piątek, 16 października 2020

Naive Molecules ciemna 75 % z Peru

Czekoladnik z Naive stworzył coś naprawdę innowacyjnego. Współpracując z naukowcami opracował metodę obrabiania kakao, by zachowało wszystkie swoje wartości, witaminy itp. Pozyskane w ten sposób bioaktywne superziarna mają chronioną nazwę - Molecules. Do tego wybrał konkretne - peruwiańskie kakao z okolic Cusco i doliny Machu Picchu.
Pojęcia nie miałam, jak to miało (i czy w ogóle?) przełożyć się na smak. Cała ta tabliczka na pewno miała być bardzo zdrowa... i właśnie dlatego posłodzono ją erytrytolem, naturalnym słodzikiem. Mnie bardzo ten fakt zdenerwował, bo uważam, że kakao źle się z jakimikolwiek słodzikami łączy, ale cóż...

Naive Molecules to ciemna czekolada o 75 % zawartości kakao Molecules z Peru z regionu Cusco i doliny Machu Pichu, słodzona erytrytolem.

Gdy tylko otworzyłam opakowanie, poczułam wyrazisty zapach ziemi i kwaskawych cytryn w occie. Jakby tak ukwaszonych, że... aż mało spożywczych? Też po prostu marynowanych, z pewną pikanterią i słodyczą, może z trochę ziołowymi zapędami. Ziemia robiła z czasem wybiegi do... kawy? Od początku bardzo istotna była też chłodno-ciężka słodycz, nasuwająca na myśl cukier puder, lody i/lub lukier.
Po chwili pojawiły się suszone morele, a w trakcie degustacji doszukałam się jeszcze pomarańczy. Tworzyły słodycz sugerującą coś chłodnego - jakiś sorbet / lody i owocowy lukier.

Dziwna z wyglądu tabliczka była niezwykle ciemna. Jej prawie czarny kolor mi się podobał, kształt nie. W dotyku wydawała się raczej suchawa.
Przy łamaniu, w które musiałam włożyć trochę siły, bo była bardzo twarda, wydawała szkliste trzaski.
W ustach ogólnie rozpływała się powoli i nieprzyjemnie, mimo że z łatwością. Początkowo opornie, pokazując, jak gęsta i zwarta jest. Nie była tłusta, a kremowo-gładka jak aksamit. Zaczęła mięknąć, coraz bardziej się maziać i przybierać na wodnistości. Jej smugi robiły się coraz rzadsze, wodniste. Przez większość degustacji zachowywała się jak gładki lód, wodnisty sorbet itp. Wydawało się, że kęs znikał na niebyt przez słodzik (bo czuć, że sama miazga zwartość zachowywała).

Od pierwszego kęsa czułam gorzką ziemię. Był to smak intensywny, wyrazisty, ale nie siekierowaty. Rozchodził się leniwie, statecznie. Czarna, gęsta ziemia była czysta, acz porośnięta roślinami, mchem i ziołami.

W tym czasie, gdzieś z tyłu, mignęła irytująca słodycz. Zwiewna, chłodna i wyraźna. Pomyślałam o lukrecji z wyciętą pikanterią, a zaraz potem o słodziku. Osłodziła kompozycję, łagodząc ją, a w sumie niewiele wnosząc. Każda nuta zdawała się po prostu opleciona chłodno-wodnistą (?) słodyczą słodziku. Jego smak, nie do pomylenia z czymkolwiek innym, trochę "piekł chłodem" w język. Erytrytol epizodycznie zaznaczał się jako mało spożywcza mentolowość, ale bez smaku mięty. Wpisywał się trochę w ziołowość. Częściowo skojarzyło mi się to z miętowymi lodami na mleku i wodzie oraz cytrynowymi lodami wodnymi, dość mdłymi jednak w sam smak.

