poniedziałek, 20 września 2021

Lindt Creation 70 % Edelbitter Mousse Caramel & Salz ciemna z czekoladowym mousse'em i nadzieniem karmelowym z solą

Gdy tylko dostrzegłam tę czekoladę, zapragnęłam jej. Mimo że ostatnio zrobiłam się bardzo krytyczna w stosunku do solonego karmelu, myśl o ciemnej nadzianej nim wydała mi się bardzo przyjemna. Zwłaszcza, że miałam już kupioną mleczną Creation Caramel. Zasładzając się podlinkowaną, doszłam do wniosku, że wyczuwalne w tym wariancie kakao mało, że "miłe". Byłoby zbawienne. I choć mousse'y tej serii z mousse'ami mają niewiele wspólnego, może wreszcie miałam dostać swój a'la truflowy krem, którego nie uświadczyłam we wspomnianej? Zanim jedno po niej wzięłam się za dziś prezentowaną, trafiłam na pogorszoną Creation Hazelnut de Luxe Dark (stara recenzja z 2019) i... tej zaczęłam się trochę obawiać. Mogło być naprawdę różnie...

Lindt Creation 70 % Edelbitter Mousse Caramel & Salz to ciemna czekolada o zawartości 70 % z (27 %) czekoladowym mousse'em i (17 %) nadzieniem karmelowym z solą.

Już rozrywając sreberko poczułam intensywnie palony zapach kawy osłodzonej palonym fuzją karmelu i toffi. Daleko w tle tliła się odrobinka soli i sugestia alkoholu. Wąchając uważniej, doszukałam się nawet pewnej soczystości. Po podziale, przy jedzeniu wyraźnie wyszedł karmel, kojarzący się trochę z ciemnoczekoladową wersją Pawełka o zredukowanej alkoholowości (ale obecnej!) oraz nuta maślano-kakaowa... rodem ze śliskich trufli belgijskich lub kremo-deseru o niemal stałej konsystencji.

Tabliczka okazała się twarda i głośno trzaskająca. Grube warstwy czekolady skrywały dwie warstwy nadzienia: "mousse" zajmował cały spód środka kostki, nadzienie karmelowe zaś to ciągnąca grudka na środku. Jego struktura była rzadkawo-stała, acz ciągnąca się. Odznaczał się lepkością, ale nie brudził wszystkiego wokół. Proporcje wydały mi się odpowiednie, a ilość w pełni satysfakcjonująca. (Przy "bawieniu się na jednej kostce" odkryłam, że między nadzieniami jest warstewka... jakby czekolady... albo utwardzonego nadzienia? by się trzymało?)
Czekolada w ustach rozpływała się powoli i kremowo. Była tłustawa i zalepiająca. Miękła i odsłaniała nadzienia.
Szybciej spod niej wydobywało się karmelowe: bardzo miękkie i plastyczne; jakby mordoklejkowe, ale bez klejącego elementu. Było tak gładkie, że aż śliskie (spróbowane osobno aż mnie trochę obrzydziło); sól rozpuszczono idealnie - nie było ani kryształka. Rozpuszczało się najszybciej z tego wszystkiego, ale też nie szybko (czym mnie zaskoczyło). Wlepiało się w masę czekoladową, zębów nawet nie pokrywając.
Nadzienie dolne, a więc "mousse" podpinał się pod czekoladę. Odebrałam go jako jej bardzo, bardzo maślaną wersję. Tłustsze, miękło szybciej i rozpływało się w maślany, gładki sposób, wykazując przy tym minimalne, sporadyczne "prawie bąbelkowanie" (jak takowe czekolady). Wciąż jednak było to zbite i takie, co nieuważny konsument może przeoczyć, że w ogóle jest (jedząc łatwo zapomnieć, a nabrać się, że to czekolada tak mięknie). Zupełnie mieszało się z czekoladą.

W smaku czekolada zaczęła od roztoczenia palono-kawowej gorzkości, na którą szybko nałożyła słodycz. Ta wydała mi się wysoka, ale nie straszliwie, a zachowawczo palona, sama nieco karmelowa i z soczystszą nutką. W tle pojawiła się też harmonizująca to, wykwintniejsza cierpkość.

Prędko do czekolady dołączyła łagodząca ją maślaność. Wyłapałam nieco orzechowy wątek, po czym uderzyła słodycz karmelu.
Otóż "mousse" po prostu smakowo powoli, konsekwentnie i cały czas podpinał się pod czekoladę, jakby ją rozrzedzając tłustawością. Taka bardziej mdława, delikatna czekolada... Nawet z lekką sugestią procentów (czekoladowego likieru? to troszeczkę podsyciło nadzienie karmelowe taką "sztucznawością").
"Mousse" sam w sobie smakował niczym mieszanka delikatnej, jedynie gorzkawej czekolady ciemnej i masła w proporcjach w sumie równych, czym mnie nie zachwycił. Był też nieco słodszy od czekolady, idący nieco w kierunku trufli belgijskich.

Karmel prędko dawał o sobie znać, podwyższając ogólną słodycz. Przecinał sobie drogę cukrem, po czym jakby go nieco delikatniusio opalał. Maślaność i on kontynuował, więc po chwili przytoczył maślane karmelki. Był także znacząco śmietankowy, przez co mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa zasugerował... krówkę. Wszystko to jednak było wyraźnie słonawe. Może nienachalnie, nie mocno, ale niepodważalnie.
Przypominał karmelowo-palone, karmelkowe toffi, był bardzo, bardzo słodki.  
Niemal cały czas od wyłonienia się nadzienia wyczuwalna szczypta soli umiejętnie tonowała słodycz, dzięki czemu nie wydała mi się mordercza. W pewnym momencie uwypukliła maślany smak karmelu, który przekornie mocniej zagrał krówką, by następnie z czasem osiąść w taniej karmelkowości. Sól podkreśliła też cierpkość ciemnej czekolady, dodatkowo hamującą słodycz. Czuć słoność, ale idealnie pasującą, integralną. W dodatku z czasem cierpkość wywalczyła bardziej karmelowy karmel.

Po tym jednak, jak już znaczna część karmelu rozeszła się, wnętrze wydało mi się jeszcze bardziej maślano-śmietankowe (całościowo); upewniłam się też co do sztucznawej nuty. To była dziwnie sztuczna (cukierkowa?) słodycz... jakby karmelkowo-tania? Coś alkoholowo-likierowego bez procentów, a cierpkawego też tam się kręciło.

Maślany "mousse" czasowo spłycił czekoladę, acz pod koniec udało jej się wyłonić cierpkawość i paloną gorzkość. W czekoladzie sól to właśnie tę kawową paloność podkreśliła. Wydała mi się nieco bardziej soczysta, aż... poprzez karmel podeszła pod rodzynki.

Po zjedzeniu został posmak lekko słony, toffiowatych karmelków podrasowanych dziwnym rozgrzaniem języka (jakby połączenie aromatu i alkoholu z solą?), a także przyjemnie kakaowo gorzkawo-cierpki, nieco kawowy. Czułam cukrowość, ale o dziwo nie straszne przesłodzenie. Czułam także wytrawność, powagę kompozycji, a jednocześnie tandetę.

Całość wyszła dobrze. Bardzo dobra czekolada, zadowalające smakowo nadzienie karmelkowo-krówkowo-toffi o świetnie dobranej ilości soli, ale... niestety zajeżdżające czymś niemiłym i o nieadekwatnej nazwie. Mousse nie był mousse'em, ale całkiem niezłym kremem. Osobiście wolałabym, by był mniej maślany, ale ogółem trudno mu robić wielkie wyrzuty. Ciemna czekolada zrobiła tu wiele dobrego, bo swoją intensywnością kryła gorsze posmaki.
Wyszła trochę jak niezbyt drogie, ale zaskakująco dobre czekoladki. Bliżej to to nieokreślone, bo tytułu nie oddaje, ale wyszło smacznie. Bez szału, ale smacznie. Dobrze, że znam tę serię, więc na puszysty mousse się nie nastawiłam.
Zdecydowanie smakowała mi bardziej niż mleczna wersja, bo po prostu wolę ciemne i niższą słodycz, a i w tej lepiej zakamuflowały się kiepskie posmaki. Mam wrażenie, że ten mousse był prawie taki sam, co krem w tamtej. Karmel był bardzo podobny, acz jego odbiór z kakao był inny. Mleczna wydała mi się obiektywnie lepiej skomponowana (karmel aż toffi-krówkowy bardziej pasuje do mlecznej; z ciemną lepiej łączyłby się bardziej palony), ale dzisiaj przedstawiana subiektywnie smaczniejsza i lepsza jakościowo (albo tylko wydaje się taka dzięki kakao). Gdyby nie niezgodności z nazwą, może i mogłabym podciągnąć jej na 9 - gdybym tak dostała porządnie palony karmel, pewnie o wiele bardziej bym się zachwyciła.

