sobota, 31 maja 2025

Miód z pasieki Moja Pszczoła Nektarowy Gryczany

Mama zawsze musi mieć jakiś miód. Ostatnio ciągle kupowała słonecznikowe (Sądecki Bartnik Miód słonecznikowy znad Morza Czarnego), bo od lat nie możemy znaleźć gryczanego, który smakował by satysfakcjonująco gryczano. W zeszłym roku chciałyśmy w ogóle jakiegoś innego, ciekawego miodu spróbować, więc zamówiłyśmy wrzosowy (Skarby Roztocza Miód wrzosowy i Miód Wrzosowy nektarowy z pasieki Daniel Woś). Szczerze po testowaniu ich czułam się już przemiodowana kompletnie. Trzymało mnie do kolejnej jesieni, ale Mama rzuciła propozycję, by znowu jakiś dobry zamówić. Dobry gryczany nie dawał nam spokoju. Rok temu, robiąc miodowy research, natknęłam się na miód gryczany o naturalnej nucie kawy w sklepie miod-dobry.pl. Miałyśmy go zamówić, jednak wtedy moją uwagę przyciągnęła nowość: miód opisany na stronie jako "obrzydliwie gryczany". Wystarczyło tylko spojrzenie na siebie z Mamą i już wiedziałyśmy, że na nasz niedosyt gryki, będzie idealny. Powinien być? No... Nie wiedziałam do momentu spróbowania, na które słoik nie musiał długo czekać.
Zanim to jednak, trochę się o tym konkretnie miodzie dowiedziałam. Otóż nowe, udziwnione odmiany gryki, których to hoduje się coraz więcej, nie przyciągają specjalnie pszczół, więc pozyskanie miodu gryczanego jest coraz trudniejsze. Pasieka Moja Pszczoła od miodów gryczanych miała przerwę od 2021. A to nie byle jaka pasieka! Prowadzi ją bowiem Profesor Technikum Pszczelarskiego, który jest wykładowcą w jedynym w Europie Technikum Pszczelarskim.

Miód z pasieki Moja Pszczoła Nektarowy Gryczany to surowy miód z tzw. zagłębia gryczanego (okolice Janowa Lubelskiego) firmy Agaty i Mariusza Chachułów; u mnie z roku 2024.

Po odkręceniu poczułam intensywny zapach pola gryki, które właśnie kwitnie, a więc w mocno kwiatowym wydaniu. Pojawiła się całkiem wysoka pikanteria - jakby pikanteria zbóż i kwiatów, a w tle zaznaczyła swoją obecność szlachetna goryczka. Ogół jednak był przede wszystkim bardzo słodki.

Miód wydał mi się trochę gęstawy, ale wyraźnie płynny. Był świeży, więc nie zaczął się jeszcze krystalizować (i tak zaznaczyłam sklepowi, że chcę jak najbardziej płynny - Miód-Dobry na życzenie w ogóle rozpuszczają nadto skrystalizowane miody w odpowiednich warunkach tak, by nie straciły wartości).

Lany z łyżeczki tworzył stożki, a jego krople układały się w kuleczki, co dobrze o miodzie świadczy. 
W trakcie jedzenia rozpuszczał się szybko, ale z pewną gęstością. Zostawiał w ustach specyficzne poczucie wypolerowania miodem, lecz nie tylko. Sprawiał wrażenie bardzo ciężkiego. Może nawet trochę ściągał?

W smaku przywitała mnie słodycz, po czym wycofała się, dając się poznać jako niewiarygodnie niska. Wręcz niziuteńka!

Rozszedł się za to mocny wątek kwiatów. Pomyślałam o kwitnącym polu... no, gryki. Powiedzmy. Kwiatowy, lekko zbożowy wątek ułożył się w ciężkość dobrego, ciemnego miodu. Wkradła się pikanteria i... wręcz ostry, kwiatowy kwasek. Jaki potrafią zawrzeć ziołowe, polne dzikie kwiaty. A ciężkość wzrosła do poziomu aż niecodziennego.

Ostrość i rosnąca kwaśność mniej więcej w połowie rozpływania się porcji w ustach wydobyły słodycz i błyskawicznie ją spotęgowały. Zrobiło się bardzo, bardzo słodko. Słodycz aż zadrapała w gardle, a w ustach odnotowałam cierpkość. Poczułam się, jakbym była na polu pełnym kwiatów, których ostrawy aromat aż trochę dusi. Mieszała się z kwaskiem.

Ciężka słodycz i jakby kwaskawa pikanteria nakręcały się nawzajem do końca, kiedy to cierpkość znacząco się nasiliła.

Po zjedzeniu został posmak ciężkiego, pikantnego miodu ciemnego i wysoka słodycz, aż drapiąca. Słodycz ta w parze z kwaśnością aż nieco piekła w język. A do tego czułam cierpkość.

Miód okazał się rozczarowaniem. Smakował bowiem po prostu dobrym, ciemnym miodem, wraz z niecodziennie wysoką, specyficzną ciężkością, był pikantny, a także... kwaśny. Czułam w nim kwiaty gryki, nie samą gryczaną goryczkę, jakiej w miodach gryczanych szukam (kiedyś chyba było o nią o wiele łatwiej). Nic idącego bardziej w kierunku kaszy gryczanej. Słodycz ogólnie wysoka, bo mimo że początek był mało słodki, potem nadrobiła. Miód więc był... dziwny. Próbowany osobno niezło-ciekawy, ale już w czymś... No właśnie. Z tym miałyśmy problem, bo prawie do niczego nie pasował, a jego specyfika, kwasek i cierpkość strasznie dawały się we znaki.

Spróbowałam go klasycznie, z jogurtem typu greckiego (Piątnicy) i orzechami włoski. Dodałam 37g orzechów i 3 łyżeczki miodu (jakieś 30g?). Zagarniałam łyżeczką tak, by popróbować i z odrobinką miodu, i mnóstwem (bo czasami jak miodu doda się do czegoś za mało, wychodzi dziwnie). Niestety - żaden ze sposobów mnie nie chwycił. Jogurt jeszcze podkręcił kwaśność miodu. Cierpkość wyszła o wiele mocniej, a słodycz zasładzała łatwiej i szybciej. Orzechy nie podkręciły goryczki (liczyłam, że to zrobią). Owszem, miód zachował swój ciemny charakter, a swego rodzaju ostrość wyeksponowała się, ale to i tak było takie... co to można zjeść, jak się już zrobiło, ale wiedziałam, że z tym miodem nie powtórzę tego deseru... I szczerze? Nie chciałam mieć z nim do czynienia. Na inne eksperymenty odeszła mi ochota (a po zakupie, a przed spróbowaniem zrobiłam listę "pomysłów na miód"). Prawie cały słój więc miała dla siebie Mama.

Mama spróbowawszy, z rozczarowaniem powiedziała: "No nie czuć w nim tego zasadniczego elementu, czyli gryki. Tej goryczki takiej. Smakuje po prostu jak dobry, ciemny miód. Jest ciężki, próbowany osobno w sumie smaczny, ale nie gryczany, a w tej cenie oczekiwałabym gryczaności wyraźniejszej".

Potem jadła go różnie, np. na tostach z masłem orzechowym i serem żółtym: "Czuć, że to dobry, szlachetny miód, ale na kanapkach on się dziwnie wybija... na niepodległość. Kompletnie je zdominował i nie smakowało to dobrze". 