Gorzkość ziemi za to się rozkręciła. Oto zrobiła się wilgotna i dziwnie lepka w wydźwięku smakowym. Oczami wyobraźni zobaczyłam zawilgoconą, zmieloną kawę na dnie filiżanki i wilgotny, lepki wręcz piernik - właśnie piekący w język. Czekoladowo-kawowy piernik przy szklance mleka? Rosnąć zaczęła pieczona nuta, a jednocześnie poczucie wilgoci, jakby obok niej. Coś jak zawilgocony, mokry węgiel... Jak grill dawnego typu, którego ktoś zagasił dużą ilością wody. Poprzypalane metalowe pręty sugerowały, że pieczono na nim coś ostrego. Znów zaczęły przewijać się marynowano-octowe sugestie, obudowane słodzikiem. Ziemia równie dobrze mogła być nieco ostro-zapleśniała, ale słodzik trochę to zagłuszał. Pojawiło się za to w niej coś dziwnego... Niemal... pieczarkowego. Grzybowo-maślanego, jak różne kremy czekoladowe, ale i po prostu grzybowego. Pomyślałam też o mocno "fasolowych" surowych fistaszkach. Na moment zrobiło się wytrawnie.

A jednak w połowie rozpływania się kęsa kompozycja stała się bardzo słodka. Soczystość owoców przeciągnęła na swoją stronę jakąkolwiek goryczkę, serwując mi suszone jagody goji. Z racji wilgoci zaraz okazało się, że zmieszane były chyba z owocami dzikiej róży. A słodycz i żywe owoce umacniały się! Poczułam suszone, miękko-gęste morele o papkowatym miąższu i pomarańcze ze zwartymi cząstkami, które aż trudno rozebrać na części... Słodycz rosła, ale i goryczka z cytrusową kwaśnością dawały radę. Goji i dzika róża nie odpuszczały.
Za owocami w tle czułam wręcz słodziuteńkość. Taką... bez wyrazu, po prostu słodką i irytującą. Przemykały po niej przypieczono-grzybowe, fistaszkowe nuty. Piernik zaczął rozmywać się. Pieczone motywy leciały w zdecydowanie słodkim kierunku. Na pierniku na pewno spoczywało sporo lukru. Lukru... śliskiego i aż nijakiego od swojej słodyczy. Szukając w odmętach pamięci co to może być, zgubiłam piernik. To były... mocno wysmażone, mdławe od tłuszczu pączki. I dużo lukru. Dużo słodzikowości odpychającej i... po zjedzeniu połowy zorientowałam się, że zalatuje to tłustym batonem Chiacho od Legal Cakes - czyli przesłodzono-słodzikową, fistaszkową chałwą*.

Ziemia jakby próbowała walczyć o swoje, jednak gdy słodziuteńkość słodziku na nią trafiła... pokrzyżowała jej plany. Oto jakieś grzybowe nuty zaznaczające się w ziemi zmieniła w marynowane grzybki shiitake, a więc słodkawe japońskie. Marynowanie i słodycz splatały się, grzyby zostały rzucone w zapomnienie, ja zaś pomyślałam o marynowanej słodkiej i specyficznej tykwie. Tykwę i ziemię bliżej końca zalała kawa z kwaskiem.

Przy "kwaśnej kawie" znów wyraźniej zaczął mi doskwierać słodzik i odwrócił moją uwagę. W końcu zorientowałam się, że na koniec czuć kwasek bardziej cytrynowy. Było soczyście, ale też ostro-słodzikowo. Trochę tylko ziemiście (w tym ziemiście ostro-pleśniowo) i minimalnie "wypiekowo". Mało gorzko, może i nie jakoś specjalnie słodko, ale właśnie: nijako i irytująco słodko. Nawet ten kwasek... jakby należał do cytrynowego lukru.

Po wszystkim pozostał posmak kawy i ziemi, ogólna chłodna pikanteria i słodzik. O ile czułam w tle grzybowo-fistaszkowe motywy, tak owoce czmychnęły szybko. Trochę cytrusów zostało dzięki goryczce i marynowanymi cytrynom, i to tyle.

