wtorek, 24 maja 2022

Amano Morobe Papua New Guinea 70 % Dark Chocolate ciemna z Papui Nowej Gwinei

Czasem mi dziwnie, gdy sięgam po jakąś tabliczkę i nie mam podstaw, by zgadywać, jak wyjdzie. Z dwóch próbowanych Amano jedna była obłędna, druga kiepskawa. Co mnie czekało tym razem? Na pewno kolejne piękne opakowanie. Przy tym dokładniej pooglądałam sobie w internecie, jak wyglądały niegdyś. Nowe zdecydowanie bardziej lubię. A co jeszcze takiego w internecie znalazłam? Ponoć jest tylko kilka bardziej dzikich miejsc od wyspy, skąd Amano zorganizowało kakao do tej tabliczki. Ziemie niedotknięte przez świat zewnętrzny... A w dodatku kakao mielono specjalnie na kamieniu, by tej dzikości nie burzyć. Od siebie dodam, że czytałam swego czasu trochę o Papui Nowej Gwinei i... naprawdę, tajemnicze i trochę przerażające miejsce (pozwolę sobie nie przytaczać różnych rytuałów, czynności i obrzędów tamtejszej ludności - jeśli ktoś byłby zainteresowany podpowiem, że ciekawie obchodzą się ze zmarłymi). Ale miejsca nieoznaczone na mapach, interesujące chaty nawet na tym przepięknym opakowaniu widoczne... ach! No, ale już dość na tematy mniej czekoladowe.

Amano Morobe Papua New Guinea 70 % Dark Chocolate to ciemna czekolada o zawartości 70 % kakao z Papui-Nowej Gwinei, z prowincji Morobe.

Choć w momencie otwierania uderzyły mnie cytrusy, a dokładniej limonka podkręcona cytryną, w zapachu ogółem, długoplanowo dominowała wyrazista skóra. Skórzane ubrania z zamszowym wnętrzem-podszewką i obicia skórzano-drewnianych mebli roznosiły gorzkość. Miały stary klimat, podtrzymywany także przez drewno, drzewa. Myślałam o antykach: kredensach, meblach... w starej chacie. Otoczonej przez złote, jesienne drzewa i stare drzewa o powykręcanych gałęziach. Dołączyła do nich rozgrzana ziemia i... właśnie pewne ciepło, niemal gorąc. Pomyślałam o tabace i dymie, takim kadzidełkowym, słodko-waniliowym. Umykała przede mną pewna... kwiatowość? Goryczka wyłuskała spośród cytrusów grejpfruta. W kwaśności cytrusów pojawił się też nabiał, ale całościowo nie odegrał ważnej roli.
Nie ukrywam, że zakochałam się w tym skórzanym aspekcie.

W dłoniach tabliczka wydawała się twarda i suchawa, choć sugerująca pewną kremowość - suchą kremowość? By ją przełamać, musiałam użyć dużo siły. Wtedy usłyszałam głośne trzaśnięcie. Miała w sobie coś z kruchości, ale nie była krucha, a masywna.
W ustach prędko porzucała twardość i pieszczotliwie, leciutko miękła. Rozpływała się przyjemnie powoli. Była kremowa, a także jedynie tłustawa. Mimo to, nie mogę nazwać jej suchą, o nie! Poczucie tłustości zupełnie neutralizował lekko pyliście-szorstkawy, przyjemnie "surowy", dziki efekt. Delikatny, bo ogólnie odebrałam ją jako dość gładką, ale nie do przeoczenia. Szybko z tej jej gęstwiny wyciskały się soki, niczym z surowych, esencjonalnych i "nabitych" owoców. Pod koniec leciutko ściągała.

W smaku jako pierwszy po ustach rozszedł się w miarę łagodny karmel. Wyraźnie jednak palony, ciepły. Może nawet z nutką dymu?

Na niej nie zdążyłam się skupić, bo smagnął kwasek. Niby delikatny, a jednak jakże wyrazisty i soczysty. Limonkę podkreślił sok ze świeżutkiej, młodziutkiej cytryny. Zmieszały się, zapraszając cały bukiet soczystych cytrusów.

A przy karmelu pojawiła się lekka mleczność. Sam karmel zrobił się bardziej waniliowy, stąd do głowy przyszedł mi jakiś kefirowo-twarogowy deser, może kwaskawy sernik waniliowy z karmelowym sosem. On, jako lwia część słodyczy, był jednak dość wycofany.