PS Uwaga! Obecnie w polskich sklepach jest bardzo podobna, ale o kwadratowych kostkach. Mam długą kolejkę wpisów, więc jej recenzja dopiero za parę miesięcy, ale zdradzę, że inna wersja tej tabliczki jest o wiele gorsza, jakościowo marna - wersja z kwadratowymi kostkami otrzymała 5/10.


ocena: 8/10
kupiłam: podłączyłam się pod zamówienie Mamy na Allegro
cena: 15 zł (za 150g)
kaloryczność: 555 kcal / 100 g
czy kupię znów: może i bym mogła, gdybym tanio znalazła stacjonarnie

Skład: miazga kakaowa, cukier, masło klarowane, syrop glukozowy, tłuszcz kakaowy, pełne mleko, glukoza, sól, lecytyna sojowa, naturalne aromaty

niedziela, 19 września 2021

Marana Peru San Martin 70% ciemna

Myśląc o czekoladach zjedzonych w ostatnim czasie i rozplanowując kolejne degustacje aż się zastanowiłam, czy nie popadam w swego rodzaju rutynę. Chodziło o regiony i marki. Może dla kogoś z zewnątrz mogłoby się to więc wydać nudne, ja jednak... utwierdziłam się, że taką "nudę" lubię bardzo. W kwestii jedzenia "codziennego" jestem dość ograniczona, prawie ciągle jem to samo. A swoje "to samo" urozmaicam ciekawostkami, to jednak... no właśnie, tylko pojedyncze urozmaicenia. Dlaczego to piszę? Markę Marana postrzegam właśnie jako "niby prawie to samo, ALE". Ale wychodzi tak, że prawie każda tabliczka jest inna. Marka i kraj te same, zawartości niewiele się różnią; opakowania bardzo podobne. Smak jednak...? Tu już za każdym razem jest, co odkrywać! Tym bardziej, że to miała być moja pierwsza 70tka od Marany. Warto też jednak chwilę - pozornie! - podobnym opakowaniom poświęcić. Marana stara się pokazywać swoją tożsamość kulturową, dziedzictwo. Opakowania linii San Martin są inspirowane amazońskimi rycinami, nawiązującymi do magii i mistycyzmu, ale i codziennego życia mieszkańców Amazonii. Gigantyczne boa, syreny… zaraz obok farmerów w dżungli. 

Marana Peru San Martin 70% to ciemna czekolada o zawartości 70 % kakao Amazonico z Peru, z regionu San Martin z okolic miasta Tarapoto.

Po otwarciu poczułam wyrazisty, dość kwaskawy zapach kojarzący się z cytrynami "na słodko". Pomyślałam o orzeźwiającej lemoniadzie, ale zarejestrowałam też niemal śmietanową nutę. Oczami wyobraźni zobaczyłam śmietankowy krem cytrynowy; krem... aż nieco maślany? Był poniekąd łagodny "bazowo", ale soczyście owocowy jednocześnie. Za lemoniadą stały czerwone porzeczki, może też... hibiskus? Herbata z niego? Czułam też słodkie, trochę wodniste niby ciemnawe winogrona, może fioletowe... i egzotykę mieszanki w stylu "winogrona&guarana", coś trudnego do nazwania. Jakby taka... goryczkowata charakterność owoców, ale... ze złagodzeniem. Kwiatowym, jak upewniłam się w trakcie jedzenia.

Przy łamaniu gładko-tłusta już na dotyk tabliczka przedstawiła się jako bardzo twarda. Trzaskała niczym łamane suche i bardzo grube gałęzie, odznaczając się przy tym masywnością.
Ta w ustach w dużej mierze prędko odchodziła w niepamięć. Rozpływała się w umiarkowanym tempie, mięknąc, acz zachowując kształt i formę. Była nieco zbita, ale przy tym kremowa niczym gęsty, maślany krem. Tworzyła trochę pylistą zawiesinę, którą rozganiały trochę soczyste, niewielkie fale. I tak na przemian, aby w końcu zniknąć z lekkim ściągnięciem. Po zjedzeniu całości, czułam tłustawość na ustach. Jak dla mnie rozpływała się nieco za szybko i nie podobało mi się wrażenie tłustości.

Smak przywitał mnie wycofaną słodyczą. Mignął delikatny, śmietankowy biszkopt, rozwijający się nieśmiało w tle; pomachały do mnie owoce.

To na nie w pierwszej kolejności zwracałam każdorazowo uwagę. Otóż były słodko-kwaśne i egzotyczne, do głowy przyszły mi porzeczkowate, czerwone nie do sprecyzowania, ale... ususzone na jakiś herbato-napar. Otulone kwiatową słodyczą i delikatnością. Pojawiły się... guarana i hibiskus. O tak, hibiskus wyraźnie wplótł kwasek. Guarana zaprosiła cierpkość i goryczkę, ale... taką owocową (przypomniała mi się może raz w życiu jedzona papaja - słodko-mdła z goryczowatymi pestkami nie do jedzenia). 

Po chwili jednak do naparu wlał się miód. Mnóstwo, ogrom miodu. Złocistego, jasnego i zasładzającego. Słodycz wzrosła, będąc aż lekko mdławą. Czysta słodycz... skojarzyła mi się z zasładzającymi, a wodnistymi winogronami... niby ciemnymi, ale coś nie bardzo. Bardzo słodkimi, a jednak z domniemaniem kwasku. Takimi fioletowymi, różowawymi. 

Słodycz rosła, ale nie zapomniała o lekkim kwasku, z którym tworzyła dziwną jedność, stąd moje myśli powędrowały ku rodzynkom i figom...  jakby podkwaszonym? Albo kwaskawym miodzie? Albo otulającym coś kwaskawego. Pomyślałam o owocach "zrobionych na słodko". Jakby jakaś suszona / kandyzowana egzotyczna kostka? Na pewno m.in. kwaśno-słodki ananas. Potem jeszcze cytryna... ale w wydaniu orzeźwiającej - mimo że słodkiej - lemoniady? Może też marakuja (suszono-kandyzowana?)? Znów kwiaty wygładziły to swymi delikatnymi, słodkawymi płatkami.

Kwasek związany z lekką cierpkością mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa uderzył herbatą. Zabiły herbaciane dzwony wzywając wszelkie kwiatowe i suszkowato-roślinne, nieco korzonkowe motywy. Kompozycja zrobiła się nieco wilgotna... chłodna. Pomyślałam więc o korzeniach, drewnie porośniętym mchem... Lekko bagnisty klimat ustabilizowały orzechy pekan, same w wydaniu jakiegoś... maślanego kremu? Po czym wszystko to pochłonęła maślaność właśnie, nie zaburzając jednak owocowej soczystości.

Kompozycja złagodniała. Pokazała odrobinkę orzechów - tłustych pekanów konkretniej. Kwaśność owoców poprzez śmietanowo-śmietankowe tony przeszła w mleczność. Czekolada z czasem zaczęła wydawać się mleczna... Niczym mleko zasłodzone miodem do prawie złotego koloru i gęstości.
Śmietanka... skojarzyła mi się z jakąś biszkoptową, wilgotną roladą przeplecioną właśnie śmietankowym kremem... Na pewno miękką i wilgotną... aż lepką od miodu? Może był w niej też kwaskawo owocowy zawijas z żółtych egzotycznych? A na wierzchu... kandyzowano-miodowe, suszone owoce. Także pewna kwiatowość, bardziej jako łagodzący element miała się tu w najlepsze.

Bliżej końca poczułam, jakby tak te słodko-kwaśne owoce dodać do herbaty... Czyli jakbym miała do czynienia z herbatą owocową? Mocno owocową. To jedno, a drugi wątek obok: zupełnie jakby przepijać ten śmietankowy biszkopt herbatą. Pod koniec wyrazistszą i gorzkawą. Dziwnie płynęły obok siebie (a nie jakby biszkopt przepijać herbatą owocową).

Po zjedzeniu został posmak słodko-kwaśny i nieco goryczkowaty. Przeważająco owocowo-egzotyczny (trudny do nazwania), nieco herbaciany, ale także kwaśno-orzeźwiający. Jak soczyste cytryny (lemoniada?) i hibiskus. Czułam jednak także wysoką słodycz miodu... oblepiającego owoce łączące naturalnie kwaśność ze słodyczą właśnie. 

Czekolada wyszła słodko-kwaśno, jakby aż zapominając o gorzkości. Hibiskus, czerwone i inne owoce, winogrona oraz egzotyczne cytryny, a także niejasna mieszanina w wydaniu suszono-dosłodzonym wyszły intrygująco i orzeźwiająco, mimo że właśnie bardzo słodko. Ciekawa goryczka owoców rewelacyjnie wplotła herbatę i pekany. Maślana baza wcale nie wpłynęła na nie negatywnie, ciężko. Tyle tylko, że łagodziła, jak i kwiaty, ale... to wyszło raczej jakby stały na straży, by słodycz nie zasłodziła, a kwaśność nie przegięła. Dopomógł tu mleczny wątek. Już przy pierwszej kostce wiedziałam, ze będzie 9. Jedząc jednak, tak się wciągnęłam, nuty okazały się tak interesująco zestawione, że nawet nie zauważyłam, kiedy się w niej zakochałam. Niezwykle nieciężka jak na taką tłustość i słodycz, nieprzytłaczająca, a jednak z poczuciem konkretu (czekoladowego!).