Uznałyśmy, że na połączenie z herbatami / naparami warto poświęcić cały akapit. Ja herbat z miodem nie piję, Mama jednak owszem. Stąd głos oddaję jej - po herbacie zielonej z miodem: "Dodałam go nawet trochę więcej niż dodaję innych miodów i... i tak nie było tak przyjemnie słodko. W ogóle mimo że w sumie trzy łyżeczki dodałam (jak zawsze), nie było słodko, a ta kwaśność znów wylazła. Mało tego! Dziwnie mi ta herbata z miodem zmętniała i wydawała się tłusta przez ciężkość miodu. Ten miód zupełnie zepsuł mi tę herbatę, aż mnie to o traumę mało nie przyprawiło. Potem próbowałam jeszcze z herbatą czarną z cytryną, ale też niezbyt dobrze wyszło. W ogóle ten miód jakoś dziwnie zamętniał mi te herbaty. Zupełnie nie pasuje do herbaty, żadnej. No żeby miód psuł herbatę...". 
A jednak! Odkryłyśmy, że z herbat, ten miód nieźle współgrał z rumiankiem. Mama zaczęła go pić na żołądek, mimo że nie cierpi. Z desperacji dodała miód i z zaskoczeniem stwierdziła: "Z rumiankiem ten miód jakoś najbardziej miodowo i całkiem dobrze wychodzi. Ta jego kwaśność trochę się chowa, czuć i miód, i rumianek, ale nie jest źle". Gdy trochę od niej spróbowałam - faktycznie, całkiem nieźle współgrały. Nie było nachalnej kwasowości. Wyszło bardzo słodko, ale miód nie zagłuszył rumianku (ja bym wolała go bardziej czuć, ale wiem, że Mama musiała sobie dodać sporo miodu, by dla niej rumianek był do wypicia). Z tym, że "to był sposób na to, by jakoś ten miód zmęczyć, a nie, żeby pić dla przyjemności", jak to podsumowała Mama.

Po tym, jak nasłuchałam się narzekań Mamy na duet tego miodu z herbatami, aż mnie to zaintrygowało i postanowiłam wykombinować... coś... co może by jakoś ten miód poskromiło. Coś herbacianego, coś charakternego: napar z imbiru i cytryny (sokiem i skórką) z czarną herbatą i właśnie miodem. Użyłam mały kawałek imbiru (starkowany i posiekany) oraz 1/3 cytryny - kawałki ze skórą. Wrzuciłam to do rondla, zagotowałam, pod koniec dodałam płaską łyżeczkę czarnej liściastej herbaty i zostawiłam pod przykryciem. Po przecedzeniu do kubka dodałam jeszcze 2 plastry cytryny i imbiru. Wyszedł wielki kubek, bo jeszcze trochę wody dolałam. Na taką ilość (z 500 ml?) - spoooro naparu - poszły jakieś 3 łyżeczki miodu. Efekt niezbyt mi pasował. Smakowo napar był całkiem zacny, gdy chodzi o wyrazisty imbir i cytrynę, acz herbata trochę mi się gubiła. Miód... No właśnie. Czuć go bardzo dobrze, acz... poszedł w jakąś dziwnie tanią słodycz, a także podkręcił ostrość i kwaśność naparu. Czarna herbata trochę się w tym gubiła. Przeszkadzał mi motyw tego miodu i odkryłam, że pieczenie imbiru w gardle, jego rozgrzewanie też mi obecnie się nie podobało. Miód... jakby to pieczenie/drapanie podkręcił, starając się pozostać incognito? Bardzo wyraźnie czuć go za to w zapachu - nawet o grykę zahaczył, acz zgrał się z ostrością i kwaśnością. Trzeba przyznać, że jak ktoś byłby bardziej odporny na pikanterię takiego naparu, to ukryła się tu nieprzyjemna kwasota miodu i jako tako to wyszło.
Miksturę wcisnęłam Mamie, ale że nie lubi imbiru, dla niej było to nie do wypicia. Stwierdziła, że miód się zgubił, więc zaparzyła sobie czarną herbatę, dodała więcej miodu i to wymieszała. Gdy z kolei ja spróbowałam jej tworu - jawiącego się jako imbirowo-czarna herbata z cytryną i mnóstwem miodu - dla mnie ta wersja była nie do wypicia. Miód zasładzał, jeszcze konsekwentniej idąc w tanią słodycz, ale wciąż... pobrzmiewała jego ciężkota i zgrywał się z ostrością, i kwaśnością. Było w tym coś obrzydliwawego, a zawartość kubka bardzo zmętniała - już poczułam, o co Mamie chodziło, gdy mówiła, że do czarnej herbaty ten miód nie pasuje. Miałam tylko namiastkę, bo jednak imbir i cytryna swoje zrobiły, ale wydaje mi się, że im więcej czarnej herbaty było do tego miodu, tym gorzej. Mama uznała, że taka mniej imbirowa wersja była bardziej do wypicia, ale też jej to nie chwyciło. Jak powiedziała, "piła dla zdrowia".

Mama zaczęła robić się już zrozpaczona tym miodem, że wszystko jej psuł, mimo że smak osobno w sumie był dobry, więc podsunęłam jej pomysł, by spróbowała z jogurtem, obiecując, że z nim jest ok. Długo się opierała, była bardzo sceptyczna, ale w końcu spróbowała i tak. Po prostu wymieszała sobie jogurt naturalny (Pilos bez laktozy) z miodem.
Potem usłyszałam: "Miałaś rację. Z jogurtem ten miód jakoś wyszedł w miarę. Jak mówiłaś, kwaśność z jogurtem była bardziej do przyjęcia, zrozumiała. Albo jak robiłam jogurt z kakao i tego miodu dodałam, to też wyszło w porządku, autentycznie smacznie".
Za to gdy zrobiła sobie pieczone placki twarogowe i polała je miodem: "No okropny ten miód! W ogóle kwachowaty w tym połączeniu wyszedł i mi placki zepsuł".

Gdy biedna Mama już prawie kończyła słój, wróciła do mnie myśl, jaka naszła mnie zaraz na początku przygody z tym miodem: może sprawdziłby się w czymś wytrawnym, jako element sosu czy coś? Może ta jego ciężkość tak by lepiej wyszła? Właśnie z nim postanowiłam zrobić fasolę w miodzie, na którą upatrzyłam sobie przepis (o całym daniu przeczytać można na Instagramie). Wymieszałam jakieś 2 łyżki miodu z sokiem z cytryny (niecałej ćwiartki?) i rozmarynem (3 gałązki + trochę suszonego), podgrzałam ostrożnie i wymieszałam z tym białą fasolę (ugotowaną i podgrillowaną na specjalnej patelni).
Nie wyszło tak, jak liczyłam. Ten miód poszedł w nieprzyjemną, ciężką kwasotę, która nakręcała się z cytryną tak, że to w zasadzie wyszła fasola w kwaśności, nie miodzie. Owszem, czuć i szlachetną miodowość, ale nie po mojemu. Rozmaryn i pieprz pomogły, trochę poskramiając tę wręcz przenikliwą miodową kwaśność. W pewnej chwili myślałam, że przesadziłam z cytryną i dodałam jeszcze więcej miodu, ale choć wzrosła słodycz tego, kwasowość i tak się utrzymywała.

Stwierdziłyśmy, że sam ten miód smakuje dobrze, ale do niczego nie pasuje, bo jest zbyt intensywny i jego kwaśność wychodzi na przód. Jak to Mama powiedziała: "No i po co komu miód, który w zasadzie wszystko tylko psuje?".


ocena: 4/10 (nuty smakowe, jakość w odniesieniu do ceny)
kupiłam: miod-dobry.pl
cena: 79 zł + przesyłka (za 1000g)
kaloryczność: 340 kcal / 100 g
czy znów kupię: nie

PS Zapraszam na aktualizację wpisu o miodzie gryczanym Mazurskie Miody, który znów przypadkiem do nas trafił, nim uporałyśmy się z tym słojem.

czwartek, 29 maja 2025

Exe Stoneground Chocolate 70 % El Salvador Dark Chocolate ciemna z Salwadoru

Kiedy zobaczyłam tę czekoladę na stronie Chocolate Seekers, oczy mi rozbłysły. To była jedna z większych motywacji, by coś stamtąd zamówić. Salwador? Toż z tego kraju jadłam tylko jedną czekoladę w życiu! Degustacją byłam bardzo, bardzo podekscytowana, choć trochę przerażał mnie napis "stoneground chocolate", który dostrzegłam parę dni przed nią. Trzymałam kciuki, oby nie oznaczało to pozostawionych kryształków cukru, jak np. w też mielonych na kamieniu Taza. O samej marce poczytałam więcej w zasadzie dzień przed degustacją. Exe stworzyła Nicola Knigh, która w kakao zakochała się po podróży po Karaibach. Zaczynała od tworzenia czekolady w swojej kuchni, potem zajęła się degustowaniem i wyrabianiem czekolady w pełni profesjonalnie. Obecnie ma swoją małą fabrykę czekolady w Exeter, Devon (Wielka Brytania) i pracuje na półetatu, prowadząc kursy w International Institute of Chocolate and Cacao Tasting. Do tego wspiera lokalne składniki w ramach akcji "Made in Devon". Mimo to, tu się postarała! Zdobyła naprawdę rzadko spotykane kakao... Chyba. To znaczy - czekolad plantacyjnych z kakao z Salwadoru jest niewiele. Opis jednak głosi, że plantacja San José Real de la Carrera, z której tę tabliczkę stworzono, jest jedną z największych prywatnych plantacji w Ameryce Środkowej. Ma powierzchnię około 350 hektarów. A do tego mają tam własne zakłady i też robią m.in. czekoladę. Nicola wybrała te ziarna ponoć ze względu na ich kuszącą kwaśność zielonych jabłek, sprawiającą, że aż "ślinka leci".

