmel trwał cały czas niestrudzenie, a właśnie choć ogólnie rozchodził się spokojnie, bliżej końca znacząco rósł. Kwiatom trochę udało się od niego oderwać, róże smakowały słodko i naturalniej... ale wciąż też jak ciężkawe perfumy z palono-karmelowym ciepłem.
Ciepłem i ostrością? Rześkość, świeżość wpisane w pikanterię właśnie cały czas obracały się w kręgach dzikich roślin. Dołączyła do nich korzenność, w tym cynamon i pieprz... ale jakby bardzo rześki, cytrusowy... I ziołowy? Korzenność mieszała się z ziołami i jakby konkretnie goryczkowato-rześką szałwią. Kwaskawą białą? Trochę zatapiała się w wilgotną ziemię i lekko cierpkawą kawo-herbatę z paloną, dymno-gorzkawą mgiełką.
Jej towarzyszył subtelny chłód mięty i eukaliptusa, też jakby zaparzonych.
W momencie znikania kęsa karmel i słodycz kwiatów aż ciepło drapały w gardle, a na języku poczułam lekkie szczypanie chłodnej ostrości.
Wyłapywane językiem i zębami, gryzione malutkie kawałki yerby okazały się smakować zaskakująco wyraźnie. Były gorzkie w ziołowym kontekście, a do tego ostro-chłodne. Trochę jakby ziemiste, cierpko-dymne.
Po zjedzeniu został posmak prawie cytryny... acz jakby należała do perfumowej kompozycji? Wraz z różami i innymi kwiatami. Czułam też mnóstwo karmelu, jednak jego słodycz została wreszcie przełamana ziołami i naparem. Może szałwią, której wtórowała czarna ziemia i odrobinka kawy. Na pewno na języku czułam lekką ostrość, jakby nieco przenikliwie chłodzącą, co kojarzyło się z eukaliptusem o miętowo-lukrecjowych echu.
Całość mi smakowała, ale nie jakoś szczególnie. Przede wszystkim było za słodko od karmelu. Dobrze, że tak wyraźnie czuć samą kwiatowo-ziemistą ekwadorską bazę, wraz z soczystymi przebłyskami wiśni i cytryny, ale właśnie słodycz za bardzo się panoszyła. Wydaje mi się, że i samą yerba mate czuć w porządku, ale nie szczególnie intensywnie. Mogła podkreślić ostrość, kawę, świeżość roślin czy korzenność czekolady, jak również smakować sama trochę tak właśnie. Obstawiam, że wpisała się w smak czekoladowej bazy. Podoba mi się, że to nie olejek, a dodatek w przystępnej formie. Nie podoba mi się procent, bo choć nie chciałabym, by yerba zupełnie zdominowała kompozycję, to jednak jak już robi się czekoladę z dodatkiem, po prostu wypada dać go nieco więcej.
Czekolada więc ok ciekawostkowo, ale na tym koniec i bez większych zachwytów.
ocena: 7/10
kupiłam: Sekrety Czekolady
cena: 42 zł (cena półkowa za 50 g, ja dostałam rabat)
kaloryczność: 595 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie
Skład: miazga kakaowa, cukier trzcinowy, tłuszcz kakaowy, lecytyna słonecznikowa, suszone i zmielone liście yerba mate (0,1%)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Moderacja włączona, żeby nie było problemów z weryfikacją obrazkową.