Z regionu San Martin jadłam już Zottera Labooko Peru "Cacao Tocache" 72 %. Gdy tylko to sobie uzmysłowiłam... tak! Przecież to ten sam "słodki kwach" lub "kwaśna słodycz". Niezwykle dziwny wydźwięk... obstawiam, że jakiś egzotycznych owoców, których po prostu nie znam (a krążę nazywając je naokoło). Miód, egzotyczne owoce (kandyzowany ananas), cytryny, granat, a oprócz tego wiklina były podobne do mieszaniny egzotycznie-suszonych Marany, hibiskusa i herbacianych tonów z miodem. Maślaność w Maranie wyszła za to idealnie trafiona, w Zotterze zbytnio się narzucała.
Zotter Labooko Peru Milk 70 % smakowała mocno maślano-śmietankowym lemon curdem - mleczność tamtej do regionu jak widać świetnie się wpasowała.
A miodzikowość i kwiaty przy cytrusach i kwaśnych owocach rodem ze Standout Peru 70 %.


ocena: 10/10
cena: 38 zł (za 70 g - cena półkowa)
kaloryczność: 609 kcal / 100 g
czy znów kupię: może i bym mogła

Skład: miazga kakaowa, cukier, tłuszcz kakaowy

sobota, 18 września 2021

Raaka 66% Bananas Foster Unroasted ciemna surowa z Peru z bananami

Kupując tę czekoladę aż się podnieciłam, bo ciemna surowa z bananami wydała mi się niezwykle atrakcyjna. Od razu przypomniała mi się Vosges Super Dark 72 % Coconut Ash & Banana, potem jednak i Terravita Mleczna + Banan, i Auro 42 % Milk Chocolate Banana Chips, które zawiodły mnie kamiennością / ostrością lub nijakością dodatków, więc wystraszyłam się, że nie mam co liczyć na smakowity kąsek. Zwłaszcza wiedząc, że i Raaka robi ostre dodatki (Green Tea Crunch nie byłam w stanie zjeść). Trochę zmarkotniałam. Surowe kakao i banany... to mogło być takie piękne, jednak już opis czekolady zasmucił mnie dodatkowo. Producent opisał ją jako "brulee w tabliczce", jego interpretację nowoorleańskiego deseru. I sama już nie wiedziałam, czego się spodziewać... Że creme brulee...? Że...? Zaczęłam googlać tytuł czekolady. Otóż "Banana Foster" to wymyślony w 1951 roku deser z bananów i lodów waniliowych, z sosem z masła, brązowego cukru, cynamonu, ciemnego rumu i likieru bananowego. Masło, cukier i banany gotuje się, a potem dodaje alkohol i podpala. Podaje się to w towarzystwie lodów, oczywiście z sosem (z tego tam wymienionego "dobra"). Nazwano to na cześć Richarda Fostera, funkcjonariusza, który działał na rzecz bezpieczeństwa francuskiej dzielnicy w Nowym Orleanie, który to był przyjacielem twórcy deseru.
Kakao do tej czekolady kupiono od Oro Verde, czyli kooperatywy peruwiańskich plemion Chanka i Awajun, mającej sporo certyfikatów Fair Trade, eko itp. 

Raaka 66% Bananas Foster Unroasted Dark Chocolate to ciemna czekolada o zawartości 66 % surowego kakao z Peru, z prowincji Lamas, z regionu San Martin z bananami.

Po otwarciu poczułam zaskakująco mocno palony zapach. Obok tego stała wysoka soczystość o nieco egzotycznym wydźwięku, jakby tak... grillować bardzo soczyste owoce? Pomyślałam o bananach, ale podsyconych cytryną i... mango? Cała ta egzotyka była jednak nieco "uspokojona" kwiatowością, a więc... motywem cierpkawo-suszonym... Jakby owoce mieszały się jako suszone, a nasiąkające... jak raw bar? O tak! Taki, który poprzez surowe kakao, podrzuca skojarzenie z czerwonym winem i wiśniami. A może zawierający suszone wiśnie? Z lekko podfermentowanym kwaskiem i goryczką (pestek? orzechów?). Wszystko to na charakternym, goryczkowatym gruncie czarnej ziemi i dymu, co też jakiś wybieg do wina w trakcie degustacji potrafiło zrobić. 

Ciemna tabliczka przy łamaniu trzaskała głośno, a jej twardości sugerowała, iż jest bardzo, bardzo zbita.
W przekroju wyglądała na ziarnistą i już w tym momencie zaskoczyła mnie forma (domniemanie; potwierdziło się z czasem). Otóż banany dodano sproszkowane, więc teoretycznie tabliczka była gładka.
W ustach rozpływała się powoli i nietłusto, a soczyście. Znacząco proszkowo, aż nieco ziarniście, ale nie stawiała oporu, nie robiła większych problemów. Co ciekawe, odebrałam ją chwilami tak, jakby płynął z niej lepkawy sok z owoców... może i trochę miodu? Trzymała formę i względnie kształt niemal do końca, ale gięła się i miękła przy tym, kiedy to soczyście rozpuszczała się na zawiesinę. Pozostawiała w ustach soczystość i poczucie mikroskopijnych drobinek / ziarenek. 

W smaku przywitała się słodyczą delikatnego karmelu, wręcz cukru, ale ewidentnie brązowego, które jakby momentalnie nieco się przypaliły / przygrillowały. Soczystość towarzyszyła im niemal od początku, ale dopiero po paru sekundach pomyślałam o  rześko-zwiewnych kwiatach, podsuszanych nutach i miodzie. Soczystość, jaka w tym rozbrzmiała w tle ułożyła się w nieśmiałe banany. 

Słodycz chcąca jakby przydusić... zapadła się w gęsto-lepką, nieco duszną i minimalnie goryczkowatą... masę makową. Owszem, słodką, ale wprowadzającą gorzkość i mnóstwo bakalii. Kompozycję przeszyła kwaśność wiśni, może też żurawiny.

Nagle do głowy przyszedł mi raw bar. Jakby wariant z suszonymi, ale soczystymi wiśniami. Napędzały soczystość ogólną i puszczały oko do czerwonego wina. Czułam więc miks suszonych owoców, soczystość bananów, ale też... suszone kwiaty? Albo raczej trochę konkretniejszych ziół / liści...  herbat? Konkretniejszy smaczek chylił się ku fusom czarnej herbaty.
Raw bar i jednak pewna paloność karmelu (jakby miodowego?) z czasem rozwinęły motyw orzechowy i suszkowaty... Rodzynkowy! Nie jestem dokładnie pewna, co tam jeszcze się kryło, ale rodzynki na pewno. Przemykały mi kwiaty podkreślone wanilią,... wciąż też nuty słodkiej masy makowej. Czerwone owoce z kolei trafiając na taką słodycz raz po raz zasugerowały mi aż... słodziutkie truskaweczki. By jednak nie było za słodko-ciężko, pilnowała kwaśność czerwonych owoców, mocno wsparta sokiem cytryny i rodzynkami.

Te zaprosiły kwasek dymu i ziemi. Pomyślałam o wilgotnej, czystej czarnej ziemi i kwaskawym, dymie, wkomponowanych w "spożywczość" poprzez herbaciane nuty. Wprowadziły do kompozycji bardziej zdecydowaną gorzkawość (ale wciąż raczej nie gorzkość). Zaczęła snuć się lekka cierpkość. Ciągle robiła aluzje do czerwonego wina. Po tych nutach wpełzła kwaskawość i szybko zaskoczyła na egzotyczność. Rześka i soczysta cytryna przywołała do siebie banany. 

Najpierw banany wydały mi się rześko-cierpkie przez ziemiste motywy, takie jak sztuki twarde, ale z czasem... Dosłownie czułam jak z soczystych i dość twardawych w przyspieszonym tempie dojrzewają i aż przejrzewają. W drugiej połowie rozpływania się kęsa na prowadzenie wyszedł surowy baton-miazga głównie z bananów. Stały się niemal wiodące pod postacią papki z nich. Taki wilgotny, nasiąkająco-soczysty baton z bananów, które były soczyste i raczej świeże, ale też... słodko-soczyste jak gęsty nektar z nich. Coraz słodsze. Jakby jeszcze podkręcił je cukier brązowy czy karmel?

Sama baza opierająca się na dymie i ziemi, z zaleciałościami orzecho-pestek z surowego batona z czasem złagodniała w maślano-śmietankowym kontekście. Potrafiła mignąć jakimś mlekiem... mleczkiem? (orzechowym / kokosowym?), by zaraz uwypuklić smak nektaru bananowego i wrócić do łagodnej, bananowej raw barowości. Hm... tak zdecydowanie mógłby smakować tytułowy deser.

Egzotyczna soczystość sugerowała też inne owoce (mango?), ale jedynie trochę i przywróciła też kwasek. Ten jednak już nie był tak intensywny, bo kompozycja ogólnie zmierzała ku wyciszeniu, złagodnieniu. Czułam wysoką, w końcu aż drapiącą nieco w gardle słodycz, która dzięki naturalności (i motywowi kwiatów?) jeszcze bardziej skojarzyła mi się z miodem... albo bananami utopionymi w miodzie, jakąś papką z nich. Pomyślałam o daktylach, którym kibicował dym. I znów czułam słodziutkiego, bananowego raw bara, podszytego kwaskiem owoców - czy to kwaskawych rodzynek, czy cytryny... To był bardzo soczysty raw bar.

Bliżej końca kwaskawość przewijała się jedynie w oddali, cytryną łącząc różne owoce z ziemią; soczystość nie ustępowała, ale mieszała się z gorzko-cierpkimi nutami mniej spożywczymi. Dym i ziemia pozwoliły sobie na aż nibsowo-surowy smaczek na koniec. 

Po zjedzeniu został posmak bananów jako surowy baton z nich i nektar, również bananowa cierpkość; ale też palony, łączący słodycz i gorzkość mocnej herbaty. To miodowo-karmelowy raw bar oraz... wątek lekko nibsowy, surowo... mokry? nasączony? Jakby tak nibsy cierpkością zmieszały się z bananami i echem herbaty. 