Exe Stoneground Chocolate 70% El Salvador Dark Chocolate to ciemna czekolada o zawartości 70 % kakao z Salwadoru, z regionu miasta Usulután.

Po otwarciu poczułam intensywny zapach karmelu spierającego się z kwaśno-soczystymi jabłkami... w dużej mierze właśnie też w karmelu? Pomyślałam o krucho-chrupiących jabłkach, ale obok stały jabłka polane dość mocno palonym karmelem. Karmelem maślanym? I nieco słonym? Maślaność i słodycz też były znaczące ze względu na także obecny jabłecznik z mnóstwem kruszonki. Urozmaiciły ją różne, niedookreślone orzechy. Paloność karmelu podkręciła gorzkawa, mocna czarna herbata. Chwilami miałam wrażenie, że w oddali pobrzmiewa coś nieco wytrawniejszego... solone masło? Kwaśna śmietana?

Cienka tabliczka aż zaskoczyła pokaźną twardością i przy łamaniu trzaskała głośno.
W ustach rozpływała się kremowo i maziście, a także soczyście. Na szczęście okazała się gładka (w sensie: bez kryształków). Mimo że nie spieszyła się jakoś szczególnie, robiła to dość szybko. Mimo wysokiej soczystości i wodnistości, zachowała zbitość i gęstość... chwilami bardziej gęstawość? Z czasem odnotowałam w niej lekko pyłkowy efekt, a na koniec minimalnie sucho ściągała.

Gdy tylko włożyłam kawałek do ust, poczułam się, jakbym zrobiła łyka słodzonej czarnej herbaty. Słodzonej bardzo, ale wciąż wyraźnie mocnej i gorzkiej.

Swoją obecność zaznaczył soczysty kwasek.

W tle pojawił się karmel... karmel palony? A to tylko podkręciło herbacianą nutę. Herbata wyrwała do przodu. Lały się hektolitry czarnej, mocnej herbaty. Fakt dosłodzenia zanikał. Słodycz odeszła od herbaty.

Przechwycił ją karmel, już ewidentnie palony i maślany, mieszający się z kruszonką. Z kruszonką, w której... zaplątały się jakieś za mocno poprzypiekane orzechy (laskowe?)?

W tym samym czasie przemknęły cierpko-słodkie, a jednocześnie kwaskawe, owoce kandyzowane. Owoce czerwone? Niedookreślone jednak. Do głowy przyszło mi też liofilizowane jabłko w kostce. Wszystko to wprowadziło kwasek i zmieniło się we wręcz kwachowaty rokitnik i chyba suszoną miechunkę. Mimo to, kwaśność nie była nadrzędna. Wysoka owszem, ale...

Łączyła się z wysoką słodyczą. Kruszonka okazała się zwieńczeniem szarlotki; ciasta zrobionego z kwaśnych jabłek. Była soczysta, kwaśna, ale też znacząco słodka. Karmel zaniknął na pewien czas, a mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa na znaczeniu przybrała maślaność. Kwasek zaserwował kwaśną śmietanę (próbując wpisać się w smakowa tłustość?).

Zwróciłam uwagę na nie tylko maślaną kruszonkę, ale też maślano-kruchy spód ciasta. Maślaność rosła i trochę łagodziła i gorzkość, i słodycz. Chyba próbowała też kwaśność, ale ta się nie dawała.

Dodatkowe punkciki kwasku zapewniły słodko-kwaśne rodzynki - być może także wypełniające szarlotkę.

Maślaność na pewien czas nieco pohamowała słodycz, acz po występie kwaśności, ta... ograła maślaność. Przystała na nią, ale wykorzystała ją, bo pokazała mi się jako mocno maślany, i wciąż palony karmel. Karmel lekko słonawy... taki, którego słoność idzie w kwasek.

Gorzkość już nie była tak wyraźnie herbaciana. Po paloności karmelu i wypieczonej nucie ciasta jawiła się jako po prostu palona. Też wyrwała się z łagodzących objęć masła i... i jemu narzuciła paloność? Pomyślałam o palonym maśle (wyobrażenie - nie miałam nigdy z tym do czynienia, ale wiem, że dodaje się to do różnych np. pankejków).

Końcowo kwaśnych pstryczków było coraz więcej i więcej. Rodzynkom pomógł cierpki rokitnik. Maślaność ciasta, karmelu i sama w sobie przy wyższej kwaśności wpuściła do kompozycji też mdławą wodnistość. A może... może to herbata zrobiła się lurowata?

Po zjedzeniu został posmak herbaciano-palony, dość gorzko-cierpki, ale jednocześnie dość słodki od palonego karmelu i kwaśny za sprawą jabłek i rokitnika. Do tego czułam maślaność ogólną i masło palone.

Czekolada była ciekawa. Kwaśne jabłka i szarlotka z kruszonką, rodzynkami obok mocnej, czarnej herbaty bardzo mi się podobały. Rokitnik... smacznie ta nuta wyszła, ale nie wiem, czy więcej robiła dobrego (urozmaicając), czy złego (może to jego kwaśna cierpkość wydobyła maślaność i wodnistość na zasadzie kontrastu?). Przebłyski kandyzowanych owoców i jabłek w karmelu oraz maślaność, palone masło znacznie mniej. Na plus jednak, że jak na 70% zaskakująco mało słodka. Szkoda tylko, że herbacianość się przez nie z czasem trochę zagubiła i zmieniła w gorzką paloność po prostu. Gdyby nie te parę mniej moich nut i maślano-wodniste echo, smakowo mogłaby spokojnie mieć 9.
Bardzo ucieszył mnie fakt, że mimo iż mielona na kamieniu, nie była kryształkowa. A jednak struktury też nie uważam za idealną, bo wkradła się wodnistość i rozpuszczała się za szybko - za to poleciał punkt.
Bardzo się jednak cieszę, że spróbowałam kolejnej czekolady z Salwadoru.

Naive Nano_Lot Chocolate Finca Concepción El Salvador wydawała mi się przesłodzona, acz teraz czuję, że to kakao może już tak smakować. We wspomnianej czułam miód, karmel i za słodkie owoce. Była też mocno palona, ale z kolei mało gorzka. Bardziej słodowo-orzechowa. Z owoców czułam inne, acz miechunka akurat byłaby wspólna (acz akurat w Exe ona była marginalna). Naive wyszła bardziej śmietankowo-ricottowo, zaś Exe maślano. Obie były dziwnie niegęste. 


ocena: 8/10
cena: £5.65 (za 70g; około 29 zł)
kaloryczność: 574 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: ziarna kakao, surowy cukier trzcinowy, tłuszcz kakaowy

środa, 28 maja 2025

Vilgain Sprouted Almond Butter 100 % raw activated organic almonds

Przy Dobry Orzech Pasta z Orzechów Brazylijskich Czekolada-Cynamon przyszły mi do głowy rozwodnione migdały aktywowane. A to mi przypomniało o ostatnim posiadanym produkcie Vilgain, czyli kremie dziś przedstawianym. Ogólnie marka mi nie podeszła, jednak ich kremy 100% z orzechów wyróżniały się pozytywnie - bardzo mi smakowały Vilgain Hazelnut Butter 100 % i Vilgain Sprouted Cashew Butter 100 % raw activated organic cashews. Byłam więc dobrej myśli, gdy brałam się za dziś przedstawiany. Zrobiono go z migdałów Valencia z Hiszpanii, ponoć jednej z najlepszych i najsłodszych odmian na rynku.

