piątek, 23 września 2022

Belvie Thien Tuy 75% Cacao ciemna z Wietnamu

Belvie na zagranicznej stronie przyciągnęło mój wzrok opakowaniami, które wydały mi się piękne i eleganckie w nieoczywisty sposób. Niby proste, a szczegółowe. Marka ponoć reprezentuje miłość do czekolady, wietnamski smak i belgijski sposób produkcji. To założona w 2015 roku firma prosto z Wietnamu, wspierająca lokalnych producentów. Z pasji powstała i z pasji jest rozwijana - mają zamiar rozszerzać asortyment. To dobrze wróżyło, jeśli mieliby mnie urzec. A liczyłam, że tak się stanie.

Belvie Thien Tuy 75% Single Terroir Dark Chocolate to ciemna czekolada o zawartości 75 % kakao trinitario z Wietnamu, z prowincji Lam Dong (a dokładniej okolic Thien Tuy?).

Po otwarciu uderzył mnie niezwykle jednoznaczny, naturalny zapach miodu kwiatowego, jakby prosto ze swojskiej pasieki. Miód udekorowało mnóstwo kwiatów - głównie czarnego bzu. Zdarzyło mi się pomyśleć o słodkim likierze z nich, ale o obecnym w tle. Do tego wszystkiego dołożyły się suszone, złociste figi pierwszej klasy, wprowadzające soczystość. Ta należała do owoców czerwonych. Przewodziły porzeczki świeże i surowe, może troszeczkę malin. Odnotowałam też mieszankę niejednoznacznych, bardzo słodkich czerwonych suszonych - do głowy przyszła mi acerola słodzona sokiem z winogron, którą odebrałam jako "dowolne czerwone owoce" (na instagramie o takiej pisałam). Też jakby... posłodzone takim sokiem, albo nasączone miodem? Delikatna palona nutka w tle sugerowała orzecho-migdały (niesprecyzowane) w miodzie, a całość wygładziło echo śmietanki.

Czekolada zachwyciła mnie swoim wyglądem, bo miała aż cynamonowe i czerwonawe przebłyski. Na oko tabliczka wydała mi się kremowa i masywna, co potwierdziło się przy łamaniu. Towarzyszyły mu przyjemne trzaski z racji twardości solidnej, jakby pełnej, sprasowanej.
W ustach czekolada rozpływała się bardzo chętnie, powoli. Cechowała ją kremowość i gęstość. Była maślano tłusta, trochę pokrywająca takowymi smugami podniebienie i... usta zupełnie. Poczucie tłustości neutralizowały jednak niemal tylko domniemane pyłkowość i soczystość. Z czasem znikała jak jakaś śmietanka migdałowa, kokosowa czy coś w tym guście... zostawiając jednak pyłkowy efekt z pogranicza mączności i węgielności - minimalny, ale jednak (w dodatku bardzo specyficzny).

W smaku pierwsze pokazały się orzecho-migdały. Niejednoznaczne, nieśmiałe... Aż migdały przejęły inicjatywę i ruszyły odważnie. Roztoczyły "orzechowawą", słodkawą maślaność, wzbogacając ją o lekką gorzkość.

Zaraz polała się też słodycz. Subtelna, a jednak intensywna w smaku reprezentowała miód. Cierpkawo-kwiatowy, niezwykle naturalny, jakby tylko co przyniesiony z ula przez pszczelarza. Towarzyszyły mu kwiaty świeże i aż rześko-wilgotne. Pomyślałam o kwiatach czarnego bzu. Część jednak wyraźnie wpisywała się w sam miód. Czuć go wyraźnie cały czas, acz chwilami jakby puszczał przodem inne nuty; nie zabiegał o pierwszoplanową rolę.

Za miodem, za migdałową gorzkością zaczęły prędko pobrzmiewać też "inne goryczki", epizodycznie tylko wyskakując, ale konsekwentnie wprowadzając ciepłą pikanterię.

Gorzkawość migdałów w tle zeszła niemal do neutralności... Przytoczyła jakby jakąś migdałową śmietankę? Nikła... Aż nagle gorzkość podskoczyła. Okazała się przyjemnie wysoka, ale już nie orzechowo-migdałowa, a bardziej... ciepła. Na pewno bardzo dymna, węgielna. Przez chwilę pomyślałam o zwęglonym drewnie. W tym rozgrzaniu doszukałam się słodziusiego cynamonu cejlońskiego, przypraw...? Także pikantniejszych, a dokładniej chili. Wydało mi się aż nieco soczyste i jak jakieś pikantne, czerwonawe owoce np. tamarillo. Przemieszało się to z drapanio-rozgrzewaniem, za którym stały cierpkawe kwiaty i miód.

W połowie rozpływania się kęsa przed oczami rozpostarł mi się obraz gorącej pustyni, na której zalegają jakieś suche, rozgrzane konary. Gorzkość dominowała i dowodziła, aż przypomniała sobie o orzecho-migdałach i znów zaczęła łagodnieć. Ze wspomnianych odważniej w kompozycji radziły sobie migdały.

