piątek, 13 marca 2020

Lindt Limette ciemna z nadzieniem limonkowym i kremem czekoladowym

Wielocytrusowa, miękko-mazista niby ciemna czekolada po pewnym czasie po prostu mnie nudzi (nawet, gdy nie jest zła), a właśnie taka okazała się Lindt Pink Grapefruit. Limonkowa wersja w sumie nadal miała szansę okazać się lepszą, ale entuzjazm do tych tabliczek jakoś mi opadł. Gdyby miały 70 % - sukces murowany. A tak? No cóż, założyłam, że może względnie ze smakiem zalepię się połową, a resztę może przygarnie Mama - nawet nie liczyłam na to, że ta tabliczka będzie smakować jak porządna ciemna. Takie nibyciemne, nibymleczne do takich wyrazistych środków według mnie ni jak nie pasują. Wychodzą zbyt mdło. W przypadku grejpfrutowej aż się zawahałam, czy to nie seria "do chłodzenia" - dosłownie pół kostki tej wsadziłam do lodówki na próbę, potem trochę doszła w temp. pokojowej i... smakowała zupełnie tak samo jak niewsadzana do lodówki, czyli jednak to nie ta seria.

Lindt Limette to ciemna czekolada z nadzieniem limonkowym (18%) i kremem czekoladowym (26%) oraz alkoholem.
Obstawiam, że zawartość kakao to jakieś 47 %.

Po otwarciu poczułam intensywny zapach limonkowych galaretek w towarzystwie czekolady z nieśmiało zaznaczonym kakao, a głównie maślano-śmietankowej. Z czasem galaretki zrobiły się bardziej ogólniecytrusowe, a odsunięta na bok limonka, soczysta, a więc świeża i rześka. Zwłaszcza przy podziale czy jedzeniu galaretkowo-olejkowe owoce podkreśliła nuta alkoholu. Klimat tego był trochę tequilowaty, ale niestety nie poważny, a przeraźliwie słodki.

Dość jasna i konkretna tabliczka pykała, a nie trzaskała, ale też nie uginała się czy coś. Nawet kostki przy wgryzaniu się nie uginały się, bowiem warstwa trochę twardo-polewowej czekolady była gruba, a krem czekoladowy zbity i mieszający się z nią. Nadzienie limonkowe, mimo że lekko maziste i lepiące, również cechowała zwartość.
W ustach czekolada bardzo szybko miękła, stając się tłusto-zalepiającą, gładką gęstwiną. Wypełniała usta i powoli odsłaniała wnętrze.
Krem czekoladowy był jeszcze tłustszy od niej, acz zbliżony, podobny. Wydał mi się rzadszy w oleiście-śmietankowym kontekście. Zbity i dość ciężki (mimo że pozował na coś lekkiego), idealnie kontynuował to, co robiła czekolada i dobrze łączył ją z nadzieniem owocowym. W nim jednak odnotowałam lekką pylistość.
Druga warstwa z czasem wyciskała się spod czekolady, ale - wlepiona w resztę - nie znikała w sekundę. Dołączyła do zalepiania, ale już w o wiele rzadszy, plastycznie-gumiasty sposób. Limonkowy krem wydał mi się ślisko-gładki i tłusty jak gęsta śmietanka.

W smaku czekolada uderzała cukrem, do którego szybko dołączył łagodny, maślany smak. Sugestia kakao była licha, ogół nie wyszedł zbyt ciemnoczekoladowo, a po prostu tłuszczowo-mdło. To poczucie nasiliło alkoholowe nadzienie, którym czekolada odrobinę przesiąkła (ale czego w pierwszej chwili nie czuć). Szczerze mówiąc nie wiem, czy alkohol dodano do obu warstw, czy któraś przesiąkła.

Otóż owocowe szybko zaznaczyło swoją obecność poprzez kwaśną goryczkę galaretek cytrusowych. Podbiło słodycz, było bowiem wręcz cukrowe. Smak wydał mi się niezdecydowany, mdławy i wpisujący się w maślano-mlecznawość. Po pewnym czasie cukrowo-mleczną toń ewidentnie przebiła limonka, a w utrzymaniu się, pomógł jej lekki alkohol. Popłynęły słodkie goryczki cytrusowych galaretek w czekoladzie. Czuć ich kwaśność wyraźnie; była przyjemnie soczysta. Cytrusy, z ewidentnie wyczuwalną limonką (trochę zbyt olejkową), połączyły galaretki w czekoladzie z dozą naturalności. Trochę podkreśliły "kakałko", mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa same w cukrowości weszły w rolę drinku.