Vilgain Sprouted Almond Butter 100 % raw activated organic almonds to krem 100% z nieprażonych, aktywowanych migdałów.

Po otwarciu poczułam prawie brak zapachu. Na dobrą sprawę dopiero po zlaniu oleju rozszedł się delikatny motyw migdałów, wzbogacony o... kwasek? Do głowy przyszła mi wegańska czekolada migdałowa z cytrusową nutą. Obok zaś znalazły się jakby... podszepty nerkowców i orzechowej maślaności?

przed i po uporaniu się z olejem
Na wierzchu wydzieliła się spora ilość oleju. Zlałam prawie 4 łyżeczki, co nie było takie łatwe, bo część oleju mieszała się już z ruchomym wierzchem. W ogóle przypominało to bardziej olejo-wodę niż olej po prostu.
Reszty, mieszającej się z wierzchem, krem ani trochę nie potrzebował, bo był wręcz lejący i tłusty w oleisty sposób. Przemieszałam niezbyt dokładnie, by choć na dnie mieć nieco gęstszą konsystencję. Nawet jednak na dole gęstości nie uświadczyłam - no, może niecałe 0,5 cm od dna było gęste. Przy kontakcie z łyżeczką krem wydał mi się miękki i plastyczny. Silił się na zwięzłość, ale rzadkość mu na to nie pozwoliła.
Przy jedzeniu pasta pokazała się z zalepiająco-kleistej strony. Gęstniała, lecz i tak była rzadka, a do tego wykazywała niespotykaną gładkość. W swej gładkości kryła kremowość jakby rozpuszczonej mlecznej czekolady. To bardzo miękki, sosowaty wręcz... niekrem. W ustach wykazywało to też lekką wodnistość. Wysoka tłustość upodobniła to do tłustego, oleistego kleju w płynie. No, na dole było to nieco mniej lejące, ale nie jakoś szczególnie. Nie zostawiono w niej ani jednej drobinki. Na cały słoiczek trafiły mi się może dosłownie ze dwa punkciki, wyczuwalne na języku, ale niewymagające gryzienia.
Ze zdziwieniem odnotowałam, ze krem ściągał zęby.

W smaku najpierw rozeszła się maślaność. Maślaność jakby konwencjonalna, a dopiero zmieniająca się w bardziej orzechową. Trzymała się jej lekka wodnistość. Przez myśl przemknęły mi nerkowce, a po nich oleistość. Przygłuszyła je i dopiero wkroczyły delikatne, surowe migdały.

Jakby za migdałami przemknęła niedookreślona goryczka. Znikoma, ale wyczuwalna, po czym przeważnie (choć nie przy wszystkich zagarnięciach łyżeczką) zanikała.

Słodycz nieśmiało wzrosła. Pomyślałam o prawie niedopieczonych małych, okrągłych biszkoptach (te jednak zaraz wypadły z gry) i ciastowej masie na jasne muffiny - chyba na zasadzie kontrastu do goryczki. Takie muffiny, do których też oszczędzano na cukrze, a w dodatku przesadzono z olejem. Muffiny z ciemną mleczną wegańską czekoladą o wyczuwalnej goryczce? Zakalcowe, oleiste muffiny amerykańskie o drożdżowym charakterze... z makiem? Zaczęły zmieniać się w... makowca? Bardzo wyraźnie czułam drożdżowo-ciastowe części.

Mniej więcej w połowie rozpływania się porcji w ustach ta drożdżowość i oleistość wydały mi się mdłe. Gdy tylko sformułowałam tę myśl, migdały nabrały siły. Makowiec okazał się zawierać sporo migdałów i musiał być oblany czekoladą. Słodkawe, neutralnie-maślane migdały podporządkowały się wizji makowca. Ich skórka przekładała się na lekką, chwilami złudnie czekoladową goryczkę. Chwilami zaś trochę nijaką. Do tego jak cień podążała za nimi lekka wodnistość.

Z czasem makowiec zmienił się w marcepan, mak zostawiając daleko w tyle. Mało słodki marcepan z odrobinką likieru amaretto, oblany goryczkowatą wegańską czekoladą zajął pierwszy i drugi plan. Marcepan zmieszał się z maślanością, końcowo wyciszając słodycz do neutralnego poziomu.

Po zjedzeniu został zaskakująco wyraźny posmak surowych migdałów, marcepanu i drożdżowego makowca z czekoladą i - rzecz jasna - migdałami.. Naturalnie słodkawymi, łagodnymi, choć ze skórkami. Czułam też oleistość i jakby motyw wody, mieszającej się z bardziej roślinnym echem. W głowie siedziała mi masa na oleiste muffiny i wege czekolada.

Krem najpierw niezbyt mi podszedł, ale potem jakoś się wciągnęłam, patrząc na niego jak na ciekawostkę. Lejąca konsystencja bardzo mi się nie podobała, tłustość oleju przeszkadzała, a także oleiście-wodnisty smak nie był najlepszy. Surowe migdały czuć, ale z całą gamą dziwnych akcentów. Drożdżowość, wegańskość, masa na niesłodko-słodkawe muffiny wyszły mocno tak sobie, ale już makowiec i marcepan były niezwykle intrygujące. To na nich starałam się skupiać podczas jedzenia. I cieszę się, że kwasek pojawił się tylko w zapachu (acz wystraszyć zdążył). W pierwszej chwili byłam gotowa wystawić 5-6, ale jak już się człowiek przyzwyczai do wodnistości i pogodzi z konsystencją, z makowca i marcepana naprawdę da się trochę cieszyć.


ocena: 7/10
kupiłam: Vilgain.pl
cena: 39,90 zł (za 200 g)
kaloryczność: 634 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: migdały

poniedziałek, 26 maja 2025

Fjak Cocoa Explorers Limited Edition Origins Thailand Phetchabun Microlot Dark Chocolate 70 % ciemna z Tajlandii

Gdy zobaczyłam tę czekoladę, bardzo, bardzo się na nią nakręciłam, jednak po tym, jak otrzymałam przesyłkę, położyłam na dno szuflady i... jakoś o niej nie myślałam. Gdy znów miałam okazję zakupić czekoladę z tajlandzkiego kakao, znowu mocno się nakręciłam. Paradai Nakhon Si Thammarat 75 % Dark Chocolate zrobiła na mnie przeogromne wrażenie i... wtedy przypomniałam sobie o dziś przedstawianej. Przygotowując posta pod recenzję, trafiłam nawet na czekoladę o zawartości 85% tajlandzkiego kakao tej marki, na którą w ogóle rozbłysły mi oczy... Niestety, gdy wybierałam, co kupić, była tylko ta dziś przedstawiana. Przy niej dowiedziałam się o istnieniu linii Cocoa Explorers, w ramach której twórcy marki co jakiś czas wyszukują ciekawe kakao i eksperymentują z nim.
A jednak nie powinnam narzekać, bo to, co trafiło do mnie, było bardzo niezwykłe - to bowiem mikropartia. Takich tabliczek wyprodukowano tylko 1000. Agur i Siv, właściciele marki Fjak, podczas swojej wizyty w Thai Cacao w południowo-wschodniej Tajlandii poznali plantatorów kakao z prowincji Phetchabun na północy tego kraju. Kupili 70 kg ziaren, by już w Norwegii móc stworzyć z tego czekolady. Byłam bardzo ciekawa efektu.

Fjak Cocoa Explorers Limited Edition Origins Thailand Phetchabun Microlot Dark Chocolate70 % to ciemna czekolada o zawartości 70 % kakao z Tajlandii, z prowincji Phetchabun; mikropartia / edycja limitowana z linii "Cocoa Explorers".

Po otwarciu poczułam kwaśne truskawki wchodzące w skład gęstego smoothie, koktajlu owocowo-mlecznego. Z dodatkiem jogurtu? Opierał się na pewno na słodkich bananach. Zapewniły wysoką słodycz, choć i kwasku nie brakowało. Truskawkową kwaśność podkręciła egzotyczność - pierwsza do głowy przyszły mi jakaś nieco inna cytryna, ale potem chyba bardziej wyłonił się ananas. Całość trochę wygłaskała nutka orzechów i marginalna maślaność. Tak całkiem łagodnie jednak nie było - w oddali doszukałam się czegoś roślinnie-ziołowego, wytrawniejszego... kolendry-zioła?