Całość zachwyciła mnie. To dla mnie ideał formy bananowej czekolady: gładka, ale z dodatkiem. Co więcej, dzięki temu wyszło cudownie soczyście, naturalnie, kompleksowo. Trochę charakterku ziemi i dymu, a potem wiśnie i wino, czerwone owoce i cytryna, sporo słodyczy naturalnego karmelu, miodu, a wreszcie skojarzenie z masą makową i surowym batonem-miazgą - wszystko to zdążyło się popisać, by potem puścić przodem wyraziste i jednoznaczne banany, które można by odmieniać przez wszystkie przypadki. Surowe kakao pasowało doskonale. Mało tego! Struktura również zagrała.
Moim jedynym zarzutem jest wprawdzie nieco za wysoka słodycz (wolałabym więcej miazgi kakao i bananów niż cukru), jednak też rozumiem, że tabliczka ma oddawać deser "Banana Foster", nie zaś być "ciemną z bananami". To na pewno się udało, więc mimo iż subiektywnie za smak dałabym raczej 9.5, to to + element niezwykłości przeświadczył o 10 i tym... że chyba trafiła do ulubionych ciekawostko-czekolad.
Swoją drogą, dawno nie jadłam tak soczystej czekolady, zbliżyła się aż do fenomenalnej Pacari Passion Fruit.


ocena: 10/10
cena: 34 zł (za 50 g - cena półkowa)
kaloryczność: 472 kcal / 100 g
czy znów kupię: nie

Skład: ziarna kakao, cukier trzcinowy, banany, tłuszcz kakaowy, wanilia

piątek, 17 września 2021

Zotter Cheese – Walnut – Grapes mleczna ciemna 60 % z nugatem z orzechłów włoskich i kremem serowym z rodzynkami w alkoholu

Nie lubię zmian, które mogą być zmianami na gorsze. Te jawnie na gorsze to zło, to oczywiste, ale te które potencjalnie mogą, ale nie muszą... Irytują mnie podwójnie. Z jednej strony zawsze chcę sprawdzić, a z drugiej... czasem wolałabym zostać z miłym wspomnieniem. Jednym z pierwszych Zotterów jakie jadłam był Cheese-Walnut-Grapes (2015), w którym się zakochałam. Potem Zotter go wycofał, a wprowadził Cheesy Chocolate (2016). O ile pierwsza przypominała wytrawniejszy sernik, tak druga bardziej udawała camembert. Z pierwowzoru wypadły całe rodzynki... które do dziś opisywanej przywrócono. I nie lubiąc serników z rodzynkami, zaczęłam się zastanawiać... jaka to zmiana? Bałam się, że czeka mnie tabliczkowy camembert z rodzynkami (sery wolę czyste, bez takich dodatków), ogólnie nie wiedziałam, czego się spodziewać. Nie podobał mi się fakt upicia rodzynek grappą... Jako jednak, że czekolady z serami to rzadkość, nie mogłam jej przegapić. Po zjedzeniu trochę męczyło mnie, że na stronie producenta zdjęcia i opis były nieco mylące, więc napisałam w tej sprawie. Spotkałam się z podziękowaniami i naprawieniem błędu, co się na pewno chwali!


Zotter Cheese - Walnut - Grapes to ciemna mleczna czekolada o zawartości 60 % kakao nadziewana (22%) nugatem / praliną z orzechów włoskich na (38%) serowym kremie z (2%) rodzynkami nasączonymi w grappie; wersja od 2020 roku. 

Po otwarciu poczułam głęboko mleczny zapach z palono-dymnym motywem w tle i znaczącej słodyczy delikatnie palonego karmelu. Choć palono-dymna strefa zawarła sporo orzechów, skupiła się głównie na wędzeniu i... serze. Pomyślałam o wędzonym twarogu, któremu soczystość podyktowały nuty owoców (jabłek i rodzynek) z tła. Te skojarzyły mi się z owocami z kompotu, ewentualnie z suszem.
Gdy nachylałam się nad spodem karmel wydał mi się bardziej maślano-śmietankowy, a kiedy zaciągałam się aromatem wierzchu, dominowały gorzkawe orzechy włoskie. Po przełamaniu wszystko to ułożyło się w nugat z nutą oleju i palono-serowo-mleczny motyw w oddali.

Tej czynności towarzyszyły trzaski ze względu na grubą, twardą czekoladę, ale nie tylko. Górne nadzienie (nugat) też aż lekko chrupał, bo był twardy, acz tylko wyglądał na suchawy i kruchy. Krem na dole odróżniał się za to zwartą mazistością. Wyglądał na idealnie przemielono-gładki, choć z drobinkami skórek (rodzynek?).
Nadzień nie pożałowano. Wyraźnie były dwa. Na górze nieco cieńsza warstwa to nugat, na dole więcej wilgotnego kremu.
W ustach czekolada rozpływała się powoli i kremowo tłusto.
Pod kremowość harmonijnie podpięło się wnętrze - głównie dolny krem. Kontynuowało tłustość, uwypuklając maślaność i śmietankowość. Zmieniało się w gęstawo-plastyczną zawiesino-masę. Serowe nadzienie zawarło w sobie też całkiem wysoką soczystość, przy czym wykazywało proszkowość i pylistość. Cały czas było w pewien sposób zwarte, acz rozrzedzało się ujawniając bliżej nieokreślone sprężyste drobinki (po wyjęciu z ust były niemal przezroczyste, a niektóre czarne) oraz skórki mikroskopijnych rozmiarów (obstawiam zmielone rodzynki).
Krem zlepiał się z nugatem, jakby nasączając go i rozkręcając jego tłustość. Krem rozpuszczał się minimalnie szybciej, a nugat jakby trzymał z czekoladą.
Nugat / pralina sam w sobie zaskoczył mnie swoją tłustością. Mimo że twardy i konkretny, wydał mi się jednocześnie oleisty. Śliska grudka jakby opływała olejem, ujawniając drobinki miękkawych orzechów (powiedziałabym, że surowych, ale niektóre wydawały się pokryte cukrem - te chrupały; na szczęście było ich niewiele). Sam w sobie był nazbyt ciężki, jednak mieszając się  z drugim kremem wyszedł przystępnie kremowo, bardziej wilgotnie-maziście... Nie wydawał się tak bardzo tłusty, co tłusto-soczyście-nasączony.
Całość przypominała... kremowo-zwarty ser (pomyślałam o jakiś "mleczniejszych, utwarogowionych goudach"), w co nawet czekolada trochę się wpisała (robiąc jakby za twardszą skórkę). Było tłusto, minimalnie soczyście i z miękkimi grudkami. 

Sama czekolada przywitała mnie smakiem karmelu łagodnego, acz trochę palonego oraz zaskakująco wysoką gorzkością dymu, co było bardzo spójne. Dym nieco wzrósł, przytaczając charakterne orzechy (w tym włoskie), co zaraz zalało wyraziste, naturalne mleko. W pewnej chwili zaczęło przejawiać maślaność, co podchwycił karmel.
Mimo iż nadzienia rozpływały się raczej równo, nugat zaznaczał swoją obecność delikatnie, po czym rozchodził się w tle (spójniej z czekoladą), puszczając dynamiczniejszy, żywszy krem przodem.

Serowy krem przebił się lekkim kwaskiem jogurtu / maślanki i drobną pikanterią, co odlegle rzeczywiście z serem się kojarzyło.

Nugat dołączył do gorzkości czekolady poprzez orzechy i dym. Dodał mu oleistość. Po paru chwilach orzechy wyraźnie ograniczyły się do włoskich świeżych i surowych. Intensywne, podkreślone goryczką swych skórek i chyba odrobinki cynamonu nie porzuciły oleiście-orzechowej, goryczowatej nuty, mieszającej się z maślanością. Z czasem zrównało się to ze słodyczą karmelowo-nugatową, lekko jakby przypudrowaną. Była dziwnie niska. Ta część, zwłaszcza spróbowana osobno wydała mi się bardzo czysta.

Szybko łączyła się z kremem serowym. Ten początkowo też wydawał się mało słodki, przy czym pojawiła się nuta nabiału twarogowo-jogurtowego, maślaność, ale... w kwestii niskiej słodyczy nie wytrzymał długo. Podwyższył ją. Najpierw jako mleczno-śmietankową, łagodną, potem jeszcze wplatając kwasek i owoce. Pomyślałam o jogurcie, ale zaraz napłynęła kolejna soczysta fala. Poczułam owoce: rodzynki i jabłka w jakiś sposób związane z karmelem. Skojarzyły mi się z kompotem lub jakimś przetworem... albo jak z ciasta? Czegoś na pewno pikantniejszego, nasączonego alkoholem: jabłka szarlotkowo-upite, rodzynki... w sumie też. Drugie otworzyły drogę winogronowemu alkoholowi (grappie). (Krem spróbowany osobno wykazywał wyraźniejszą kwaskawość.) Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa pomyślałam o twarogu i mało słodkim serniku. Na pewno jednak z nutą czekolady, bo ta cały czas w tle była wyczuwalna. Może też z cytrusową mgiełką?

W połowie właśnie jednak kremy mocno się przemieszały i orzechowa goryczka podsyciła pikanterię. Alkohol w parze ze szczyptą chili zapiekł nieco w język Wzrosła nuta dymna, sugerując wędzenie. Wtedy skojarzenie przeskoczyło na wciąż mleczny, jakby aż tłusto-maślany ser... żółtawy? Kremowy... jak wnętrze camemberta? Może trudny do określenia, ale wytrawniejszy, mimo słodyczy trwającej obok. Znów po głowie krążyło mi jakieś długodojrzewające, tylko że bardzo śmietankowo-maślane, żółtawe dziwo... Ser może twardy, ale i twarogowy... słodkawo-wytrawny i soczysty.
Poczułam specyficznie serowy kwasek... Podkreśliła go wytrawna soczystość (nutka octu jabłkowego?) i przyprawy, toteż do głowy przyszedł mi jakiś... dojrzewający... żółty, ale o wysokiej mleczności? Chwilami przy wyłaniających się kryształkowych, proszkowych drobinkach ten smak nabierał wyrazistości (chyba więc czuć ser nie tylko na zasadzie skojarzenia).

