poniedziałek, 22 listopada 2021

ciastka Leibniz Zoo po zmianach 2021

Mamie jeszcze zdarza się robić powroty do marek itp., które dobrze wspomina z przeszłości i... co ciekawe, np. kojarzy coś dobrze sprzed np. 10-15 lat, a zupełnie nie pamięta, że do danego produktu wróciła powiedzmy jakieś 2 lata temu i już jej nie odpowiadał. Taak, ja zdecydowanie mam łatwiej ze względu na bloga, acz i pamięć do jedzenia lepszą. W tym przypadku urządziła nam powrót przypadkiem, bo myślała, że kupuje nowość... otóż znacząco, jak widać, zmienili opakowanie ciastek zwierzaków Leibniz, znanych chyba prawie wszystkim. Mało, że zmienili opakowanie (wg mnie na gorsze; stare miało swój urok). Zmienili też skład, który kiedyś mnie i Mamę tak zbulwersował, że obraziłyśmy się na markę. Jako że autentycznie go poprawili, a ja w dzisiejszych czasach przyzwyczaiłam się raczej do składów pogarszania i z natury jestem pesymistycznie nastawiona do "gmerania" tu... zdziwiłam się. Postanowiłam trochę ciastek od Mamy podkraść, by samej się przekonać, czy rzeczywiście smak też jest lepszy. Dzięki temu też, acz już jakiś czas temu, zdecydowałam się opublikować teksty, które utknęły w planach na lata, bo... po prostu sama siebie zaskoczyłam złym odbiorem "produktów, które wszyscy lubią" i trochę speszona / zawstydzona wstrzymałam publikacje, trochę bojąc się opinii, bo "a, tylko co założyła bloga i się mądrzy". Teraz jednak jestem odważniejsza w sprawie wygłaszania niepopularnych opinii i dziwnie mi z tym, że kiedyś tak się migałam przed napisaniem: "to jest złe", skoro tak uważałam.

Leibniz Zoo to herbatniki maślane w kształcie zwierząt, produkowane przez Bahlsen.

Przy robieniu zdjęć zrobiło mi się smutno, bo moich ulubionych zwierzaków sprzed lat było jakoś mało, np. jeden lew, jedna (i to połamana!) małpa, kot jakiś demoniczny... Porównując jednak ze starą recenzją zarejestrowałam dziwny fakt. Otóż... zmienił się wygląd konia! Z galopującego chyba zrezygnowali na rzecz stojącego przy czym na nowym opakowaniu wciąż jest obrazek starego ciastka. Wiem, że ta informacja zmieniła Wasze życie.
Podjęłam się nawet ułożenia ich jakoś tam do zdjęcia, ale chyba i tak wszystkich nie skompletowałam, coś ominęłam. Życie. Jakoś mnie to już nie kręci (za to czekoladom to mogę czasu chyba coraz więcej poświęcać - taka ciekawostka o mnie).

Ciastka i tym razem zapachniały mi głównie słodko cukrowo, acz nie aż tak sztucznie, a po prostu cukrowo do granic możliwości w słodziuteńkim kontekście. To dosłownie definicja cukrowych ciasteczek-ciasteczuszek. Podszyte to było maślanością i pszeniczną nutą mocnego wypieczenia. Efekt w zasadzie całkiem niezły.

Na dotyk ciastka okazały się dość konkretne, nie za tłuste, ale i nie suche (yhy). Chrupały głośno, czym aż mnie zaskoczyły. Wydały mi się łamliwe, ale nie kruszące się na okruchy. W trakcie jedzenia okazały się bardzo chrupiące, kruche i... strasznie suche podczas gryzienia. Mimo że także tłustawe. Najlepiej więc dać im się w ustach rozpływać - wtedy nasiąkają i wilgotnieją (i wtedy tłustawość wydaje się odpowiednia). Były... zwarte, konkretne. Miękły szybko i oblepiały zęby w nieprzyjemny kleisto-mączny sposób, ale na szczęście nie na długo. Wydały mi się... tłuste trochę śliskawo? Potem bardzo długo męczyłam się, wydobywając resztki z zębów.