Nadzienie czekoladowe podkręcało drinko-likierowość albo skojarzenie z gęstym trunkiem... śmietankowo-cytrusowym. Gęste, zabójczo słodkie i maślano-czekoladowe najpierw jakby rozrzedzało ciemnoczekoladowość, dodając maślaność, a w późniejszym etapie sugerując alkoholowe trufle. Pod koniec trochę kakałko się wyłoniło, by właśnie nasunąć skojarzenie z cukierkami tego typu.

W posmaku zostały jednak limonka i cytryna jako cytrusowe, likierowe galaretki, dosłownie tłuszczowość / maślaność i wrażenie tłustego, śmietankowego alkoholu. Oprócz tego poczucie lekkiego "wysuszenia" będące wynikiem mieszaniny pylistego kakao, alkoholu i cukru.

Całość z jednej strony odpychała smakową i strukturalną tłustością, z drugiej zaś... spełniła wszystkie wymogi limonkowo-alkoholowej tabliczki. Soczyście, alkohol nie uderzał... Szkoda tylko, że zasypane to worem cukru. Silny motyw galaretek w czekoladzie do mnie nie przemówił, tym bardziej że nazwałabym je raczej cytrusowo-limonkowymi. W ogóle wolałabym naturalniejszą limonkę. Skojarzenie z truflami niby było w porządku, ale tu już wcale brakowało mi ciemnoczekoladowości. Mimo to, wydała mi się poważniejsza od grejpfrutowej, nie taka "umleczniona". Szkoda w sumie, bo cukrowa ciemna to nic dobrego. I szkoda, że nie lubię galaretek w czekoladzie, bo to była jakby "galaretka w czekoladzie w formie tabliczki" - która to powędrowała do Mamy. Jej też niespecjalnie smakowała, bo właśnie już "nie tak mleczna" i "dziwna ta limonka".


ocena: 5/10
kupiłam: Allegro
cena: 15,90 zł
kaloryczność: 530 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: cukier, miazga kakaowa, tłuszcz kakaowy, masło klarowane, syrop glukozowo-fruktozowy, laktoza, pełne mleko w proszku, cukier inwertowany, odtłuszczone mleko w proszku, mleko skondensowane, koncentrat soku z limonki (1%), alkohol, lecytyna sojowa, syrop glukozowy, regulator kwasowości (cytrynian sodu), zagęszczacz (pektyna), olejek limonkowy (0,02%), aromat waniliowy, naturalne aromaty: limonkowy i cytrynowy, koncentraty roślinne (szafran, algi)

8 komentarzy:

  1. Limonki w nazwie, zapachu i smaku. Do tego szata graficzna przywodząca na myśl obmierzłą wódę. Nołp. Chyba jedyny walor w moim odczuciu to konsystencja. Do galaretek nic nie ma, więc to traktuję neutralnie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Hm, jedzenie czegoś dla samej konsystencji... to by było dziwne. :>

      Usuń
    2. I jest, ale ja to akurat w sobię lubię :D Konsystencję przekładam nad smak często i uważam, że bywa fascynująca - nie zbijam się ;)

      Usuń
    3. Nad smak? Byłabyś w stanie zjeść coś, co smakowałoby obrzydliwie, ale miało fajną konsystencję? Ja nie. Tak samo jednak nawet najlepszy smak w moim przypadku nie pomoże, gdy konsystencja jest podła. Ale po prostu kiepska konsystencja, a obłędny smak - to już bym mogła oko przymknąć.