*Korzenność, cytrusowość i cierpkie owoce, bardzo słodkie słodycze odlegle przypomniały mi Prime 70 % Tocache, która dzięki cukrowi wyszła o wiele smaczniej. Właśnie tylko gdy o niej pomyślałam, przypomniał mi się jej sezam, zaskoczyło skojarzenie z Chiachem, które to umiliło mi resztę uczty. Żałuję jednak, że było to tak ulotne skojarzenie.
Ziemia i cytrusy, cierpkie owoce to też nuty Goodio 80 % Pure Nacional, która też była rześka, maślana i lekka, ale właśnie intensywna i głęboka w smak, czego brak Naive.

Całość zirytowała mnie. Miała wiele przecudownych nut (ziemia, kawa, piernik, goji i dzika róża, morele i pomarańcze, lukrecja), kilka dziwnych-intrygujących (słodkie grzybki, tykwa, goji - to się rzadko pojawia w czekoladach!), jednak też kilka nie w moim typie (pączko-lukry i grzybo-fasolowość). Wszystko jednak było popsute słodzikiem. Cały czas wyczuwalny i przerabiający te nuty tak, że traciły na smakowitości. Lukrecja wykastrowana z charakteru, dziwne obudowanie grzybów i "nijaka mleczność", chłód, lodowość podstawiona w miejsce charakteru poszczególnych smaków. Lukrowość i np. pikanteria bez głębi albo fistaszki w fasolowym wydaniu... Erytrytol namolnie kręcił się przy wszystkim. Zepsuł też strukturę, dodając wodnistość do masy, która czuć, że chciała być cudnie gęsta i kremowa. Załamała mnie ta tabliczka, bo gdyby nie słodzik, czuję, że mogłaby mnie zachwycić na maks punktów. Owszem, zjadłam w sumie ze smakiem, ale...

Dodanie słodziku to zbrodnia dla tej tabliczki. Nie dość, że przeszkadzał, popsuł smakowite nuty, to jeszcze przez niego nie da się powiedzieć, czym kakao Molecules różni się od każdego innego. Powiedziałabym, że niczym, ale...?


ocena: 7/10
kupiłam: Sekrety Czekolady
cena: 25,49 zł (za 57g; dostałam zniżkę)
kaloryczność: 599 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: ziarna kakao Molecules, erytrytol, tłuszcz kakaowy, cynk

2 komentarze:

  1. A propos wstępu ostatnio wyczytałam, że konszowanie czekolady wymyślił Lindt. Kiedyś już o tym czytałam, ale nieprzydatne info wywala się z pamięci, i tak też zrobiłam. Ciekawe. A teraz już o Twojej bohaterce. Wygląd...! <3 "Dziwna" tabliczka przypomina mi runy z Tibii. Niestety zapach ma się gorzej, wręcz źleee. Jak tylko słyszę słowo "ocet", mam ciarki. Kwaśna kawa, not better. Ostra pleśń ;( Iii na dokładkę słodzik. (O nutach wypisanych w paciorku na końcu już nie wspomnę). Mhm.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Musiało chyba chodzić o taki specjalny przyrząd / maszynę ewentualnie, bo historia samego procesu jest znacznie starsza od Lindta. Ja czytałam o tym, jak gdy jeszcze nie było mechanizmów, które by same to robiły, ludzie pracowali przy tym na zmiany, by trwało to bez przerwy (tylko nie pamiętam, gdzie to czytałam - jak zwykle).

      Podoba Ci się wygląd kleksa z naroślofacetokołem?! ...Które z runami to niewiele wspólnego mają. xD

      Ocet jak dla mnie w 90 % jest straszny, ale w tych 10 % przypadków potrafi wyjść bardzo zacnie. Nie uwierzysz, ale jednym z takich przypadków dawno temu były jedne... uwaga (!) chipsy "sól morska & ocet". Bo mi ocet trochę... chipsowość zabijał?

      Kwaśna kawa tak samo - gdy jest to specjalnie zaparzona, dobra kawa o np. cytrusowych nutach, mniam, ale przeważnie kwaśna kawa jest zła. Ta tutaj była... właśnie taka kwaśna, jak nie lubię.

      Usuń

Moderacja włączona, żeby nie było problemów z weryfikacją obrazkową.