sobota, 21 maja 2022

Benns Ethicoa Sungai Ruan - Malaysia 72% ciemna z Malezji

Jako kolejną tabliczkę tej marki wybrałam z Malezji, bo z tego kraju jeszcze nigdy żadnej nie jadłam i po prostu mnie trochę ciekawiła. Ciekawiłaby bardziej, gdyby nie zastrzeżenia co do formy i jakości. Chwilę pomyślałam, sprawdziłam. Malezja leży na wyspie Borneo, z której to jadłam jedną czekoladę: Krakakoa 75 % Lidung Kemenci Kalimantan. Nie była cudem, więc poprzeczka w sumie wysoko się nie znalazła, aczkolwiek... Taki "szczególik", że od razu przypomniały mi się wspaniałe, indonezyjskie czekolady - wszak to ten region. Co mogę o tym kakao więcej rzec? Ponoć mocno prażone. Zakupione z plantacji rodziny Koh, mającej ponad 30 lat doświadczenia. Sami, rodzinnie, zajmują się uprawą, fermentacją i suszeniem ziaren. Wokół ich plantacji kakaowców jest mnóstwo plantacji różnych owoców (co w sumie nie jest niczym dziwnym). Byłam ciekawa, jak bardzo wpłynie to na kakao.

Benns Ethicoa Sungai Ruan - Malaysia 72% Dark Chocolate to ciemna czekolada o zawartości 72 % kakao trinitario z Malezji, ze stanu Pahang, wioski Sungai Ruan.
Czas konszowania to 72 godzin.

Po otwarciu poczułam łagodne mleko i migdały, może właśnie mleko migdałowe... ale też prażenie m.in. z migdałami związane. Prażenie czy nawet wędzenie? Na pewno wprowadzało motyw bardzo rozgrzanej słońcem suchej, ciemnawej ziemi. Oprócz tego czułam słodycz duszącą czarne porzeczki. Dziwne - wyobraziłam sobie miód z czarnymi porzeczkami (taki, co przejął ich kolor i się nimi zagęścił). Trochę jakby dżem w odwróconych proporcjach, tylko że... porzeczki były raczej świeżo-surowe. Tyle że zmieszane ze słodyczą. Chwilami przybierały na wyrazistości. W tle plątała się słodka, egzotyczna nutka owoców, trudna jednak do uchwycenia. Zapach wydał mi się głównie słodko-kwaskawy. Gorzkość nie zaznaczyła się nawet najdelikatniejsza (szkoda). 

Tabliczka koloru ciemnej mlecznej podczas łamania miejscami trzaskała / chrupała delikatnie (czasem zaledwie jak suszona trawa), miejscami konkretnie i głośno - zależy, czy trafiło się miejsce cieńsze czy grubsze. Nie trzymała się linii kostek, była delikatna i krucha. Kruszyła się na małe kawałki.
W ustach czekolada rozpływała się w tempie umiarkowanym, acz miękła szybko. Mimo miękkości, zachowała zwartość, wyginając się. Roztaczała wokół siebie tłusto-rzadkie smugi. Była gładka (co okazało się zaskoczeniem z racji ziarnistego przekroju), w porywach wodnista i śliskawa. Nic nie pozostawiała po sobie.

W smaku pierwsze przywitały mnie czarne, świeże i surowe, doskonale dojrzałe porzeczki. Połączyły w sobie specyficzną słodycz i leciusieńki kwasek, by następnie szybko utonąć w miodzie.

Słodycz rosła prędko i choć w pierwszej chwili pomyślałam o porzeczkach zalewanych jasnym (wielokwiatowym?) miodem / miodzie z porzeczkami, to szala przechyliła się na cukrową stronę. Prędko kompozycja zrobiła się aż chamsko słodka. Może też słodka trochę pudrowo? Jak sproszkowane suszone owoce i cukier puder?

Trochę jakby tak miodowo-porzeczkową masę chlapnąć na twaróg... kanapkę z tłusto-mdławym twarogiem. Zrobioną na żytnim chlebie, który skrył nutkę... zboża / słodu? Leciutko goryczkowatą.

Porzeczki zaś zadbały o cierpkawe echo. Ze świeżych na tyłach zmieniły się w takie... miękkawe, wielkie i przejrzałe. Ich smaczek zahaczył o... grzyby? W takim nieco "czekoladowo-nadzieniowym" wydaniu, a częściowo... coraz wytrawniejszym? Gdy tak grzyby zmierzały w coraz bardziej ryzykownym kierunku, rozpędziły je nagle migdały. Chlebowe akcenty też się w nie zmieniły.