Soczystość należała też do serowości, ale głównie jednak do jabłek, winogron... choć specyficznie ciężkich, co wyszło na jaw bliżej końca. Je, jak i dojrzałość, przyprawy podkreśliła nutka alkoholu, płynąca z serowej części. Zrobiło się nieco pikantniej (chili-cynamonowo?), co uprzyjemniło oleistość.

Gdy na koniec zajmowałam się ciamkaniem drobinek, znów wyraźnie podskoczył smak orzechów włoskich (oczywiście, gdy zebrało się dużo drobinek), czasem cukru, a czasem delikatnego lub gorzko-pikantniejszego sera. Zdziwiłam się, że i paru skórkom rodzynek udało się nieco soczyście smakować sobą. Niektóre zostały nieokreślone.

Po zjedzeniu został posmak dymnej, palonej czekolady mlecznej i pełnego, tłustego mleka, aż maślaność / oleistość... związana z orzechami włoskimi. Czułam odymiony ser, mleczność też serową, jak i słodycz... zgaszoną, alkoholową... właśnie też i pikantnie alkoholowe ciepło. Jakbym mocno orzechowo-alkoholowe... coś z serem jadła; niekoniecznie czekoladę - raczej z czekoladą. Do tego wyraźnie czułam kwaśność nabiału (jogurtu?) i owoców - raczej cytrusów, acz i winogron (jasnych?).

Całość smakowała mi, ale nie do końca kupiła mnie ta konwencja. Taki to... niby ser, niby czekolada trochę orzechowo-nugatowa, przyjemnie pikantna, niekakaowo gorzka... Nie wiem, po co tam akurat grappa (alkoholu odrobinka może i pasuje), z rodzynkami zabieg może i fajny, ale... nie wiem, czy to wzmacniało serowość, czy ją osłabiało. Chyba jedno i drugie: z jednej strony wzmacniało sugestię, było wizją sera, ale odwracało uwagę od realnego smaku dodatku prawdziwego sera (który w składzie jest), ale nie byłam w stanie powiedzieć, że czuję ser taki czy taki. 
To ciekawa kompozycja jak Zotter Cola & Popcorn. Powiedziałabym, że Cheesy Chocolate z domieszką Cheese-Walnut-Grapes, oraz Walnut Nougat (obstawiam, że to ten sam nugat) w momencie gdy ja... wolałabym, żeby Zotter jasno zdecydował się, czy czekolada ma być wytrawnym serem czy sernikiem (kwaśność i słodycz podpowiadały mi, że nim). Była za dwojaka, niedoprecyzowana. Myślę, że przełożyło się na to rozdzielenie warstw. Tak czuć więcej wszystkiego (w tym niedociągnięcia), co w przypadku czekolady serowej nie jest dobrą opcją - wolę, gdy taka smakuje wyraźnie serowo.

Poczytałam jednak, co w ofercie ma producent serów Deutschmann, którego ser tu dodano. Najbardziej bazowa (podstawowa?) opcja (czyżby to?) jest opisywana jako dojrzewająca, korzennie pikantna z gorzką skórką (którą można jeść lub odciąć), pokryta czerwonym winem, a konsystencję ten półtwardy ser ma ponoć półstałą. Wszystko by się zgadzało...


ocena: 9/10
kupiłam: foodieshop24.pl
cena: 16 zł (za 70 g)
kaloryczność: 532 kcal / 100 g
czy znów kupię: nie

Skład: surowy cukier trzcinowy, miazga kakaowa, tłuszcz kakaowy, orzechy włoskie, śmietanka w proszku, mleko, przetworzony ser (ser z surowego mleka, śmietanka, woda, regulator kwasowości: cytrynian sodu), syrop ryżowy, odtłuszczony jogurt w proszku, rodzynki, grappa, odtłuszczone mleko w proszku, masło, proszek sojowy (soja, maltodekstryna, syrop kukurydziany), słodka serwatka w proszku, pełny cukier trzcinowy, koncentrat soku cytrynowego, lecytyna sojowa,  jabłkowy ocet balsamiczny, sól, sproszkowana wanilia, proszek cytrynowy (koncentrat soku cytrynowego, skrobia kukurydziana, cukier), cynamon, chili "Bird's eye", anyż

czwartek, 16 września 2021

A. Morin Vietnam Thanh Long Noir 70 % ciemna z Wietnamu

To może się wydać dziwne, ale mam wrażenie, że bez produktów, w tym głównie czekolad, pewnych marek moje życie byłoby po prostu... bardziej puste. Czekolada ogólnie jest moją życiową pasją, ale są tacy producenci, których po prostu wielbię, jestem z nimi sentymentalnie związana (a mimo to nie jestem bezkrytyczna). Dobrym przykładem jest Morin. A do czekolad z wietnamskiego kakao też mam szczególne podejście - jednak innej natury. Otóż są pyszne i niezwykle intrygujące, prawie zawsze są zagadkowe, a przy tym posiadają "element ciekawostkowy". Nie jest to jednak mój ulubiony smakowo region, bo wiele w nim dziwności i zawiłości, ale uwielbiam go, bo jest ciekawy i pyszny (w tej kolejności). Moriny z kolei zawsze wychodzą pysznie (bardziej lub mniej), więc... mając przed sobą fuzję tego, nie wiedziałam, czego się spodziewać (trochę), ale czułam, że... to będzie coś! Tylko co?
Ciekawostka: kakao do wyrobu tych czekolad jest kupowane od kilku rodzin zrzeszonych w Centrum Pomocy, które zajmuje się integracją społeczną niepełnosprawnych młodych Wietnamczyków.

A.Morin Vietnam Thanh Long noir 70 % to ciemna czekolada o zawartości 70 % kakao z Wietnamu, z regionu Ben Tre z delty Mekongu.

Już rozrywając sreberko poczułam intensywny spór zapachu drzew porządnie rozgrzewanych słońcem i ciepło-przyprawowego wina. Była w nich, zwłaszcza w drzewach, pewna... wytrawna suchość, gorąc, ale i... orientalna korzenność? Zaraz za nimi uplasowały się migdały (może trochę rozmyte, przechodzące w "ogółem orzechy"), a także krakersy. Te znów podkreśliły wytrawność. Pomyślałam o krakersach graham (często w amerykańskich kompozycjach smakowych; ja nie jadłam ich "na czysto", więc to raczej wyobrażenie), ale też aż o paluszko-krakersach (z solą?). Korzenność, też dość wytrawna, jednak i nieco słodyczy w to tchnęła. Chwilami myślałam o sosie / marynacie teriyaki... karmelizowanym i z wędzonym podszyciem? Może jakby tak zrobić w tym jakieś owoce? Tu snuły się wiśnio-truskawki lub wiśnio-śliwki. Słodkie, aż miękkie... Podfermentowane nieco lub jako nasączony procentami dżem? Do głowy przyszło mi wino, ale że w trakcie degustacji odnotowałam także winogrona ciemne... z poprzednimi wytrawnościami poszło to raczej w rum.

Tabliczka wydała mi się niecodziennie twarda. Trzaskała głośno, a gdy przypadkiem upuściłam ją na stół wydała głośny huk, ale nie pękła. Ciężko było ją łamać lub odgryźć kawałek (zęby bolały!), a jednak w końcu udało mi się zobaczyć ziarnisty przekrój z paroma bąbelkami. Był w niej nieco... krucho-porcelanowy element (?).
W ustach rozpływała się powoli; długo zachowywała kształt i formę, z tym tylko, że miękła, a usta nieco zlepiała gładkawymi (było w niej coś złudnie chropowatego), kremowymi smugami. Wydała mi się zaskakująco nietłusta i zbita. Nie zmieniała się w gęsty krem, ale rzadka też nie była. Trudno mi ją określić.

W smaku jako pierwsze przywitały się słodkie, jakby przejrzałe, aż gnilne wiśnie i śliwki. Nie były zbyt pewne siebie, a częściowo przerobione na jakiś dżem z nalewką lub alkoholem albo... jakieś konfiturowo-kompotowe? Jakby wstydzące się swojego kwaskawej soczystości.

Słodycz rosła szybko. Niewątpliwie oblepiała owoce, a sama wydała mi się lekko drapiąca jak miód czy palono-przypalony syrop klonowy... A może jakiś orientalny sos, np. teriyaki? Właśnie taki miodwy, ale i z nutką wędzenia? Słodycz szybko zrobiła się wysoka, a jednak z aspiracjami do wytrawności.

Za jej charakter odpowiadały przyprawy korzenne, jakby podkreślone cukrowym rumem, które ujawniły się już po paru chwilach. Pojawiła się goryczka i wzrosła cierpkość. Rumowo-ogólniealkoholowy wątek mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa odważniej zwrócił uwagę na wytrawność. 

Poprzez nią wplótł się dym, paloność też zaraz wzrosła. Pomyślałam o mocno rozgrzanych słońcem, ciepłych drzewach liściastych o suchej, grubej korze. Otaczały je migdały... Migdały w gorzkawych skórkach, ale nie tylko. Migdały prażono-solone? Dym... prażenie / wypieczenie... Myśli zahaczyły o jakieś preclowo-krakersowe, grahamowe i bez wątpienia wytrawniejsze wątki.

