Jakoś oczywistym wydało mi się, że w następnej kolejności po Rozsavolgyi Chuno Nicaragua powinnam sięgnąć po tabliczkę również z ziaren Chuno, ale z Wenezueli (tak dla porównania). Niestety, zaszła pomyłka, mój wzrok przyciągnęła nie ta, i... jakoś jednak sięgnęłam po dzisiaj opisywaną. Jej nazwa wydała mi się tajemnicza - założyłam, że może odnosić się do np. specyficznego rodzaju ziaren. Jak się okazało, Puerto Cabelloto to port na Morzu Karaibskim, którego wody wzięły nazwę od pojedynczego włosa (czyli cabello). Są ponoć tak spokojne, że można na nim zacumować statek. Producent do tej tabliczki zakupił kakao z plantacji rozmieszczonych wokół tego portowego miasta (o nazwie tej samej, co port).
Rózsavölgyi Csokoládé Puerto Cabello 74% to ciemna czekolada o zawartości 74 % kakao z Wenezueli, z okolic miasta Puerto Cabelloto.
Po otwarciu uderzył aromat ziemi, związany z wytrawnością... niemal strączków? Pomyślałam o łagodnej, wręcz naturalnie lekko orzechowej soczewicy (żółtej? zapach i smak kojarzę głównie jej; jest najłagodniejsza). Mieszała się z delikatnymi i niejednoznacznymi orzechami. Rozeszło się też sporo cytrusów, głównie kwaskawej pomarańczy. Do niej słodycz jakby dopiero dopływała z czasem. Tu przewinęły się mandarynki, suszone morele - też łagodne. Może z lekko karmelowym tłem? W trakcie degustacji doszukałam się limonki, ale także ona była słodka - w nieco pudrowy sposób. Kompozycja nie była gorzka, bardziej wytrawna i kwaśno-podsłodzona, co wydało mi się specyficzne.
W dotyku tabliczka sprawiała wrażenie dziwnie suchawo-kremowej (to jednak częściowo za sprawą nieco chropowatej faktury - pewnie formy używają niegładkie). Była porządna, konkretna i twarda, a także adekwatnie do tego trzaskająca. Cechowała ją kruchość jakby podeschniętego kremu (?).
W ustach rozpływała się miękko-kremowo i w umiarkowanie wolnym tempie. Przypominała tłusto-maślany, acz ogólnie nie bardzo tłusty, lekko proszkowy budyń. Choć długo zachowywała masywność, znikała z wodnistym efektem i ściągała.
W smaku pierwsza ruszyła odważna słodycz karmelu. Prowadziła orszak pomarańczy i naturalnie słodkawych orzechów - tak jednak delikatnych, że aż nieokreślonych. Karmel był za to intensywny.
Pomarańcza, choć w dużej mierze słodka, wniosła trochę kwasku. W nim przekradły się inne cytrusy, z tym że w wydaniu "na słodko" (słodko-kwaśno). Mignęły mi galaretki cytrusowe, może limonkowe? Czmychnęły na tyły.
Karmel rozwinął się jako karmel mocno maślany i z czasem to właśnie maślaność przybrała na znaczeniu. Słodycz zelżała, zrobiło się niemal neutralnie... I tłusto. Do masła dołączyła pełna, słodka śmietanka. Wyobraziłam sobie maślano-śmietankowy mousse. Niby w wariancie karmelowym, ale bardzo, bardzo delikatnym, aż mdławym. Wyszedł końcowo mało słodko, lecz słodycz obecna była. Jakby niezależnie od niego.
Neutralność pokazała pazurki. Wytrawny wątek otarł się o strączki, a mousse zmienił się w hummus. Wyobraziłam sobie taki zrobiony z delikatnej żółtej soczewicy, mającej naturalnie orzechowe echo. Hummus kakaowy! Cierpkość i subtelna gorzkawość mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa zarysowały obrazy właśnie takich, kakaowych, ciężkawych tworów (ciężko-maślany mousse, hummus). Może też lekko przyprawionymi ciepłymi przyprawami? Przez chwilę myślałam, że zrobi się ostrzej, ale nie. Może więc kakaowo-karobowych? Gorzkawość chwilowo pozwoliła sobie na więcej, zasugerowała, że zaraz będzie gorzko, ale jakoś zrezygnowała.