Tabliczka była twarda, a przy łamaniu trzaskała średnio głośno w chrupki sposób. Przekrój zdradzał ziarnistość.
W ustach rozpływała wolno i długo zachowywała zbity kształt. Trochę miękła, wykazując kremowość, a z czasem odrobinę soczystości. Była tłusta w maślany sposób, dość syta. Wydawała się nie dzielić swoją ukrytą gęstością. Czuć za to chropowatość.

W smaku przywitała mnie dla odmiany bardzo słodka truskawka. Truskawki mieszały się z bananami, a owocowa słodycz szybko i znacząco rosła.

Trochę jednak powstrzymało ją mleko. Niby też słodkawe, ale jednak ostrożniej. Pomyślałam o mleczno-owocowym, jasnoróżowym smoothie bananowo-truskawkowym. Chyba dodano do niego odrobinę jogurtu dla podkręcenia kwasku.

Wydało mi się, że słodycz pójdzie w bardziej topornym kierunku - przez parę sekund myśli obracały się wokół jogurtowo-truskawkowych cukierków (twarde dwukolorowe - zgooglałam, np. Jedności Karmelli).

Ale na szczęście właśnie przez jogurt wkradł się leciutki kwasek owoców... Cytryny? Coś tam czułam za mało kwaśnego, a za bardzo na nią egzotycznego... Ananas? Po chwili trochę się umocnił, acz i tak był trudny do uchwycenia.

Gorzkość subtelnie zaznaczyła swoją obecność w tle. Ogólnie była niska, acz zaczęła trochę rosnąć.

Dojrzałe banany chwilami wydawały się wyrywać na przód, ale nie rządziły się za bardzo. Ogólnie one i truskawki stały raczej na jednym poziomie. Truskawki tylko... jakoś tak czasem pokazywały się z różnych stron; banany były stabilne i konsekwentne. W pewnej chwili truskawki zaczęły mieszać się z egzotyką... a mi przez myśl przemknęła marakuja. Kwaśność minimalnie wzrosła.
W kwaskawo-jogurtowej części przemknął mi... nabiał kozi?

Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa mleczny wątek mieszał się z maślanością, jakby przygotowując grunt pod... Orzechy? Poczułam niedookreśloną orzechowość i słodkie migdały. Łagodne, a więc na pewno blanszowane.

A owocowy, głównie słodki splot bananów, truskawek z egzotyczniejszymi, kwaskawymi wtrąceniami ananasa i marakui trwał w najlepsze. Wszystko inne działo się jakby tuż za nim.

Gorzkość kontrastowo do nich wysunęła trochę ziemistości. Wyobraziłam sobie dawno już ścięte drewno, trochę suche bale leżące na ziemi.

Gorzkość podbudowała też odrobinka palonej nuty. W tym czasie, banany znów akurat jakoś mocniej zaakcentowane na przodzie z miękkich, dojrzałych bananów świeżo-surowych zmieniły się na moment w chipsy bananowe z podkręconą słodyczą. Za sprawą gorzkości pojawił się tu karmel, acz właśnie złączony z bananami.

Ogólna soczystość jednak i tak trwała. Znalazła się nawet przy gorzkości, dodając jej... może nie tyle soczystego echa, co rześkości, świeżości. Pewien wręcz kwaskawo-kłujący aspekt marakui zmienił się w kłująco, słodko-ostrawe goździki i świeże listki kolendry. Acz po chwili jednak zatonęły w owocowej soczystości.

Końcowo truskawki doskoczyły do bananów, przywracając im wydźwięk świeżych, miękkich dojrzałych bananów po prostu, same przygarnęły słodycz i wyszło to jako słodziutki, ale i lekko kwaskawy od pojedynczych mniej dojrzałych truskawek, koktajl owocowy.

Po zjedzeniu został posmak bananów czy wręcz bananowego mleka z orzechowo-migdałowym echem. Soczystość wyszła truskawkowo-egzotycznie i trochę... świeżo-ziołowo jak kolendra, mieszająca się z ziemią? Ogólna słodycz była bardzo wysoka, ale mocno owocowa. Kwasku znalazło się na koniec, w posmaku, trochę.

Czekolada smakowała mi, choć wolałabym wyższą gorzkość - szkoda, że nuty ziemiste i ziołowe bardziej się nie rozwinęły. Ogrom truskawek i bananów, smoothie z nich zrobionego, a podkręconego ananasem i marakują był zacny, słodko-kwaśny. Trochę blanszowanych migdałów, mleczne elementy i karmelizowane chipsy bananowe ciekawie się przy nich przewijały. Wszystko to jednak miało bardzo łagodny ton. Myślę, że to kakao świetnie by wyszło przy wyższej zawartości w czekoladzie. Trochę się wahałam, co jej wystawić, chwilami przez łagodność myślałam, że może 7, ale... jakoś się obroniła - przedstawionym nutom w sumie łagodność pasuje.

Drewno i zioła czułam też w Paradai Nakhon Si Thammarat 75 % Dark Chocolate. W niej jednak było więcej kwaśnych owoców, np. dużo wiśni. Dziś przedstawiana wyszła bardziej słodko. Gorzkości brakowało mi i w podlinkowanej, ale była tak bogata w nuty ogólnie, że... brakowało mi jej jakoś mniej.


ocena: 8/10
cena: 8.95 € (za 60g; około 39 zł)
kaloryczność: 559 kcal / 100g
czy kupię znów: nie

Skład: ziarna kakao, cukier trzcinowy, tłuszcz kakaowy

niedziela, 25 maja 2025

Alce Nero Peru Cioccolato Extra Fondente con Zenzero ciemna 70 % z Peru z imbirem

Po zimowych Rapunzel (Winter-Pflaume Vollmilchschokolade mit Pflaume mit winterlichen Gewürzen i Lebkuchen Zartbitterschokolade mit Lebkuchengewürz) wyszło, że w sumie dalej trochę korzenne klimaty się mnie trzymały. Wszak imbir też jest przyprawą korzenną. Inna sprawa, że zamawiając ją jakoś nie miałam 100% pewności, czy nie jest z kandyzowanym, ale gdy w składzie zobaczyłam epitet "sproszkowany", odetchnęłam. Markę Alce Nero sobie cenię, ale ze względu na samą czekoladę.  Alce Nero Cioccolato Extra Fondente con Fave di Cacao 80 % Cacao zawierała nielubiany przeze mnie dodatek nibsów i na jej podstawie w sumie trudno stwierdzić, czy umieją łączyć czekoladę z czymś. Jako że w podlinkowaną w ogóle władowałam się przez nieuwagę, dziś przedstawiana to pierwsza Alce Nero świadomie wybrana z dodatkiem. Zabrałam się za nią na najwyższym punkcie wyprawy , czyli na Barańcu, na który doszłam ze Smreka dalej szlakiem żółtym. Btw, trzeba przyznać, że ten to Słowacy oznaczyli z przytupem (tabliczka nie na słupku a betonowej kolumnie). 

Alce Nero Peru Cioccolato Extra Fondente con Zenzero to ciemna czekolada o zawartości 70% kakao (miazga 57% + tłuszcz) z Peru z mielonym imbirem.

Po otwarciu poczułam mocny zapach imbiru i kwaśnej cytryny, mieszających się z paloną gorzkością. Przemknęła mi namiastka ziemi i coś orzechowego (gorzkawo-orzechowego?) - ale to bardzo, bardzo w oddali. Poprzez palony klimat mieszała się z nią słodycz palonego karmelu, podkręcona wanilią. Słodycz była więc wysoka. Imbir miał charakter głównie korzennej przyprawy w proszku (przez co oczami wyobraźni zobaczyłam puszkę domowych, nieco za mocno wypieczonych ciastek imbirowych), ale w oddali, za cytryną zaznaczyła się też soczystość, przywodząca na myśl świeży korzeń imbiru.

Twarda mimo cienkości tabliczka dość głośno i kruchawo trzaskała przy łamaniu.
W ustach czekolada rozpływała się średnio powoli. Sporo zależało od kawałka, bo gdy trafił się sam cienki środek kostki, szybciej, gdy "ramka" wolniej. Czekolada była idealnie gładka i mazista. Szybko wyszła na jaw jej maślana tłustość. Z czasem przełamała ją soczystość. Czekolada długo zachowywała kształt i gęstawość.

