Są takie czekolady, które zapadają w pamięć, do których chcę wracać czy po prostu wspominać. Są jednak też takie, które nie dają mi o sobie zapomnieć, bo np. były "obłędne, ale za słodkie" i wtedy moje myśli zawsze idą w kierunku: "jak cudownie byłoby zdobyć taką, ale o wyższej zawartości kakao". Dzisiaj prezentowana to dosłownie spełnienie marzeń (albo ekipa Beskidu czyta mi w myślach), bo właśnie o beskidowskiej Tanzanii Kokoa Kamili Bio Dark 70 % nie raz myślałam, że chciałabym ją przeżyć jeszcze raz, ale żeby tak miała więcej kakao. I proszę - w końcu taka do mnie trafiła. Jako ciekawostkę dodam, że jej degustacja wypadła na dzień po publikacji tamtej, mimo że zupełnie tego nie planowałam i nie śledziłam.
Beskid Chocolate RAW Tanzania Kokoa Kamili 97 % to ciemna czekolada o zawartości 97 % surowego kakao z Tanzanii; rafinowana i konszowana 72h.
Po otwarciu uderzył zapach kwaśnych jabłek i ziemi. Obie nuty były przesycone egzotyczną rześkością. Nawet cytrusowością... choć bardziej kwaskiem jakiś żółtych, niejednoznacznych owoców "cytrusowawych". Do tego słodkie truskawki, ale... z kolei jakby z dzikim charakterem. Może bardziej poziomki? Choć soczyste i świeże, wszystko to kryło także nieco słodsze motywy czerwonego soso-dżemu owocowego czy jabłek duszonych. Czyżby z pudrową sugestią w tle? Jakby do ogromu soczystych świeżych i surowych owoców podłączając bardziej ziemisto-orzechową bazę.
Tabliczka przy łamaniu była średnio twarda. Trzaskała, pykała, zdradzając, że będzie kremowa. Wyglądała na sprasowaną, ale właśnie tłustawo-kremową.
W ustach rozpływała się w umiarkowanym tempie, początkowo dość twardo. Była masywna i konkretna, rozpływająca się coraz chętniej na śmietankową masę-budyń. Lepkawo-oleiste smugi na przemian z soczystymi falami pokrywały podniebienie. Nie była bardzo tłusta, a już na pewno nie ciężka. Pod koniec wydała mi się lekko lepkawo-ziarnista. Znikała jednak dość rzadko (na szczęście soczyście), ale... nie porzucając pewnej sytości.
W smaku pierwsze uderzyły słodko-kwaśne owoce, błyskawicznie rozchodzące się na dwa kierunku.
Z jednej strony słodycz wzrosła do zaskakująco wysokiego poziomu, prezentując dojrzałe, czerwone poziomko-truskawki. Były soczyste, z pewną dzikością. Oczami wyobraźni widziałam dzikorosnące, małe krzaczki aż ledwo utrzymujące ogrom czerwonych skarbów. W tle wychwyciłam mgiełkę śmietanki, jakby tylko czyhającą, aż ktoś je pozbiera i doda ją do nich.
Z drugiej polała się soczystość kwaśna... Niby cytrusowa, ale nie całkiem. Pomyślałam o pigwie i owocach egzotycznych "cytrusowawych", niekoniecznie o cytrusach. Słodycz truskawek i innych podszepnęła słodko-kwaśną marakuję.
Prędko swoją obecność zaznaczyła także gorzkość. Wemknęła się w owoce poprzez kwasek, czemu pomogła ziemia. Czarna, wilgotna i nasączona egzotyką ziemia zbudowała poważną podstawę kompozycji. To równie dobrze ziemiście-surowe, muliste, gęste od jakby ściśniętych owoców ciasto czekoladowe, opierające się na surowym kakao (więc pewnie jakieś dziwo "bez pieczenia"). Gorzkość wzrosła, stając na pierwszym planie, cudnie otoczona bukietem owoców. Zza niej dochodziły też już pierwsze orzechowo-maślane akcenty.
W tym czasie z owoców na przód wyskoczyło jabłko. Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa soczyste, czerwone i zielone jabłka przepychały się swoją słodyczą i kwaskiem. W wyobraźni niemal słyszałam, jak chrupią, czułam ten ich sok... Po czym robiło się coraz bardziej soczyście-gęsto, sokowo... sosowo? Wyobraziłam sobie jabłka duszące się, aż dżemowate... A także chyba kwaskawo-muliste suszone śliwki węgierki albo jakiś sos z nich? Pojawił się dżem ananasowy... Słodycz wzrosła, kwasek w sumie też, ale całościowo nie był mocny.
