środa, 4 maja 2022

Georgia Ramon Chuncho Peru Cusco Valley 74% ciemna

Tym razem nie układałam sobie żadnej "peruwiańskiej serii" czy coś. Aż trudno powiedzieć, czym kierowałam się przy wyborze. Ochota na poszczególne tabliczki jakoś tak płynęła, błądziła, aż w końcu decyzja zapadła. I dopiero zasiadając do pisania wstępu, zorientowałam się, że nie dość, że niedługo miałam sięgnąć po Domori Apurimac Peru, to jeszcze raptem kilka dni wcześniej jadłam jedną z najlepszych czekolad z ziaren Chuncho (Meybol Chuncho - Peru 75 %), jakie znam. Wiedziałam, że GR będzie zupełnie inna, ale... w jaki sposób? Śmiesznie się złożyło, że w tak krótkim okresie przyszło mi jeść tabliczki tak bardzo charakterystycznych i uwielbianych przeze mnie marek. I jak tu nie wspomnieć, że wprost uwielbiam opakowanie dzisiejszej? Ta lama urzekła mnie zupełnie!

Georgia Ramon Chuncho Peru Cusco Valley 74% Dark Chocolate to ciemna czekolada o zawartości 74 % kakao Chuncho z Peru, z doliny Cusco, z okolic Machu Picchu.

Po otwarciu poczułam wyrazisty zapach drzew, ale też słodko-gorzkawych przypraw i herbat. Wystąpiły jako suszone liście i napary. Od ostatnich odchodziły wilgotniejsze nuty: "naparowata woda" i soczystość. Wprawdzie delikatna, ale niepodważalna. Oferowała słodziutkie, nieśmiałe banany, mango. Być może odrobinkę grejpfruta, ale w wydaniu zupełnie na słodko (np. jako sorbet, smoothie). By nie pojawiła się kwaśność, jakby z dodaną kropelką miodu? Przy przyprawach i drzewach, też z lekką wilgocią, odnotowałam roślinność, mech... Zmieszany z szeleszczącymi trawami, pergaminem i starym drewnem. Je podkreśliła podpieczona skórka białego chleba. W trakcie degustacji, mimo ogromu przypraw, wyłuskałam wyraźny cynamon - bez goryczki, a słodki (cejloński?).

Tabliczka sprawiała wrażenie kremowo-pylistej, tłustawej i jednocześnie twardej. Rzeczywiście była twarda, ale nie wydawała zbyt głośnych trzasków przy łamaniu. 
W ustach rozpływała się w umiarkowanym tempie, raczej powoli, bez oporu. Szybko dała się poznać jako nietłusta, ale bardzo kremowa. Przypominała tym samym jakieś gęste mleczno-owocowe shake'i smoothie, desery. Była soczysta i gładka w lekko śliskawy sposób. Trochę jak... zatopiony w czymś takim kawałek miękkiego owocu. Opływała tonią mleka i zmiksowanych owoców jako falami, gęstawo znikając i wykazując minimalną lepkość (trochę przytykając?). Ewentualnie przypominała... lekki budyń? Pod koniec pojawiał się leciutko pylisty efekt.

Po ustach jako pierwszy zaczął rozpływać się mleczny bananowy shake, bardzo dojrzałe, miękkie banany zmiksowane z mlekiem. Wprowadziły egzotyczny wątek, który spokojnie i delikatnie rozwijał się w zasadzie cały czas na boku.

Prędko błysnęła goryczka. Gorzkość zaserwowała mi odrobinkę ziół, herbatę, która zaraz trochę złagodniała. Pomyślałam o czarnej, zaparzonej herbacie (assam?). Miała w sobie motyw suchych, starych drzew. Aspirowały do objęcia sterów. Za nimi optowała skórka białego chleba - mocno podpieczona, ale... nie przekładająca tej pieczoności na całą kompozycję. Ta przybrała wilgotny wydźwięk. Odnalazłam w niej sporo roślinności. Chwilami aż takiej ostrzejszej. Jak herbata z imbirem?

W owocowej, egzotycznej strefie zaczęło pojawiać się więcej owoców, z którymi rosła słodycz. Chwilami wydawały się aż czysto słodkie. Może nawet lekko podkręcone pikantniejszym miodem? Mango dołączyło do banana. Ośmielony goryczkami pojawił się grejpfrut, ale i jego cechowała głównie słodycz. A jednak jakąś zapowiedź kwasku wyłapałam. Subtelną. Po nim przyszła pora na coś czerwonego - jabłka? granat? Jagódkowatego? Na pewno czułam ciemne owoce, ale nie wiem, jakie konkretnie (do głowy przyszły mi acai). Pomyślałam o nieco charakterniejszych owocach egzotycznych, o niemal ostrych nutach albo wręcz lekko ostro przyprawionych. Owoce były ogólnie bardzo namieszane i niejednoznaczne. Wszak nie stanowiły motywu przewodniego.

Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa rosnąca słodycz owoców wzbogaciła się o kwasek. Pomyślałam o esencjonalnych owocowych sorbetach, które wplotły kwasek cytrusów... I marakui w duecie z brzoskwinią? Cytryna, grejpfrut bardziej kwaskawy jeszcze ambitniej rozkręciły soczystość, jednak i słodyczy wciąż nie brakowało. Banan i mango zetknęły się z ananasem, a z czasem banan znów zaczął jakby dowodzić owocami. Jabłka może już nie były takie czerwone, a zielone i kwaskawe? Ale... W tle owoce majaczyły coś o związku kiwi z czymś czerwonym (ale czym)...

W tym czasie herbaty i drzewa przeszły w motyw starych książek, papieru... Przez pewien czas kontynuowały ostrość zioło-przypraw, może korzenność... Najpierw jakby herbata je zawierała albo przynajmniej miała ich nutę... potem przepisały się raczej do papieru. Zupełnie jakbym piła herbatę, pochylając się nad książką, a zza okna wkradał się wiatr niosący trawy, zboża...? Znów więcej drzew, ale delikatniejszych, jasnych. Roślinność, która zaczęła łagodzić kompozycję. Słodycz pojawiła się i tu, a herbaty zaczęły mi się pokazywać też jako suszone liście... listki... płatki? Płatki kwiatów! Suszone, goryczkowate, ale nie tylko. Też żywe, wonne i świeże. Tych przybywało z czasem.

Na kwiatowej płaszczyźnie drzewa, herbata, rośliny z nimi związane znalazły porozumienie z owocami. Oto spośród nich banany znów wydobyły mleczność. Kwiaty to wykorzystały. Pomyślałam o kwaskawym i rześkim jogurcie ananasowym. Jakby koktajl ze zmiksowanych owoców z mlekiem przyozdobić egzotycznymi kwiatami. Trochę jak orzeźwiający deser / sorbet na plaży? Plaży... blisko lasu? Takiej nieco odludnej.

Towarzystwo drzew wystarczyło. Wyobraziłam sobie wiaty z suszonych liści, plam... coś dymnego (pochodnie?). Poczułam aż węgiel (drzewny), choć to może raczej przyprawo-zioła i herbata poszły w aż taką goryczkę. A że trwała słodycz i kwiatowość, przełożyło się to na herbatę z miodem. Tym razem już jednak po prostu ciepłą (nie ostrą).

Po zjedzeniu została goryczka ziół, przypraw, drzew i kwiato-herbat, mocno otulona słodyczą i łagodnością mleczno-owocowych deserów. Może lodowych, bo aż tak rześkich? Były słodkie, ale naturalnie. I... ostrawe. Trochę jak herbata z miodem i mleko z miodem (osobno).

Całość wyszła smakowicie, choć dla mnie troszeczkę za łagodnie. Leciutki, wygłaskany kwasek, lekka gorzkość i sporo, naturalnej, ale jednak, słodyczy stworzyło kompozycję rześką i błogą; nie siekierową. Egzotyczna bomba (banany, mango, ananasy, kiwi; jakieś ciemne owoce) z lekko cytrusowymi kwaskami zostały otulone kwiatami. I choć pojawiała się pikanteria, to jednak mleczność to łagodziła. Herbata, zioła i drzewa też nie zawalczyły o gorzkość, a jedynie delikatnie ją przemycały.

Miód, nabiał, cytrusy i w ogóle ogrom owoców (pomelo, brzoskwinie, śliwki, rodzynki) czułam też w Meybol. Tamta jednak była charakterniejsza - kwaśniejsza, gorzka (jak dym i kawa); smakowała mi bardziej. Zdaję sobie jednak sprawę, że czekolady z kakao Chuncho rzadko kiedy są gorzkie, jak lubię. Ale... marzy mi się mocno gorzko-herbaciana tabliczka o nutach dzisiejszej. Tej jednak blisko do ideału (gdyby tak może jeszcze owoce były bardziej jednoznaczne?).


ocena: 9/10
cena: 35 zł (za 50 g; cena półkowa)
kaloryczność: 572 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: miazga kakaowa, nierafinowany cukier trzcinowy, tłuszcz kakaowy

PS Wiecie, że kostki J.D. Grossa 70% się zmieniły? Dodałam tam na końcu mały wniosek.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Moderacja włączona, żeby nie było problemów z weryfikacją obrazkową.