Goryczkę podłapała jednak soczystość. Za sprawą "czerwonej ostrości" i cierpkości na pierwszy plan weszły suszone jagody goji.
Słodycz miodu poniekąd przeszła w suszone figi doskonałej jakości. Miękkawe, złote i aż z miodem się kojarzące. Także w nich znalazła się soczystość, może jakaś aluzja do kwasku. Nieśmiało wychyliły się rodzynki. Bardzo słodkie, a jednak... to było jak jedzenie ich i raz po raz trafianie na bardziej gorzkawe sztuki. Aż nieco kadzidlane, węgielne... 

Do głowy, oprócz goji, przyszły mi suszone czerwone owoce niejednoznaczne, ale za sprawą rodzynek może właśnie dziwnie posłodzone sokiem z winogron (jak wspomniana już acerola)? W miodzie, nasączone miodem? To jednak cierpkawo-goryczkowate goji dominowały. Pod słodyczą z czasem na parę chwil pojawiło się więcej czerwonych owoców; chyba kwaśniejsze porzeczki i żurawina. Ostatnia lawirowała między słodką suszoną a świeżą surową, która kojarzy się z kwaśnymi jabłkami (próbowałam taką, o czym więcej na instagramie). Słodycz również czułam, ale trudno mi było ją jakimś owocom przypisać. Może maliny? Jakby tak jakiś syropo-likier malinowy?
Kwasek otarł się o cytrynę, po czym wmieszał ją w czerwone owoce i częściowo oddalił się.

Gorzkawo-migdałowawo-orzechowy splot na koniec wydał mi się aż maślany. Maślano-śmietankowy? Jak śmietanka orzechowa / migdałowa (wyobrażenie) i masło, całkiem sporo masła...? Łagodziło kompozycję z pikanterii.

Dopomogły tu także kwiaty, tonując niemal zupełnie słodycz miodu i syropowo-likierowe echo. Przez sekundę znów pomyślałam o takim tworze z bzu, ale zniknął na rzecz świeżych kwiatów. Dosłownie widziałam białe kwiaty czarnego bzu, bzu lilac i inne takie. Były słodkie, acz z cierpkawym przełamaniem.

W posmaku została cierpkość czerwonych (suszonych?) owoców, mnóstwo owocowej soczystości (cytryn i świeżych czerwonych) oraz sporo słodyczy miodowo-kwiatowo-figowej (może ogólnie owocowej?). Czułam też maślaność, lekką węgielność i goryczkę. Kadzidlano-migdałową? Niedookreśloną, leciutką, ale na pewno przyjemną.

Całość zachwyciła mnie (mimo że chwilami ocierała się ryzykownie o zbytnią maślaność). Byłam w szoku, że coś tak słodko miodowo-kwiatowo pachnącego okazało się tak przyjemnie gorzkie. Gorąc pustyni, dym, orzecho-migdały - choć niejednoznaczne - wyszły smakowicie. Kupiły mnie nuty kadzidlano-węgielne, mimo że były subtelne, a także zgrana z resztą pikanteria. Zestawienie tego z suszonymi jagodami goji, suszonymi figami i rozmaitymi owocami czerwonymi, które wprowadziły owoce świeższe, kwaskawe okazało się strzałem w dziesiątkę. A jednak czekolada nie była mocno kwaśna. Gorzko-słodka (w tej kolejności), ze znaczącą "neutralnawą" strefą śmietanko-masło-migdałowawą. Też nie była dookreślona, ale tu właśnie dzięki tej pewnej "niedookreśloności" wszystko miało swój urok. W zasadzie już przy pierwszym kęsie wiedziałam, co wystawię.

Też w pewien sposób niedookreślona była A. Morin Vietnam Thanh Long Noir 70 %. Czułam w niej miód, figi i owoce w nieoczywistym wydaniu (konkretniej śliwko-wiśnie), migdały, drzewa, ale w dodatku rum i sporo przypraw, krakersowych nut.
Pikantna, migdałowa i owocowa za sprawą czerwonych owoców i jabłek (w dzisiaj opisywanej "jabłkowo" smakująca świeża żurawina) była też Marou Ba Ria 76 %. Były dość podobne.
Jeśli ogólnie chodzi o czekolady z Wietnamu, trudno mi wskazać bardzo podobną. Ta wydaje się indywidualistką na ich tle - wszystkie były a to bardziej wytrawne (ale nie, że mniej słodkie, często jednocześnie nawet bardziej). Ta chwilami wyszła też jakby wietnamsko-indyjsko, acz wyraźnie czuć w niej ciepło, gorzkawość migdałów oraz owoce typowe wietnamskim tabliczkom.


ocena: 10/10
kupiłam: CocoaRunners
cena: £7.95 (za 80g)
kaloryczność: 593 kcal / 100 g
czy kupię znów: chciałabym (ale w korzystnej cenie)

Skład: kakao, cukier trzcinowy (25%)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Moderacja włączona, żeby nie było problemów z weryfikacją obrazkową.