Dowodzenie przejął egzotyczny, słodko-kwaśny ananas. Dał się poznać ze świeżo-surowej strony, przygłuszając jabłka. Ananas szalał na pierwszym planie, ale owoce wirowały w złożonym tornado, że aż trudno wszystkie połapać.
W tym czasie gorzkość ziemi złagodniała, mieszając się z orzechowo-maślanym splotem. Także on niósł słodycz. Przewijały się tam głównie naturalnie słodkawe nerkowce. Nie miały problemu z odnalezieniem się w kompozycji. Ta ogólnie zaczęła łagodnieć w maślano-śmietankowym sensie. Wyłapałam twaróg, a potem znów to orzechy jako napędowa siła łagodzenia bardziej przykuwały uwagę. Orzechy nerkowca i trochę bardziej gorzkawych (acz też naturalnie słodkich) fistaszków? W pewnym momencie otarły się o nugatowość, ale raczej trzymały się naturalnej (a i tak jakże zaskakująco silnej) słodyczy.
Z czasem wyklarowała się z tego wszystkiego śmietanka i przemieszała się z ananasem. Ananas wydał mi się nieco podkręcony cytryną, a jednak coraz łagodniejszy. I tak jednak jego duet ze śmietanką zapewnił wszystkiemu harmonię. Kwaskawo-delikatna śmietanka i soczysty egzotyczny owoc dopuszczały do siebie pojedyncze nutki ostrożnie, nie wszystkie na raz.
Najpierw wyraźnie wróciły imperatywne nerkowce, zaraz też inne orzechy. Może również pestki słonecznika, które przypomniały o goryczce, drobnej cierpkości. Z żółtych owoców z ochotą doszły do nich banany. Słodkie, nienachalne... Przytuliły się do nerkowców, by zaobfitować w jakieś zdrowe, wilgotne orzechowo-bananowe brownie, a następnie wyprosić trochę miejsca truskawkom. I jabłkom?
Pod koniec właśnie jabłka i truskawki zostały też jako posmak. Wtedy to już w sumie głównie truskawki, podsycone kwaśnością egzotycznie-cytrusową. Do tego niebagatelna ostała się kwaskawo-goryczkowata ziemia i śmietanka. Wydawała się poniekąd po prostu nabiałowo-śmietankowa, ale... miała też w sobie coś z orzechów, konkretniej nerkowców.
Całość była przepyszna. Mnóstwo w niej owoców, zwłaszcza egzotycznych, choć i truskawek, jabłek nie brakowało. Aż dziwne, gdzie ona to wszystko zmieściła! Ananas ze śmietanką, trochę słodszych żółtych wystąpiło wraz z nerkowcami, ogólnie orzechami i ziemią. Wszystko to było znane mi z wersji 70%, ale w tamtej o wiele więcej skojarzeń z różnymi bananami, różnymi karmelowo-deserowymi rzeczami (typu zabajone). Ciekawa sprawa, że w podlinkowanej to głównie banany były na wiele sposobów (suszone, owocowy budyń etc.), a w dzisiejszej też inne owoce zmieniały swoją postać. O ile w podlinkowanej orzechy to głównie fistaszkowy nugat, tak w dzisiaj opisywanej to nerkowce i fistaszki - niby też słodkie, ale tylko naturalnie. Jej niska, a jedynie naturalna, mocno owocowo-orzechowa słodycz zachwyciła mnie zupełnie. W dodatku mimo tej całej soczystości i kwaśności owoców, nie żałowała też ziemistej gorzkości.
A jednak wydała mi się o wiele słodsza i owocowa od niemal metalicznej, ziołowej i kojarzącej się z biblioteką, także pełnej owoców, ale i wina Raaka 100 % Cacao Unroasted Dark Chocolate. W zasadzie w ciemno za nic bym nie powiedziała, że obie są z surowego kakao z tego samego kraju i to o tak zbliżonej zawartości.
ocena: 10/10
kupiłam: Słodki Przystanek (dostałam)
cena: 18,90 zł (za 60 g; ja dostałam)
kaloryczność: 545 kcal / 100 g
czy kupię znów: możliwe
Skład: surowe ziarno kakao, cukier trzcinowy nierafinowany
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Moderacja włączona, żeby nie było problemów z weryfikacją obrazkową.