Wraz z tym jak umacniała się cukrowa słodycz, mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa kompozycja stała się mleczna. Zupełnie jakby popłynęło mleko... mleko migdałowe? Z orzechowym, słodkawym echem. Wyobraziłam sobie cukrowy sernik, z aż pudrowym motywem, bez jakiegokolwiek kwasku, a jednak... z rodzynkami? Co bardziej gorzkawe, utworzyło dla sernika migdałowy spód. Na styku tych nut zarysowało się wytrawne, czyste masło (przed oczami wyobraźni stanęła mi kostka masła, po prostu). Zupełnie, jakby ktoś dodał go o wiele za dużo do sernika (myląc proporcje z serem?).

Rodzynki mieszały się z migdałami i grzybami na tyłach. Wydały mi się jakieś nieświeże, nadpsute albo jakby użyto rodzynek w rumie czy coś i tak dziwnie wyszły. Z taką pewną... ostrością? Jakoś tak wytrawnie? Wraz z kolejnymi kęsami przyszła myśl o jackfruicie (owocu, który smakuje trochę "wędzono-mięśnie"). To jednak nie był w 100%ach on (może w 80%?). Migdały próbowały obudować to prażoną nutą. Pojawiła się ziemia rozgrzana słońcem i dzięki niej z czasem wróciła cierpkość.

Od sernika i jego rodzynek rozeszła się jednak odrobineczka - może nawet iluzja - kwasku. Wróciły surowe czarne porzeczki. Słodko-kwaskawe, zaprosiły do tańca bardziej egzotyczne owoce. Podobne, porzeczkowawo-kulkowe... "jagódkowe" i niedookreślone. Też jednak - surowe, a dosłodzone (zasypane cukrem?). Również one niosły ciepło tropików, słońca (jakby czuć ich dojrzewanie w jego promieniach).

A jednak i jakiś... cierpkawo-kwaskawy ananas? Coś żółto-soczystego się tam zaplątało... jakby mieszankę słodzidła (już raczej cukru niż miodu) i porzeczek próbowano przełamać. A potem znów wrócił cierpkawy jackfruit, w asyście łagodzącego wszystko masła i sernika, którego słodycz się zredukowała, przez co z kolei wydał mi się głównie maślany. I nie to, że ogólna słodycz zmalała; ona jakby odrywała się od wytrawniejszych nut i płynęła sobie obok.

Po zjedzeniu na dość długo został posmak przesadzonej, pudrowo-cukrowej słodyczy i prażonych migdałów. Cierpkość i pewne wędzenie, nawet coś ostrzejszego... Motyw czarnych porzeczek mieszał się z egzotycznym kwaskiem, ale chwilami także na końcówce wypływał bardzo wyraźnie. Na zasadzie jakby... przyozdobiono nimi straszliwie przesłodzony sernik (może i na mleku migdałowym?).

Czekolada miała trochę fajnych nut (czarne porzeczki), parę takich, co mogły być przyjemne, ale zmierzały w złym kierunku (migdały / mleko migdałowe, sernik) i coś przy nich drażniło. Słodycz mi przeszkadzała, bo nie dość, że była za wysoka; chwilami się odrywała i miała toporny wydźwięk. Owoce niestety wyszły przesłodzone, egzotyczny powiew zbyt zgłuszony, niejednoznaczny, a gorzkości w sumie brak. Była jakaś wytrawność (grzyby, rodzynki, jackfruit), ale wyszła pokracznie. Konsystencja i forma beznadziejne, więc i za nie punkt poleciał (smakowo to 6).

Byłam w szoku, bo przecież i w Krakakoa pojawiła się delikatniusia nutka grzybów (specyficzna i dziwna). Oprócz tego egzotyczne owoce (ale w o wiele bardziej owocowym, złożonym bukiecie, bo i banany, daktyle, maliny, pomarańcze czułam), znacznie więcej ziemi, kawy... Choć też słodka, Krakakoa była o wiele wytrawniejsza. W niej zaintrygowała mnie marchew. W Benns czułam karykaturalne, wytrawne rodzynki. Jak Krakakoa to zacne przyprawy, zioła, tak Benns ledwie ciepełko.


ocena: 5/10
cena: 25 zł (za 50 g; cena półkowa)
kaloryczność: 568 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: kakao, nierafinowany cukier trzcinowy, tłuszcz kakaowy 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Moderacja włączona, żeby nie było problemów z weryfikacją obrazkową.