W smaku pierwsza pokazała się stateczna i silna gorzkość, przepleciona imbirem.

Delikatna, palona słodycz zajęła miejsce z tyłu. Była wyraźna, lecz nie mieszała się specjalnie do tego, co rozgrywało się na przodzie.

Gorzkość oddawała ziemię, a mi do głowy przyszła ziemia wulkaniczna. Ziemia gorąca - wrażenie to podkręcał ostry, sproszkowany imbir.

W oddali zamajaczyła delikatna soczystość cytryny. Obiecała kwasek. Pierwsze kwaskawe wtrącenia nadeszły prędko.

Palony motyw nie czekał i także całkiem wyraźnie rozbrzmiał. W zasadzie wpisał się w gorąc i mocno wzrósł wraz z nim.

Imbir zajął pierwszy plan, lecz nie zagłuszył bazy. Na moment zasugerował jej wytrawność a'la curry, ale zaraz już pokazał się w pełnej krasie. Czułam imbir-przyprawę, a więc imbir korzenny. Ostrość cały czas rosła. Chwilami wydawała się bardziej złożona niż tylko imbirowa. Ziemia też grała na ostrą nutę.

Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa znacząco wzrosła kwaśność. Soczysta cytryna nakręcała się z imbirem. Z czasem wyłoniła się też goryczka skórki cytryny.

Może i imbir szedł w goryczkę? Soczysta cytryna z czasem wydobyła jednak z niego lekką soczystość, przywodzącą na myśl świeży korzeń. Jednocześnie kwaśność pilnowała, by pikanteria nie przytłoczyła ogólnego smaku.

Słodycz osiągnęła dość wysoki poziom, ale nie zasładzała. Podpowiedziała jednak imbirowi za mocno przyprawione, ostre ciastka imbirowe, słodzone wanilią, bo i ją trochę czuć. Pomyślałam o ciastkach o niemal karmelowym, palonym (przypalonym?) wydźwięku.

Goryczka skórki cytryny i imbiru wyciągnęła na wierzch nutę dymu i wulkanicznej ziemi bazy. Kakao zdawało się rozgrzewać w parze z głównie korzennymi imbirem.

Końcowo imbir połączył korzenną przyprawę z soczystością - korzeń zniknął w cytrynie.

Po zjedzeniu został posmak aż mydlano imbirowy, mocny. Czułam, jakbym miała język wręcz wyczyszczony imbirem (imbirowym mydłem?) i pikanterią. Było bardzo ostro, ale wciąż ze smakiem. Czułam też palono-korzenną cierpkość i goryczkę skórki cytryny. Słodycz karmelowa i odrobinę waniliowa smakowo wydawała się ryzykowna, ale jeszcze nie przesadzona. W gardle może i się zaznaczyła, acz ciężko odróżnić, co nie było ostrością imbiru. Ta utrzymywała się długo. Z czasem zostawał po prostu imbir, nie mydlaność.

Czekolada bardzo mi smakowała. Imbir dobrze ograł jej wysoką słodycz. Przez nią nie dałabym jej 70% - w ciemno obstawiałabym raczej 60% z małym hakiem (i jak popatrzyłam na skład, coś w tym jest, bo producent zsumował miazgę i tłuszcz, acz i lepsi producenci czasem to czynią). Sam imbir choć naprawdę mocny i ostry, nie zabił czekolady. Wręcz przeciwnie! Mam wrażenie, że podkręcił jej gorącą wulkanicznie-ziemistą nutę i cytrynę. Całkiem sporo pojawiło się tu kwasku, co świetnie przełamywało i słodycz, i ostrość. Jedyne, co bym zmieniła to forma - bardzo nie podobają mi się takie tabliczki z wyższą "ramką", gdzie środek kostki jest zbyt cienki i rozpuszcza się szybciej. Ale mimo to... kompozycja zachwycała na tyle, że oceny jednak nie obniżam.


ocena: 10/10
kupiłam: arkanasmaku.pl
cena: 11,80 zł (za 50 g)
kaloryczność: 586 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: miazga kakaowa, cukier trzcinowy 27%, tłuszcz kakaowy, imbir w proszku 2%, ziarna z laski wanilii

piątek, 23 maja 2025

Rapunzel Sonderedition Lebkuchen Zartbitterschokolade mit Lebkuchengewürz ciemna 55 % z Boliwii i Brazylii z przyprawami korzennymi / piernikowymi

Do marki Rapunzel mam mieszane uczucia od pierwszej degustacji ich czekolady. Potencjał duży, ale strasznie słodzą. Niemniej, w górach ich czekolady się sprawdzają, więc kiedy weszły zimowe nowości, ta bardzo mnie zainteresowała. Uznałam, że będzie odpowiednia nieoznaczonego szczytu, Smrek, na który dość szybko doszłam żółtym szlakiem z Płaczliwego Rohacza. Zależało mi, by zjeść ją po.... A przed kolejną, jaką zostawiłam na zwieńczenie wyprawy. Czy miałam jakieś konkretne wyobrażenia? Nie. Bałam się tylko, by słodycz Rapunzel bez czegokolwiek do gryzienia mnie nie powaliła. 

Rapunzel Sonderedition Lebkuchen Zartbitterschokolade mit Lebkuchengewürz / Chocolat Noir aux epices de Noel to ciemna czekolada o zawartości 55% kakao z Boliwii i Brazylii z przyprawami korzennymi / piernikowymi: cynamonem, kolendrą, anyżem, koprem włoskim / fenkułem, imbirem, goździkami, gałką muszkatołową, pieprzem; edycja limitowana.

Po otwarciu poczułam intensywny zapach całej gamy ostro-goryczkowatych przypraw piernikowo-korzennych. Przewodziła gałka muszkatołowa, a tuż za nią kolendra, fenkuł, anyż i goździki. Nie brakowało też cynamonu. A to i tak nie koniec. Imbir chylił się w nieco mydlanym kierunku, acz próbowała to schować słodycz. Wychwyciłam w niej trochę kwiatów, acz stała głównie karmelem. Gorzkość czekolady była niska i znalazła się w oddali, sugerując kakaowo-czekoladowe pierniki z nadzieniem wiśniowym.

Twarda tabliczka trzaskała głośno, przy łamaniu przedstawiając się jako bardzo zbita. 
W ustach rozpływała się w tempie średnim. Robiła to łatwo, dając się poznać jako gładka i tłusta trochę jak chłodne masło. Była zbita i trochę wodnista. Z czasem pojawiła się w niej soczystość. Rosła znacząco, a końcowo i tak wyłoniło się jakby lekko suchawe wrażenie, wywołane zmielonymi przyprawami. Sporadycznie na języku czuć jakąś drobineczkę, ale nic do gryzienia.

W smaku od razu pokazała się dość silna słodycz karmelu i dosłownie sekundę-dwie później uderzyły mocne przyprawy korzenne. Dominowały pieprz i kolendra, ale i niemal przenikliwie ostre goździki pokazały, co potrafią. Gałka muszkatołowa wprowadziła gorzkość. Razem z pieprzem zadbały o jej dosadność, mimo że nie ogólnie nie była wysoka.

Za przyprawami zaznaczyła się soczystość czerwonych, kwaskawo-cierpkich owoców. 
Odnotowałam też echo... Orzechowe? 

Gorzkość bazy pokazała się i wzrosła nieznacznie. Trzymała się niskiego poziomu, zgrywając się z przyprawami. W zasadzie jakby to ona dopasowywała się do nich. Była uległa. Palony motyw w oddali tylko pobrzmiewał.

Szybko rosnąca słodycz spotkała się z imperatywnymi przyprawami. Trochę ją absorbowały i wysunęły się przed nią, dzięki czemu smakowo tak nie dawała się we znaki. W dodatku zadbały o to, by kompozycja miała ciężkawo-poważny, pieprznie piernikowy klimat. Paloność, jaką czułam, właśnie też wchodziła w taki mocno wypieczony piernik.

Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa z tła polała się nuta winno-wiśniowa. Soczystość umocniła się. Jako że ogólna słodycz była bardzo wysoka, do głowy przyszło mi przesłodzone, acz wciąż kwaskawe, nadzienie wiśniowe.