Pojawiła się gorzkość, mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa serwując ogrom skóry. Pomyślałam o czarnej, skórzanej odzieży z zamszowym wnętrzem-podszewką. Była rozgrzana... I to także skórzane obicia drewnianych mebli. Wszystko lekko przesiąknięte dymem, kontynuującym ciepło karmelu. Znowu wyobraźnia przeniosła mnie do starej, drewnianej chaty ze starymi meblami, otoczonej wiekowymi drzewami. Niektóre były suche i powykręcane, inne okryte jesiennymi barwami. Skóra z kolei wydawała się tak namacalna, że zamykając oczy, dałabym się nabrać, że z jakąś mam do czynienia. Może było w niej też coś... ze starej książki?

Cytrusy nie próżnowały. Limonka była bardzo wyraźna, choć motyw marakui wciąż się jej trzymał, dodając specyficznej słodyczy i egzotycznego wydźwięku. Pod wpływem goryczki także wyraźnie wyłonił się z cytrusów soczysty, słodko-goryczkowaty grejpfrut czerwony. On przemycił nutkę czerwonych... owoców? Owocowego octu balsamicznego? Może nawet czego śmniej spożywczego? Chyba i jakaś pojedyncza porzeczka (czarna? czerwona?) się tam przetoczyła, acz prawie nieuchwytna. Następnie grejpfrut swą goryczką, cierpkością to przytemperował. Wówczas z kolei wydawało mi się, że w tej toni kryje się jeżyna.

Goryczka, z czasem wyraźniej też skórkowo-cytrusowa, splotła się z ciepłem starego drewna. Zaobfitowała w przyprawy - ciepłe, korzenne, goryczkowate. A jednak... z drobną słodyczą.

Ta przypomniała o karmelu. Waniliowym karmelu? Słodycz wiązała się także z dymem. Pomyślałam o tytoniu, tabace - ich suszonych liściach. Wystąpiły też jakby jako kadzidełka / świeczki w ich wariancie, a więc słodko-męskie i niejednoznaczne, na pewno z kręcącą się w nich limonką. I ona pod koniec nasączyły skórzane motywy. A także przypomniały o ziemi.

Nabiał w tle tlił się jako kefir, twaróg ze smakowitym kwaskiem, na który zwróciły uwagę cytrusy. Mimo ogromu soczystości, ziemia wydawała  się z kolei raczej sucha, rozgrzana słońcem. Lekko pikantnawa.

Posmak należał do głównie do skóry, ale także do cytrusów. Waniliowo-tabakowa słodycz ugłaskała ich kwaśność. Dym, ciepło i "starość" czułam też jako lekką suchość / ściągnięcie... odlegle kojarzące się z czymś mniej spożywczym... choć może jeszcze taniną?

Całość uważam za przepyszną i obłędnie pachnącą. Podobał mi się ten ogrom skóry, starych, skórzano-drewnianych motywów i szlachetny, poważny karmel z wanilią. Nie wiem, na ile na nuty ona się przełożyła. Może raz czy dwa pomyślałam, że mogłaby być mniej słodka, ale przesłodzoną za nic jej nie nazwę. To kompozycja przyjemnie gorzko-kwaśna. Kwaśne owoce i kwasek charakterniejszy cudownie nasączyły kompozycję o wydźwięku starego drewna, skóry, ciepła. Tchnęły w to życie, by nie było za sucho. Tak samo nietłusta struktura bardzo mi się podobała.

"Poprzypiekana" w smaku, bardzo owocowa (kwaśna od rabarbarowej nuty) i waniliowa była czekolada Pralusa (Papouasie 75 %), acz więcej w niej ziemi i dymu. W Pralusie pojawił się motyw a'la wino, w Amano ocet owocowy balsamiczny. W obu była pewna "czerwoność" (Amano grejpfrut i ten ocet, Pralus - rabarbar, truskawki) i dziwne nuty: w Amano mniej spożywcze, w Pralusie metaliczność. 
Ziemię, drewno i cytrynę zaserwował mi Zotter Labooko Papua New Guinea 75 %.
Amano miała cudowny klimat, pyszny i niespotykanie obrazowo-jednoznaczny smak oraz obłędny zapach, czym mnie zachwyciła, jak i zachwyciły w sumie wspomniane. Z tym, że każda choć na bazie mniej więcej podobnych nut, to jednak zupełnie inaczej. 
Mało tego, jej drzewa, skóra i może książka skojarzyła mi się z "książkową" GR Brasilien / Brazil 73 % czy tabakowo-książkową Fjak Tanzania (ale w lepszej wersji!).
Choć tylko smakowo Amano to może raczej 9, tak zrobiła sobie ogółem miejsce w moim sercu dość porządnie. 


ocena: 10/10
cena: 49 zł (za 85g; cena półkowa)
kaloryczność: 505 kcal / 100 g
czy kupię znów: mogłabym

Skład: ziarna kakao, czysty cukier trzcinowy, tłuszcz kakaowy, pełne ziarna wanilii

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Moderacja włączona, żeby nie było problemów z weryfikacją obrazkową.