      Usuń
  2. Jasne, ale miałabym problem na odwrót. Przykład? Jeżeli dostałabym coś smażonego, ale byłoby to pyszne... to i tak w efekcie czułabym się jak ścierwo (bo zjadłabym to pomimo oporów i krzyków psychy zniesmaczonej tłustą konsystencją). Mialabym kaca moralnego i... Odbijanie się tym dziadem mogłoby dodatkowo mnie dobić 😁 Mam tak z pączkami. Niektóre smakowo nie są złe, ale ta tekstura ujawniająca się ponadto w okraszonym posmaku... Brrrr! Brzydzę się w dużej mierze nimi, choć przecież to tylko pączki. Dziwne co nie?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Aa, ale to chyba nie do końca tak. Bo zobacz, smażone (brzydzi Cię tłuszcz tego, nawet np. odbija Ci się), ale: "byłoby to pyszne" czyli masz obleśną strukturę + smak fajny. I teraz patrz, co ja napisałam: smak boski, ale konsystencja kiepska (przy smażeniu przecież może być różnie, bo nie wszystko musi POWALAĆ smażeniem, a być lekko podsmażone - np. jajecznica) to mogę jeszcze znieść. To chyba nie na odwrót? Albo mam problem ze zrozumieniem. :P

      Wyjaśnij mi na tych pączkach. Powiedzmy: masz pysznego pączka, ale to tłusty pączek i znamy jego konsystencję (zgadzamy się, że jest obrzydliwa, nie do przebrnięcia, nie?). Jak by był niesmaczny, wiadomo, nie zjesz, bo po co. Ale tego smacznego zjesz?

      U mnie to jest tak (w moim odczuciu pączki nie są smaczne, więc podam przykład czekolady, w której są kryształki cukru). Boska, najlepsza czekolada na świecie, z najlepszymi nutami z kryształkami cukru - zjem, przymykając oczy na kryształki, choć będą mi przeszkadzać, ja się będę wkurzać i 10 nie wystawię. Kiepskiej czekolady z kryształkami cukru nie zjem, bo po co? Ale czekolady niesmacznej, kiepskiej, a o idealnej strukturze bez cukru, a gęstej, szorstkawej i kremowej (takie uwielbiam) nie zjem, bo jak jest niesmaczna, a ma cudowną konsystencję to mam gdzieś konsystencję.

      Na przestrzeni lat próbowałam jeść dla konsystencji / formy, bo np. miałam wizję, że "fajnie byłoby zjeść ciastka oglądając film", ale siadam do tych ciastek i filmu, jest w nich coś niesmacznego, i mimo że "fajne wydaje mi się takie spędzenie czasu", to ich nie zjem, bo forma jedzenia i zły smak wyklucza jedzenie.

      Usuń
  3. Mój błąd - w domyśle chodziło mi o smażenie w głębokim tłuszczolu, bo jak same już kiedyś uciełyśmy sobie pogawędkę na temat smażenia - takie ,,podsmażanie" na ilości śladowej tłuszczu ni jak smażeniem tak naprawdę nazwać można :D

    Zjem, ale to już samogwałt i wiem, że to odpokutuję własną psychą.

    Generalnie ja wszystko zjem (jak muszem bo np. napoczęłam) bo jestem masochistką, ale nie będę czerpać z tego przyjemności jeśli mi nie leży: czy to smakowo, czy teksturą, a nawet cuchnącym aromatem ;)

    Kulminacja - brak smaku i brak zjadliwej tekstury to combo, przez które często dostaję spazmów i przejawiam autoagresję w stosunku do swoich wyborów żywieniowych :D

    Coż począć, taki żywot pasożyta ludzkiego! Żerować musimy ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Aa, no ja mam zupełnie. Jak nie mam przyjemności, to nie widzę sensu jedzenia czegoś. Ale gdy chodzi o jedzenie nieśmieciowe, a wartościowe, z którego coś zacznę, nie smakuje mi, nie ma kto skończyć (np. zrobię sobie dziwne danie, które okaże się niewypałem i którego Mama by nie tknęła) - to oczywiście zjem!

      Kulminacja to... no właśnie. Autoagresja? Lepiej agresja w stosunku do danego dziadostwa! Kroić, miażdżyć i ściskać je! ...Zębami...? :>

      Tylko oby żerować na jak najsmaczniejszych rzeczach (żeby na takie trafiać).

      Usuń

Moderacja włączona, żeby nie było problemów z weryfikacją obrazkową.