Niczym jednak w amerykańskich kompozycjach, oplotła je palona słodycz. Miodowe teriyaki prosto z orientalnej kompozycji z jakimś podwędzonym mięsem "na słodko"? Raz czy dwa mignął mi nawet jakby karmelizowany słodziutki tajski czosnek (jest zupełnie inny niż znany na Zachodzie) i ostrawo-rześkie zioła np. trawa cytrynowa. W zasadzie nie wiadomo co, ale słodkie i drapiące... coś pobrzmiewało w tym. Aż i w tym pojawiły się owoce: figi o nieco goryczkowatych pestkach. W większości suszone, ale i nijaka, choć soczysta, świeża mogła się tam zaplątać. Były niby złote, zasładzające, ale nie wyprane z charakteru (czasem, takie "źle ususzone" ciemne figi - które ja lubię - potrafią zasugerować aż naturalną kwasko-słonawość... miałam wrażenie, że i tu to wystąpiło). Wokół nich pojawiły się rodzynki; nawet lekki kwasek. Może podkradający się pod cytrusy? Świeża figa wiązała się też z bardziej... winogronowym aspektem? Dziwny był ten wątek raczej suszonych, "ale i świeżych" owoców. Może w ogóle jako jakieś mieszane dżemy / konfitury? Wiązało się to-to z rumowym echem.

Bardzo słodkie owoce połączył się z wytrawnością i krakersowymi motywami, w wyniku czego w kompozycji zrobiło się miejsce dla owoców wędzonych. Przodowały wędzone śliwki. Mocno, mocno wędzone i kwaskawe. Jako jednak, że słodycz nie odpuszczała, pomyślałam też o wędzonych gruszkach, które w sumie smakują bardziej goryczkowatym wędzeniem niż gruszką. 
Alkoholowa nuta była raczej rumowa, ale chwilami migała także winem. To wykorzystały śliwko-wiśnie i nawet akcent słodkawo-gnilnych truskawek. Znów pomyślałam o jakiś... ciemnawych (czerwono-fioletowych?) dżemach.

Po dłuższym czasie wzrosła wędzona wytrawność. Przywołała drzewa. Korzenno-migdałowe, pieczono-prażone nuty i rum ociepliły to wszystko, przez co poczułam, jakbym miała do czynienia z gorącym, orientalnym daniem, w którym jest też kwaskawa nuta owoców / ziół.

Po zjedzeniu zaś został posmak cierpko-słodki. Należał do paloności w rozmaitych aspektach: słodyczy wędzonych owoców i rumu oraz... dymu.
Czułam również ciepło drzew, wędzenia. 

Całość bardzo mi smakowała, bo połączyła wysoką słodycz i gorzkość, cierpkość w szlachetnym i stylu mocno to wszystko splotła wędzeniem. Miodo-teriyaki, suszone figi i śliwko-wiśnie w nieoczywistym wydaniu, rum i sporo przypraw nierozerwalnie splotły się z  drzewami, migdałami i krakersowymi nutami. Nie była zbyt wytrawnie-jedzeniowa, jak potrafią być tabliczki z Wietnamu, ale i nie zasłodziła na szczęście. Wyszła za to niczym orientalne danie łączące  kilka smaków w niezwykle harmonijny, choć kontrowersyjny sposób. Co ciekawe, bez tłustości takowych!

Drewno, miodo-karmelowe tony i pewna mięsistość wystąpiły w Marou Ben Tre 78 % o nutach żółtych owoców, a więc znacząco innych. Ale inna Marou (Dak Lak 70%) też tu trochę pasuje. Ciekawą i rzadką nutą były "jakieś gruszki", a więc w dzisiaj prezentowanej wędzone + karmelowe nuty obok, a w podlinkowanej: w karmelu.
Bliżej jej było do chlebowo-owocowej La Nayi Vietnam Ben Tre 70 %. W tej to i rodzynko-winogrona, i przyprawione czerwono-czarne owoce były... zalane jednak kawą.
Miód, drzewa, poprzerabiane owoce oraz chutney ("soczyste masy") i ciekawe różności czułam też w Erithaj Lam Dong Chocolat Noir Vietnam 70 %
We wszystkich była pewna konfiturowość owoców, wytrawność i... intrygująca dziwność.


ocena: 9/10
cena: 34 zł (za 100 g; cena półkowa)
kaloryczność: 562 kcal / 100 g
czy kupię znów: mogłabym

Skład: ziarna kakao, cukier trzcinowy, tłuszcz kakaowy, lecytyna słonecznikowa

środa, 15 września 2021

Lindt Creation Hazelnut de Luxe Dark ciemna 47 % z nadzieniem migdałowo-orzechowym z kawałkami orzechów laskowych

Do lata 2020 powyjadałam wszelkie czekolady, które mogłyby je trudno znieść, w tym zapas tych Lindtów. Potem nadziewane przestały mnie kręcić, więc nawet na dobre nie zwracałam uwagi. Zauważyłam jednak, że ta ze sklepów jakoś poznikała. Ponownie zaczęłam ją widywać dopiero jesienią / zimą 2020, wraz z chyba odświeżoną linią Creation (niezbyt śledziłam jej losy, stąd "chyba"). W końcu uznałam, że w sumie mogę sobie kupić, by była - a może kiedyś mnie na nią najdzie? Aktualizacji recenzji z 2019 nie planowałam, ale po zaczęciu... Ech. Okazało się, że dostarczyła mi materiału na cały nowy post. I żeby było śmieszniej... zjadłam całkiem sporo: pierwszy raz jako zagryzka czegoś złego i jeszcze się wkurzałam, że mi "niesmaczny poprzednik pyszną czekoladę zepsuł"; drugi raz trochę wykończona, nie w mojej słodyczowej porze w dniu, w którym jadłam dość intensywny ser, więc na niego niesmak zwaliłam. Nie mogłam, nie chciałam uwierzyć, że stało się najgorsze,.. ale w końcu (dla ciekawskich: 03.12.2020) zasiadłam porządnie na czysto by zmierzyć się z rzeczywistością.

Lindt Creation Hazelnut de Luxe Dark / Croccante alle Noccioleto to ciemna czekolada o zawartości 47 % kakao nadziewana pralinowym kremem migdałowo-orzechowym z kawałkami orzechów laskowych.

Po rozerwaniu i każdym późniejszym odwinięciu sreberka uderzał niewiarygodnie intensywny zapach orzechów laskowych i kakao, kojarzący się z wyidealizowaną wersją Nutelli w formie czekolady. Słodki i kakaowo-czekoladowy jednocześnie, przerysowany. Wciąż nieco smakowity, ale podejrzanie, co działało na niekorzyść (ale jeszcze złe nie było). Aromat ten, już w wersji nieco sztucznawej, zostawał na rękach tak, że zorientowałam się po jakimś czasie, iż trudno się go pozbyć*. 

Po odgryzieniu kawałka kostki i trafieniu na kawałek orzecha stało się jasne, że bardzo pogorszono nadzienie. Krem, choć wciąż twardo-zbity, był jedynie tłustawy (lecz suchy nie był), raczej nie miękł, ale giął się dziwnie. Jakby marzyło mu się bycie gumiastym. Gęsty w zbitym kontekście pozostawał taki do końca, co nie było przyjemne. 
Leniwie odsłaniał za to mnóstwo kawałków orzechów. Były to sztuki w większości średnie i drobne; dosłownie kilka większych. Prawie wszystkie, na jakie trafiłam, pokrywała biała, chrupiąca skorupka cukru (nawet nie próbował udawać karmelu).

Sama czekolada, jak to Lindt 47 %, smakowała przyjemnie cierpko-gorzko i wytrawnie kakaowo, mimo wysokiej cukrowości, co byłoby do przyjęcia, gdyby nie to, że...

Nadzienie wydawało się zrobione głównie z cukru. Okropnie słodkie w gryzący, sztuczny sposób, jedynie pobrzmiewało orzechami laskowymi.
Czułam w nim mdłą tłuszczowość, a także sztuczne, metaliczne laskowce. O ile kiedyś nazwałam to fuzją Nutelli i Ferrero Rocher w wersji wyidealizowanej, tak tym razem trafiłam na... po prostu fuzję wypienionych (o ile Nutelli od lat nie lubię, tak Ferrero lubiłam - recenzja z 2015 r., ale po pogorszeniu - recenzja z 2020 - porównanie do niego-realnego nie jest pochwałą). W dodatku jakby smakowo znijaczone "tłuszczową wodą".
Kawałki orzechów w cukrze "ogólnie orzechowo" trochę smakowały, ale i one podwyższały słodycz cukrową otoczką. Mimo że sztuczna słodycz aż je przygłuszała, nie ukryła się ich goryczka.

Pozostawiało to wszystko chemiczny niesmak w ustach jeszcze zanim kęs rozpłynął się do końca. Zjedzenie kostki wykrzywiło mi twarz.

I nie chodzi o to, że obecnie czekolada jest nie do zjedzenia. Wciąż wśród orzechowych, ciemnawych czekolad pewnie jest opcją nawet niezłą, ale w porównaniu do tego, co było dawniej... Sprawiła mi ból. Wcześniej za jej przesadzoną słodyczą stała jeszcze smakowitość (adekwatny do tytułu smak po prostu!), a tu... Słodycz i obleśny niesmak z niezłymi elementami.

Zmęczyłam 4 i pół kostki na przestrzeni kilku dni, nie mogąc uwierzyć, że jest tak źle, a resztę i tak postanowiłam oddać ojcu zamiast dobijać się. Jakoś chyba trochę bezmyślnie pół tej mojej kostki capnęła Mama (bezmyślnie, bo nie lubi ciemnych). Uznała, że: "no tak, sama czekolada gorzka, ale to nie dziwne, ale to nadzienie... okropnie słodkie. Nie dość, że bardzo, to w taki dziwny, niesmaczny sposób; okropny". No właśnie...
Najpierw się zastanawiałam, czy to nie mój gust się zmienił, ale opinia Mamy i to, że obecnie te tabliczki kosztują góra 12 zł, a wcześniej, jak ta recenzowana w 2019, minimum 12... czyżby pchają więcej syropu glukozowo-fruktozowego? Jako że skład i wartości się nie zmieniły w sposób dostrzegalny, obstawiam, że zmienili minimalnie ilości składników proporcjonalnie i np. zmienili formę dodatku (i jakość np. orzechów?); może aromaty (bo takie określenie jest dość uniwersalne). 