Nadzienie wypełniające kakaowo-czekoladowe pierniki. Były karmelowo słodkie i rozgrzewające od pikantnych przypraw i wysokości słodyczy.

Echo orzechowe z oddali zmieniło się w ukryty motyw śmietanowo-maślany, który jakby próbował zaznaczyć się jak przekaz podprogowy.

Przyprawy jednak były tak wyraziste i coraz bardziej piekące w język, że nie miało to wielkiego znaczenia. Do pieczenia dołożyła się też karmelowa słodycz. Słodyczy niby i samym przyprawom nie brakowało, ale to nie zasładzało. Goździki, cynamon, gałka muszkatołowa i kolendra wirowały na pierwszym planie. Anyż i fenkuł w zasadzie ostro wręcz chodziły. Ich splot z resztą zasugerował mi też kardamon (realnie nieobecny).

Soczystość rosła i rosła, przyłączyła się do niej słodycz i do pierników z nadzieniem wiśniowym dodała przesłodzony, mocno korzenny grzaniec wiśniowy. Owocowa nuta czekolady w przyprawach podkręciła soczysty imbir.

Po zjedzeniu został posmak anyżowo-wiśniowego grzańca i drapanie w gardle słodyczy. Czułam ciepło, pieczenie. Smakowo jednak słodycz nie męczyła ze względu na mocno piernikowe, goryczkowate przyprawy. Te wydawały się aż wgryzać w język w specyficzny, ostro-chłodnawy sposób - tu najbardziej odezwał się anyż i fenkuł, ale i echo czekolady się ostało. Przesłodzonej, piernikowo palonej i podległej im.

Czekolada miała ogromny potencjał, ale wyszła za słodko, a za mało gorzko od kakao. Baza jednak nie została zagłuszona silną korzennością. Wysoka pikanteria nie przegięła, a mnie bardzo się spodobało, że tak dobrze czuć poszczególne przyprawy i że było tu dużo różnych, a nie tylko oklepany cynamon.
Punkty poleciały za słodycz i tłusto-wodnistą konsystencję, znikanie zbyt szybko.


ocena: 8/10
kupiłam: arkanasmaku.pl
cena: 13 zł (za 80 g)
kaloryczność: 542 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: cukier (cukier trzcinowy pełny, cukier trzcinowy), miazga kakaowa, tłuszcz kakaowy, mieszanka przypraw 1% (cynamon, kolendra, anyż, koper włoski / fenkuł, imbir, goździki, gałka muszkatołowa, pieprz), wanilia Bourbon

czwartek, 22 maja 2025

Rapunzel Sonderedition Winter-Pflaume Vollmilchschokolade mit Pflaume mit winterlichen Gewürzen mleczna 36 % ze śliwkami i przyprawami korzennymi

Kupiłam tę czekoladę trochę bez przekonania, ale wiedziona ochotą na korzenne smaki. Zamawiałam na szybko jakieś czekolady w góry, bo te mi się skończyły, a pogoda wciąż pozwalała na wyjazdy. Mało tego, prognozy na dzień, na który ją wybrałam były tak słoneczne, że aż zaczęła mało pasować. A jednak... karta dnia na ten wyjazd to była akurat Zima z talii Halloween Oracle, więc może pasowała chociaż trochę
Wzięłam ją na Płaczliwy Rohacz / Placlive, mając nadzieję, że się nad jej słodyczą łzami nie zaleję. Wspięłam się na niego ze Smutnego Sedla, na które weszłam niebieskim szlakiem z Ziarskiej Doliny.

Rapunzel Sonderedition Winter-Pflaume Vollmilchschokolade mit Pflaume mit winterlichen Gewürzen / Chocolat au lait aux prunes et a la canelle to mleczna czekolada o zawartości 36% kakao z liofilizowanymi śliwkami i przyprawami korzennymi (cynamon, kolendra, imbir); edycja limitowana.

Po otwarciu poczułam intensywny zapach pełnego, naturalnego mleka, wymieszanego z mnóstwem przypraw korzennych. Na przód wybijała się kolendra, ale dobrze czuć też cynamon. Słodycz była średnio-wysoka, ale dosadna i mocno karmelowa. Przez nią w ogóle pomyślałam o jakiejś mleczno-białej czekoladzie karmelowej. Śliwek trzeba było się doszukiwać - czuć je odrobinkę gdy wąchałam spód i łamałam. Były bardzo wycofane, wręcz ukryte. Całość jawiła się jako bardzo ciepła. 

Na spodzie widać dużo kawałków śliwek, jednak w przekroju wydało mi się, że jest ich średnio dużo. Tabliczka w dotyku jakby trochę obiecywała tłustość, potencjalnie nawet kremowość. Łamała się z lekkim, nieco kruchym trzaskiem. Śliwki w większości poskrzypywały lekko, łamiąc się wraz z nią. Tylko nieliczne trochę się ciągnęły, gdy robiłam kęsa. 
W ustach rozpływała się w tempie umiarkowanym i łatwo. Była kremowa, tłusta w pełno mleczny sposób i idealnie gładka. Bardzo rzadko odnotowałam drobinkę którejś z przypraw. 
Z czasem na języku zaznaczały się kawałki śliwek. Trzymały się jednak długo, niemal do końca, mocno zatopione, pokryte czekoladą. Nasiąkały w tym czasie, błyskawicznie robiąc się miękkimi i farfoclowymi. 
Raz na próbę spróbowałam pogryźć je obok czekolady, gdy się rozpływała. Acz w zasadzie nie dało się ich od niej oddzielić i nie miało sensu próbowanie. Z czekoladą po prostu trzeszczały i zaraz robiły się miękkie. Zostawiałam je więc na koniec. 
Kawałki śliwek gryzione na koniec były miękkie i farfoclowe. Trafiały się mniej i bardziej jędrnawe. Niektóre były miąższem, inne skórkami, a i połączenie się zdarzało. Skórki wyszły nieco bardziej twardo. Ogólnie trzeszczały i skrzypiały, zaraz przybierając na soczystości. Ta jednak nigdy nie była zbyt wysoka. Parę kawałków cechowała gąbczastość.
Do tabliczki dodano średnią, satysfakcjonującą ilość kawałków. Były tam i średnie, i małe.

W smaku pierwsze polało się intensywne, naturalne i ewidentnie pełne mleko.

Mleko mocno dosłodzone, bo i słodycz nie wahała się z nadejściem. Miała mocno karmelowy, ciepły charakter. Rosła szybko i mocno, jednak zachowała harmonię z mlekiem, przywodząc na myśl czekoladę karmelową mleczno-białą.

Ciepły wydźwięk słodyczy podkręciły przyprawy. Zaraz dodały do kompozycji korzenną ostrość, która zaadoptowała sporą część słodyczy.

Na mleczno-karmelowym tle zarysowała się kolendra. Przez pewien czas dominowała w korzennym bukiecie, a i zdarzyło jej się trochę wysunąć przed czekoladę.

Kolendrze wtórowały imbir i cynamon. Przypraw czułam bardzo dużo. Rozgrzewały, do czego dołożyła się też przesadzona już słodycz, jednak korzenność częściowo ją pochłonęła... Przerobiła na swoją modłę.

Mleka jednak nie tknęła. Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa pomyślałam o rozgrzewającym i pikantnym od przypraw mleku, mieszającym się z pobrzmiewającą karmelową czekoladą korzenną. Korzenne, ostre mleko rozgościło się na pierwszym planie, a w tle odezwało się śliwkowe echo.

Gdy spróbowałam trochę samej czekolady bez śliwek, nie czułam ich. Ogólnie więc nimi raczej nie przesiąkła - no może odrobinkę bezpośredniość przy kawałkach.
W większości kęsów jednak - ze śliwkami - też odzywały się nieśmiało, pełniąc marginalną funkcję.

Mogły jednak bardziej zmotywować mleko. Słodycz cały czas utrzymywała ciepło-karmelowy ton i wysoki poziom (na szczęście jednak nie zasładzała przesadnie), lecz przyprawy się zmieniły. Na prowadzenie wysunął się cynamon. Bardzo polubił się z mlekiem - mocno się związały. Końcowo kolendra i imbir zostały daleko w tyle.

Śliwki trochę się nasiliły, gdy ich kawałki bardzo się wyłoniły. Smakowały jednak różnie - raz nijako, raz bardziej śliwkowo. 