Mousse z kolei... jakby czuł, że nie może być zbyt ciężki. Wzrosła ogólna mleczność, ale... i w niej kryły się orzechy. Do głowy przyszedł mi duet nerkowców i kokosa, jakbym jadła krem zrobiony z nich. Już nie hummus, bo kompozycja łagodniała znów do niemal neutralności.
W tym czasie rozwinęły się cytrusy. Wsiąkły do wytrawności swoją drobną cierpkością (zarówno typowo cytrusowo-skórkową, jak i nieco... galaretkowo-sosową?). Pomarańcza królowała, acz dołączyła do niej cytryna. Dopieściła delikatną, kwaskawą soczystość, podpływającą pod pierwszy plan, ale nie pchającą się tam. Nie była bardzo kwaśna, bo zetknęła się z delikatnymi, wysoce słodkimi morelami suszonymi. Te w sumie... wyszły nieśmiało, ale raz po raz na pewno je odnotowywałam. Znów, mimo starań, kompozycja zrobiła się nieco cięższa. Ciągle do tego aspektu wracała. Kwasek zabiegał o pewną lekkość. Za jego sprawą wróciły limonki, ale... i one osiadły w słodko-pudrowym klimacie. Jakby tak maślano-śmietankowy mousse był z jakąś limonkową posypką (pudrem?), słodkim (że aż gęsto-galaretowatym) sosem cytrusowym. Choć ciężko jej szło, soczystość wreszcie rozlała się, niehamowana.
Dosłownie na sam koniec, cierpkość kakao i cytrusowa zaprosiły ziemię i słód. Te jeszcze zabłysły na parę sekund, po czym jakoś odleciały, zostawiając wytrawność... orzechowo-strączkową? Karobową? Z orzechów to może fistaszki surowe i delikatne... w karmelu? Niby w słodkiej toni, ale z echem wytrawniejszym (wyobraziłam sobie hummus soczewicowo-nerkowcowo-fistaszkowy).
Po zjedzeniu został posmak pomarańczy i limonki wciąż "na słodko", ale już ewidentnie soczystych, a także orzechowo-maślano-mleczna neutralność, dosłodzona karmelem i z mousse'owo-pudrowym charakterem. Wytrawniejsze nutki, czyli słód, trochę ziemi, lekko się utrzymywały za śmietanką.
Całość pachniała intrygująco, choć ani nie kusząco, ani nie źle. Smak wyszedł równie intrygująco, ale już zdecydowanie smacznie (kwaskawe pomarańcze, śmietankowy mousse, delikatne orzechy), tylko że... nie arcysmacznie. Mało gorzkości, sporo maślaności, a do tego duży udział słodyczy nie rozkochały mnie w sobie. Ta ostatnia nie była może przesadzona, ale zabrakło jej charakterniejszego towarzystwa i chwilami jej wydźwięk mi nie pasował (choćby do tej ulotnej soczewicy). Łagodna kwaśność wpasowała się w wydźwięk, ale jak dla mnie, mogłaby być bardziej świeżo-soczystsza, a nie jak "coś cytrusowego na słodko".
Przyjemna i interesująca, ale to tyle. Jedząc, miałam wrażenie, że pewne nuty walczą ze sobą, jedne próbują się przebić, inne stają im na drodze. Brakowało mi harmonii.
Chocolate Tree Venezuela Chuao 70% Dark Limited Edition podobnie w pewnym momencie łagodniała maślano-orzechowo, jednak ogólnie była intensywniejsza (gorzka, kwaśna, acz i słodsza). Choć w sumie wspomniana smakowała mi z jednej strony nieco bardziej, tak te intrygujące nuty Rozsavolgyi wbiły się w pamięć (tylko że to inne kakao, więc w sumie nie ma co tak bardzo się odnosić).
ocena: 8/10
kupiłam: rozsavolgyi.com
cena: 2390 HUF, czyli ok. 30 zł (za 70g)
kaloryczność: 582 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie
Skład: ziarna kakao, cukier trzcinowy, tłuszcz kakaowy
Wygląda pysznie! Zamawiałem u nich kiedyś Gianduja Hot Milk Chocolate było bardzo pyszne
OdpowiedzUsuńTeraz, gdy zjadłam już więcej ich czekolad (są dopiero w kolejce do publikacji), z całą pewnością mogę stwierdzić, że to świetna marka. Toruje sobie drogę do moich ulubionych.
Usuń