*Aż zaczęłam liczyć z czystej ciekawości, po ilu myciach nie będzie tego czuć. Zanim zaczęłam, myłam ręce może ze 2 razy. Potem 4. Dopiero wtedy czułam tylko swoje mydło, nie czekoladę. Przy czym raz (3 liczone mycie) zapytałam nieświadomą Mamę, co czuje. "Nutellę" - padła odpowiedź.


ocena: 5/10
kupiłam: Auchan
cena: 12,49 zł (za 150 g)
kaloryczność: 557 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: cukier, miazga kakaowa, masa orzechowo-migdałowa 11% (cukier, migdały, orzechy laskowe), olej palmowy, orzechy laskowe 5%, tłuszcz kakaowy, bezwodny tłuszcz mleczny, mleko w proszku, aromaty, lecytyna sojowa, laktoza, odtłuszczone mleko w proszku, ekstrakt słodowy jęczmienny

wtorek, 14 września 2021

Chocolate Tree Maya Mountain Belize 75 % ciemna

Gdy tylko pomyślałam o sięgnięciu po Zottera Labooko Belize Sail Shipped Cacao 82 % od razu przypomniała mi się stara wersja, czyli Labooko Belize Toledo 82 % (recenzja z roku 2017), ucieszyłam się też na porównanie z wersją 72 % (nową; choć na blogu jest i stara Belize Special z 2017). Mało tego - gdy tylko porównanie przyszło mi do głowy, zdałam sobie sprawę, że posiadam dzisiaj przedstawianą i... to już w ogóle sprawiło, że prawie skakałam ze szczęścia. Miała to być moja pierwsza czysta czekolada tej szkockiej marki, więc byłam jej bardzo ciekawa, bo 70 % Dark Whisky Nibs nawet dla mnie, nielubiącej nibsów, smakowała.

Chocolate Tree Maya Mountain Belize 75 % to ciemna czekolada o zawartości 75 % kakao criollo (hybryda) z Belize z pasma górskiego Maya.

Po otwarciu poczułam intensywny zapach gigantycznych, niemal czarnych słodkich czereśni oraz aż gnilnie słodkich wiśni i truskawek oraz maślanego placka, zmieszanego poprzez kruszonkę z orzechowym aspektem. Pomyślałam o łagodnych, świeżych laskowcach, które kryły się w tle. Owoce... w słodką ciastowość również się wkomponowały. Ciasto-placek równie dobrze mogło kryć masę z nich, z wymienionych już czerwonych lub... słodkich jabłek (pewnie też czerwonych)? Masę słodką, lepką od syropu klonowego lun miodu. Albo jednego i drugiego, bo było to znacząco słodkie.  

Przy łamaniu tabliczka trzaskała bardzo głośno, jednak nie wydawała się bardzo twarda. Wyszła za to dość krucho.
W ustach rozpływała się łatwo, ale zachowując zbitość. Robiła to w tempie powolnym, długo zachowując kształt i nie zalepiając specjalnie, a zmieniając się w smugi. Mimo ziarnistego przekroju, okazała się delikatna, acz nie gładka a jakby... zamszowa?

W smaku przywitały mnie słodkie czereśnie, którym wtórowały truskawki i dojrzałe, miękkie wiśnie. Ostatnie wydały mi się nawet nieco gnilne. Podyktowały czerwonym, słodkim owocom nieco charakteru wręcz pikantniejszego. Wysoka słodycz owoców miała w sobie wiele głębi, acz trochę z ukazaniem jej jakby się wstrzymała.

Puściła przodem inną. Jeszcze uchwyciłam smak słodkich, czerwonych jabłek, by zaraz trafić na masę z nich. Gęstą i taką, w której jabłka dosłownie topią się w syropie klonowym i miodzie ze specyficzną goryczką. Wskazałabym dominację tego pierwszego z racji palono-przypalonego, cierpkawo-gorzkawego motywu.

Po paru chwilach ruszyły orzechy laskowe. Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa wydało mi się, że w oddali mignęło mi coś niemal mlecznego. Oleistego? Tłustawego? Do laskowych dołączyły brazylijskie. Ich smak przyozdobi się w nieco ciepło-słodki sposób. Czyżbym poczuła szczyptę przypraw korzennych?

Odnotowałam bowiem drapiący aspekt... Znów ten miód, teraz jednak... mieszając się z owocami czerwonymi przywiódł wino... Wino podrasowane gnilnymi, słodkimi wiśniami. Pojawił się również słodki smak winogron fioletowych i... wróciło więcej jabłek, czereśnie. Wylegając ze słodkiego ciasto-placka... przejęły odrobinę charakteru przypraw (cynamonu?) proponując mi... cydr? Kwaskawość wzrosła i wyłapałam coś jabłkowego. Jabłka z cynamonem zrobiły się szarlotkowe!

Kruszonka z wierzchu ciasta i orzechy przywiodły na myśl też drewno. Za sprawą wina i przypraw do głowy przyszło mi takie świeżo cięte, orientalnie wonne. Poprzez znaczącą słodycz, jakby żywiczną i żywą, wmieszały się w ciastowość, podkreśloną odrobinką procentów.

Kompozycja pod koniec łagodniała w ciastowo-maślanym kierunku; maślana kruszonka podkreśliła mleczną nutkę w tle, sama zaś wytoczyła jeszcze więcej słodycz. Było to nieco palone jak poprzypalany miód (?) albo raczej syrop klonowy... Dodane do mleka, które właśnie postawiono obok ciasta.

Wszelkie konkretniejsze zapędy pod koniec nawet w mleczno-maślanej mgiełce obudziły coś kwaskawego. Podfermentowana nuta zasugerowała kefir / maślankę...

By po zjedzeniu został posmak właśnie nieco kwaskawy. Choć raczej w kontekście owocowym: czułam czerwone, a więc wiśnie, porzeczki i... jabłka? Winogrona... zmieszane nierozerwalnie ze słodyczą i maślanością ciasta. Posmak był owocowo słodko-alkoholowy, a tak to... neutralny? Jednocześnie lekko cierpki... w sensie drzewnym, syropu klonowego... ale jakby bez ich wyraźnego smaku. Raz pomyślałam nawet o nibsach nasączonych alkoholem.

Całość bowiem ogólnie wyszła dość ciastowo. Słodko, ale nie to że mocno, co orzechowo (laskowe, brazylijskie), maślanie. W kwestii słodyczy, to trzymała się owoców, regulując ich kwaśność. Dość dosadny był miód, syrop klonowy. Wszystko to łagodziły orzechy, które z czasem na wierzch wyciągnęły przyprawy. Owoce weszły w strefę czegoś, np. wina, za sprawą którego kompozycja wcale nie była taka lekko-owocowa. Jak dla mnie na plus, ale brakowało mi gorzkości, zastąpionej jakby pieczoną nutą.
Mimo owoców i słodyczy, czekolada wyszła więc bardzo poważnie.

Ciekawe, że w Zotterze Belize Toledo 82 % też czułam i wino, i orzechy z pewną oleistością, zaś w Georgia Ramon Belize Trinitario 70 % orzechy laskowe i brazylijskie (z GR w ogóle miały prawie identyczną strukturę). Wszystkie miały w sobie coś pikantniejszego, coś także jabłkowo-winogronowego (oprócz dominujących owoców czerwonych) i maślano-mlecznego. Najbardziej różniła je chyba kwestia słodyczy. Zotter był bardziej karmelowo-toffi, GR karmelowo-waniliowa, a CT jak syrop klonowy i miód, co najlepiej pasowało do nut kakao.
Sama się dziwię, że mimo tej maślaności aż tak mi posmakowała... Po prostu cała ta charakterność tak ją obrobiła, że wyszła kompozycja... dosłownie cud-miód. Konsystencję wolałabym zalepiającą i gęstą, ale smak był tak wspaniały, a zamszowość tak niespotykana, że przymykam oko na drobne "niemojości".


ocena: 10/10
cena: 20 zł (za 40 g; cena półkowa)
kaloryczność: 475 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie sądzę

Skład: ziarna kakao, cukier trzcinowy, tłuszcz kakaowy

poniedziałek, 13 września 2021

Eti Browni Chocolate Cake with Sour Cherry Sauce

Przy Browni Chocolate Cake with Chocolate Sauce rozpisałam się m.in o tym, że w zasadzie teoretycznie nie mam nic do kapciowatych produktów z paczek - po prostu obecnie są nie dla mnie. Z kolei Mama niezmiennie lubi je od lat (cukierniowe również). Ona jednak nie lubi słodkości w wariantach czekoladowych / kakaowych. Uwielbia te jasne. Wyjątkiem jest brownie - takie prawdziwe lubi (acz czasem potrafi zrobić się dla niej za gorzko). Na kupno tych babeczek zdecydowałyśmy się wspólnie, choć obie miałyśmy swoje "ale". Ona bała się ciemnego ciasta, ale lidlowe brownie-gotowce jej smakowały, ale że kocha wiśnie (jak i ja), zdecydowała się ostrożnie na wariant dzisiaj przedstawiany. Ja z kolei pewnie nie kupiłabym go wcale, bo... myślałam, że zawiera suszone wiśnie, a takie do brownie - choćby z paczki - wcale mi nie pasują. Recenzja Olgi z livingonmyown wyprowadziła mnie jednak z błędu. Uznałam, że wilgotna i soczysta babeczka od marki, która potrafi stworzyć takie tanio-dziwa, które i do mnie swoją niecodziennością potrafią przemówi (Enjoy to Dare), może być czymś atrakcyjnym. Gdybym jednak wiedziała, jak wyszła czekoladowo-czekoladowa, minęłabym ją bez emocji, ale traf chciał, że kupiłam je podczas jednego wyjścia.