Kawałki gryzione na koniec ogólnie smakowały bardzo delikatnie. Niektóre wręcz kartonowo-mdło do tego stopnia, że nie powiedziałabym, że to śliwki (równie dobrze mogły to być jakieś zbożowe chrupki). Inne zaś oddawały zgaszony smak dużych okrągłych śliwek i śliwek z kompotu. Te, które już śliwkowo raczyły smakować, były słodkawe i kwaskawe. Niektóre wyszły jakoś jakby podkwaszono, inne bardziej świeżo.
W zasadzie było pół na pół smakujących śliwkowo, a nijakich.

Po zjedzeniu został posmak mleczno-korzenny, z pikanterią mocno zaznaczoną na języku. Z przypraw w posmaku najwyraźniej ostał się imbir. Karmelową słodycz złamała ostrość, lecz na poziomie gardła trochę dawała się we znaki. To jej jednak rozgrzewanie częściowo maskowało korzenne ciepło. Śliwki świeżawo-kompotowe czuć w przypadku kęsów, w których trafiły się śliwki smakujące śliwkami.

Czekolada ogólnie wyszła smacznie, ale śliwki mnie nie usatysfakcjonowały. Słodycz tak mocno karmelowo-mleczna pasowała do ostrych przypraw, choć nie obraziłabym się, gdyby była choć trochę niższa. Ogólnie jednak sama baza była rewelacyjna - choć słodycz tak mlecznej to nie moja bajka, doceniam wykonanie, ale... no śliwki trzeba by dopracować. Wtedy mogłaby być idealną śliwkowo-korzenną.


ocena: 8/10
kupiłam: arkanasmaku.pl
cena: 13,69 zł (za 80 g)
kaloryczność: 547 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: cukier (pełny cukier trzcinowy, cukier trzcinowy), pełne mleko w proszku 22%, tłuszcz kakaowy, miazga kakaowa, śliwki liofilizowane 4%, mieszanka przypraw (cynamon, kolendra, imbir), emulgator: lecytyna słonecznikowa, wanilia Bourbon

wtorek, 20 maja 2025

Wiellie's Cacao Surabaya Gold Indonesian Dark Chocolate Single 69 % Cacao ciemna z Jawy

To, że Wiellie's Cacao to marka brytyjska przeczytałam i zapamiętałam dopiero pisząc ten wstęp. Wcześniej się marką szczególnie nie interesowałam. Fakt, jadłam ich czekolady lata temu, ale informacje o samej marce uleciały mi z głowy. Tę czekoladę już kupowałam z lekkim żalem. Nigdy nie zrozumiem, dlaczego w takich sytuacjach twórcy czekolad nie raczą dołożyć tego 1%, by chociaż standardowe 70% kakao zrobić. Co i tak uważam za nieco zbyt niską zawartość. O tym, by czekoladzie jednak dać szansę, przeważył region. Mam bowiem słabość do Jawy i całej Indonezji. 

Wiellie's Cacao Surabaya Gold Indonesian Dark Chocolate Single 69% Cacao to ciemna czekolada o zawartości 69 % kakao z Indonezji, z Jawy, z regionu miasta Surabaya.

Po otwarciu poczułam delikatny zapach karmelu. Nie za mocno słodkiego i nie za mocno palonego, ale jednak. Z jednej strony stanął karmel potencjalnie słonawy, bo z pewną specyficzną kwaskawością w tle. Ona jednak... nie była tylko solono karmelowa, a też lekko owocowa. Do głowy przyszedł mi słodko-kwaśny dżem truskawkowy. Z drugiej strony stanął karmel bardziej karmelkowy. Za sprawą lekkiej gorzkości pomyślałam o miękkich karmelkach w wariancie cappuccino. Może nawet z nadzieniem kawowo-karmelowym. Bardzo w oddali wychwyciłam też chyba pewną... ziemistość? 

Twarda i masywna tabliczka w dotyku obiecywała kremowość, acz przy łamaniu trzaskała średnio głośno. Sugerowała zbitość i jakby zawilgocenie.
W ustach rozpływała się średnio powoli i maziście. Zwłaszcza początkowo była tłusta w zbity, jakby chłodno maślany sposób. Potem jednak zmieniała się w gęstawą zawiesinę. I kształt niby zachowywała, ale tak luźno. Tłustość czułam jednak do końca.

W smaku najpierw poczułam maślane, miękkie karmelki. Za ich sprawą pokazała się zaskakująco łagodna słodycz. Wzrosła jednak szybko, zapominając o łagodności. Karmelki nabierały intensywności, ale na szczęście nie tylko w słodkim kontekście.

Zaznaczyła się za nimi delikatna gorzkość, podkreślająca palony aspekt w nich samych. To przesądziło o ewidentnie karmelkowo-maślanym wydźwięku. Było to zbyt palone i niemleczne, by być krówką, choć ona też jakoś przez myśl przemknęła. Zaraz jednak i uciekła.

Gorzkość wygłaskały orzechy laskowe. Ewidentnie surowe w goryczkowatych skórkach. Do laskowych chyba podkradło się też parę włoskich. 

Do głowy przyszedł mi solony karmel. Taki, który ze specyficznego układu palono-solonego idzie aż w nieco kwaskawym kierunku. Rozszedł się subtelny kwasek, po czym odciągnął jednak uwagę od karmelu solonego. Kwasek przedstawił się jako owocowy. Dokładniej... cytrynowy?

Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa rozeszła się ziemia. Dodała kompozycji pazura, gorzkość wzrosła. Orzechy już nie starały się jej łagodzić. Do laskowych w skórkach dołączyły włoskie. Gorzkość właśnie podpowiadała karmelko-karmelowi bardziej palone klimaty, jednak ogólnie paloność za mocna nie była.

Cytryna ustąpiła miejsce dżemowi truskawkowemu. Bardziej... truskawkowo-jagodowemu? Przypomniał mi się jedzony niedawno krem orzechowy z jagodą kamczacką (Olini Nerkowiec z Jagodą) - coś w podobie czułam i tu, acz w bardziej dżemowym wydaniu.

Słodycz bowiem też rosła. I to bardzo. Bardziej od gorzkości i na pewno bardziej od kwasku. Uderzała w mocno karmelkowy ton, a owoce końcowo sprowadzając do... wręcz muląco słodkiego, niemal lejącego się kaki? Miękkie, ciągnące maślane cukierki zajmowały pierwszy plan, acz za nimi zaznaczyły się też karmelki w wariancie cappuccino - już gorzkość zadbała, by i one miały coś do powiedzenia.

Gorzkość końcowo zdawała się zupełnie wpisywać w słodycz. Palony wątek jakoś przycichł tak, że zostały po prostu miękkie, słodkie karmelki maślane.

Po zjedzeniu czułam posmak miękkich karmelków... z kawałkami orzechów włoskich? I karmelków cappuccino. Karmelków odmienianych przez wszystkie przypadki, ale też echo dżemu - już tak niejednoznaczne, że jedynie chyba truskawkowego.

Czekolada była smaczna, ale za słodka, że aż słodycz zdawała się przysłaniać niektóre nuty. Przede wszystkim karmelkowa - czy to karmel chwilami wyszedł bardziej palono-solono, czy karmelkowo-cappuccino, ale mocno karmelkowa. A przez to przesłodzona, mimo że i gorzkość, ziemia i orzechy laskowe i włoskie, pokazały się wyraźnie. Echo cytryny i dżemu truskawkowego, potem truskawkowo-jagodowego niestety nie rozwinęły się. Chociaż... nie wiem, czy do tej karmelkowości kwaśność by pasowała. Widziałabym tu inne proporcje w rozłożeniu gorzkości, kwaśności i słodyczy.

Karmel, truskawki i liofilizowane śliwki A. Morin Java Arjuna noir 70 % kojarzyły mi się z dzisiaj przedstawianą, ale we wspomnianej ogrom orientalnego ciepła, , dymu i drewna, ziół, przypraw i orzechów o wiele lepiej ograł słodycz.


ocena: 7/10
kupiłam: bee.pl
cena: 15,68 zł (za 50g)
kaloryczność: 559 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: miazga kakaowa, surowy cukier trzcinowy, tłuszcz kakaowy