ETI Browni Chocolate Cake with Sour Cherry Sauce to czekoladowa muffinka / "babeczka z czekoladą 5,1 i nadzieniem wiśniowym 15 %", do której dodano ciemną czekoladę o zawartości 52 % kakao; inspirowana ciastem "brownie".

Po wyjęciu z opakowania babeczka uderzyła zapachem wiśni z kompotu i powideł, podrasowanych chemią i zacukrzonych do bólu oraz biszkoptu czekoladowo-kakaowego. Było to męcząco słodkie i bardzo, bardzo duszno-tłuste, "paczkowate". Cukrowa słodycz łączyła się z wyrazistym, duszno-ciężkim biszkoptem-kapciem. 

Na pierwszy rzut oka ciasto wydało mi się suchsze albo raczej pyliście-lepkie, i bardziej miękko-krucho-puszyste od czekoladowego. Nadzienia za to dodano średnią ilość (chyba mniej niż do czekoladowej).

Odpowiednio wilgotne, a zarazem dla mnie za tłuste ciasto wydało mi się bardzo biszkoptowo soczyste. W trakcie jedzenia dało się poznać jako istotnie puszyste, acz przyjemnie gęstniejąco-rozpływające się w ustach. Mimo oleistości, zachowało pewną lekkość. 
Mimo iż samo ciasto to puszysty, mięciutko-kapciowaty biszkopt i pod tym względem jest niewątpliwie bardziej biszkoptowe od wersji czekoladowej, to... całościowo babeczka okazała się jednak dość konkretna, miękko-gęsta i rzeczywiście z jakąś sugestią brownie, bo z elementem bardziej esencjonalniej gęstości. 
Wewnątrz kryło się bowiem soczyste nadzienie o konsystencji stałej i gładkiej (z wyjątkiem pojedynczych kryształków cukru i zżelowanych grudek). Zaskoczyło mnie swoją gęstością i kleistą zwartością - ono właśnie odpowiadało za tę miękką esencjonalność, "miękki konkret". Było także dość soczyste, rozpuszczające się. Zachowało lepkość zacukrzonej żelo-konfitury albo masy z owoców. To uwypukliło wilgotność, a zarazem rozbiło nieco ogólną tłustość, choć... samo pewną tłustość wydawało się przejawiać. Dodano go sporo, ale nie na tyle, by zaburzyło lekkość ciasta. 
Przy jedzeniu wszystko mieszało się ze sobą w swej miękko-tłustej wilgotności i rozpływało się dość szybko.

W smaku ciasto roztoczyło po ustach smak słodkiego biszkoptu o wyraźnym zabarwieniu czekoladowo-kakaowym. Rozniosło to na łagodnej, biszkoptowo-ciastowej, tłuszczowo-oleiście-maślanej płaszczyźnie. Za wysoka słodycz zaprosiła do tego lekką chemiczną nutę. Razem przełożyło się to na duszno-ciastowy efekt, podszyty chemią.
Samo ciasto wydało mi się bardziej biszkoptowe i łagodniejsze, a zarazem mniej słodkie od czekoladowego wariantu.

Słodycz skumulowała się w środku, skąd dochodziło też więcej chemii. Emanowała od nadzienia. Okazało się słodkie do bólu, zacukrzone do granic możliwości. Środek wiśniowy przebijał się cukrowością, drapiącą w gardle niemal natychmiast. Kojarzyło mi się to z mieszanką wiśni z kompotu i... właściwie samego kompotu zacukrzonego prawie do gęstości, zacukrzonych marmoladko-powideł i czekolady, zalanych nieco likierem.... Wiśniowym? Jak jakieś... wiśniowo-czekoladowe powidła. Jakby tak... przerobić na masę-nadzienie powidła, kompot i czekoladę. Pojawił się też wątek bombonierkowo-cukierkowych wiśni o sztucznym charakterze. Wciąż z pewną soczystością, cierpkością... mieszając się z biszkoptowo-czekoladowym otoczeniem w trakcie jedzenia zaczęło mi się to coraz bardziej rozmywać; stawać bardziej "czerwonomarmoladowym" ogólnie. Raz czy dwa doszukałam się też kwaskawo-dusznej sztuczności.

W trakcie jedzenia, kiedy to biszkoptowo-czekoladowe ciasto zmieszało się z wiśniową masą powidlano-kompotową, wydawało mi się, że podkreślały swoją czekoladowość nawzajem, a chemia... prawie zupełnie ukryła się za cukrem. Nadzienie było bowiem tak cukrowe, że aż mnie skręcało.

Nawet nie tak beznadziejnie było z posmakiem, jaki został, bo połączył sztuczność i cukrowość wiśni, jak i duszność, chemiczność czekoladowego ciacha, ale i on nie był tragiczny. Najgorsza była słodycz, która męczyła i drapała, a także do pary z tłustością zdawała się mnie aż oblepiać. Nie dałam rady całości - zjadłam tylko trochę ponad połowę.

Całość bardzo mnie zaskoczyła. Po części... mogłaby zachwycić. I tym samym bardzo mnie zasmuciła. Otóż w tym wariancie drzemie ogromny potencjał, ale zupełnie zepsuli sprawę cukrem i tłustością. Zwłaszcza przez słodycz dla mnie to było po prostu niezjadliwe. Obstawiam, że to przez to, iż czekoladowość nie była tak mocna, jak w czekoladowej. 
Zaskoczył mnie wydźwięk nadzienia, czyli takie... kompotowo-powidlane wiśnie, co świetnie łączyło się z czekoladą. Można by się w tym zakochać, gdyby nie przecukrzenie totalne. Pomysł dobry, ale zepsuty. Stąd i nawet nie narzekam na ilość nadzienia - było tak słodkie, że większej ilości nie podołałabym (już i tej nie dałam rady).
Całość teoretycznie przyjemnie się uzupełniała, była spójna i harmonijna, ale... no ta słodycz to jakaś porażka.
To łagodniejszy, a zarazem w sumie ciekawszy wariant - ciekawszy za sprawą owoców z czekoladą; bo tak to... słodki tak, że gorszy w ogólnym rozrachunku (nie dałam rady zjeść).
Bardziej przemówiła do mnie właśnie ta babeczka w teorii (bo niespotykana, intrygująca), ale w praktyce, jak zjeść jakiegoś kapcia, to czekoladowa jest przystępniejsza. 
Nie powiedziałabym, że wariant wiśniowy wygrywa z czekoladowym zwłaszcza przez poziom słodyczy, niestety. Gdyby słodycz była niższa, byłyby sobie równe jako "oddające to, czym miały być", albo wiśniowy mógłby zawalczyć o wyższą notę (zależy, w jakim kierunku poszedł by smak - co zamiast cukru by dali?).
Nie jest to brownie (do brownie-idealnego wiśni raczej bym nie dodawała), ale ciekawy kapeć. Osobiście nie wrócę, bo zachwyt ciekawostkowy u mnie w takich rzeczach zazwyczaj jest jednorazowy, a i tego nie dałam rady zjeść, bo przez cukier średnio mi smakował, by czerpać przyjemność z jedzenia tego. Doceniam więc, ale... no jednak produkt nie dla mnie. Mimo to uważam, że spróbować warto (zwłaszcza gdy ktoś jest bardziej babeczkowy). Ponad przeciętność wybija się, ale punkt odjęłam za uderzającą słodycz.

Ciekawa sprawa z Mamą... swoją pierwszą zjadła i raczej nawet w miarę jej smakowała, choć stwierdziła, że: "to nie brownie, nie takie przerażająco gorzko czekoladowe ciasto, nawet ciekawe, fajnie wiśniowe, można zjeść", po czym stwierdziła, że może nawet ja uznam to coś za ciekawe. Ale! Gdy przyszło jej skończyć moją, już jej nie smakowała: "wiśnie czuć i to główna zaleta; słodka, ale to nie przeszkadzało. Smaczna to by była, gdyby była jasna, a nie czekoladowa". Nie podjęłaby się oceniania, "bo to jednak czekoladowa babeczka" (a lubi tylko jasne). Jak widać jednak, element "ciekawostkowości" (pierwszym razem) i u niej wystąpił.
I dziwi mnie jeszcze jedna kwestia: niby odebrałam ją jako mniej czekoladową, gdy o samo ciasto chodzi, od czekoladowej z sosem czekoladowym, a procent dodanej czekolady w dzisiaj opisywanej jest wyższy, hmm.


ocena: 5/10
kupiłam: Kaufland
cena: 1,19 zł (za 45g)
kaloryczność: 421 kcal / 100 g; sztuka (45g) - 189,5 kcal
czy kupię znów: nie

Skład: cukier, olej palmowy, mąka pszenna, jaja, syrop cukru inwertowanego, substancje utrzymujące wilgoć (sorbitole, glicerol), kakao o obniżonej zawartości tłuszczu, pulpa wiśniowa 2,3%, miazga kakaowa, sól, emulgatory (mono- i diglicerydy kwasów tłuszczowych, estry kwasów tłuszczowych i poliglicerolu, lecytyny ze słonecznika, polirycynooleinian poliglicerolu), jabłka w proszku, tłuszcz kakaowy, substancje spulchniające (difosforany, wodorowęglan sodu), substancja zagęszczająca (pektyny), substancja konserwująca (sorbinian potasu), regulatory kwasowości (kwas cytrynowy, kwas jabłkowy, cytrynian trisodowy), aromaty (wanilina, wiśniowy), barwnik (korzeń buraka czerwonego), skrobia modyfikowana