W smaku jak uderzyły cukrem, tak cukrowością męczyły cały czas. Cukier stał na pierwszym miejscu, przewodził i dowodził. Dopuścił do siebie mocno pieczoną nutę, która skojarzyła mi się z paluszkami. Pojawił się wyraźnie pszeniczny motyw. Zasugerował sól, ale zaraz zakopał się w ogromie cukru.

Do słodyczy po chwili doszła maślaność i nawet pewna mleczność. Była wyraźnie słodko-ciasteczkowa, słodziaśnie urocza, a z czasem coraz bardziej ewidentnie maślana (w słodkim kontekście). Nie jednak aż tak mocno-mocno maślana, jak się spodziewałam. To chyba przez te mocne wypieczenie. Z czasem obok paluszkowości wyłapałam też sztuczność... kwasek? Sodowość? Spod cukru zmieszanego ze sztucznością, także maślaność i tłustość zaczęła wypływać... nasycona dziwnym, sztucznym charakterem.

Po zjedzeniu jednak znów to głównie słodycz - a więc drapanie w gardle i aż dziwne mrowienie w zębach - dawała się we znaki. Sztucznawo-kwaskawy posmak dopiero za nią. Potem ratowałam się zapijaniem herbatą, co pomogło. Jedzenie ich bez niej byłoby wyzwaniem dla mnie (popijałam, nie maczałam), ale obiektywnie pewnie się da.

Ciastka wydały mi się... o wiele mocniej wypieczone niż kiedyś, wytrawniejsze w sposób paluszkowo-krakersowy, a jednocześnie wciąż tak samo irytująco słodziaśnie-cukrowe. Kiedyś mordowały mnie cukrem i sztucznością, margaryną, obecnie zaś irytującą cukrowością i paluszkowością. Może mniej sztuczne, ale za to z dziwnym posmakiem. Muszę jednak przyznać, że jakościowo prezentują się lepiej. Odpadłam po trzech sztukach (i łbie kota), ratując się popijaniem herbatą, ale... muszę przyznać, że to po prostu takie kiepsko-średnie ciastka, nie jakieś potwory, jak je zapamiętałam.
Ciekawa sprawa, że teraz w składzie widzę "aromat", a nie "aromaty" jak dawniej - i... to chyba rzeczywiście czuć, bo wydają się pachnieć "czyściej" i autentyczniej.
Ciekawa sprawa z wytrawnością i solą: w internecie dokopałam się, że w dawnych Zoo, np. w roku 2017 (ja recenzowałam w 2016 i składy wtedy wyglądały tak samo) było jej 0,7g w 100g, zaś w 2021 w Zoo już 1,1g, przy czym w w klasycznych herbatnikach petit beurre 1,5 g (sprawdziłam w recenzji Olgi z livingonmyown). To by wyjaśniało tę mulącą słodziuteńkość dawnych, a obecną zwyklejszą herbatnikowość. Prawdziwie dobra zmiana? Jestem pod wrażeniem.
Mama ze swojej części była w miarę zadowolona, podsumowała: "widać można jeszcze zrobić normalne ciastka bez złego składu". Dodała też, że "ogólnie takie ciastka zwierzaki to chyba fajna sprawa dla dzieci, żeby uczyły się nazw, układały jakoś tematycznie, co dzikie, co domowe. Albo nawet jak puzzle jak się połamią". Gdy jednak zjadła większą ilość, wysnuła wniosek: "niby nie złe, ale strasznie suche, że aż coś się robi jak po białych bułkach; bez herbaty - jak mówisz - chyba się nie da ich więcej zjeść".


ocena: 5/10
kupiłam: Mama kupiła
cena: -
kaloryczność: 443 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: mąka pszenna, cukier, masło 12%, syrop cukru inwertowanego, mleko w proszku pełne, substancje spulchniające: węglany sodu i difosforany; sól, emulgator: lecytyny; aromat, kwas: kwas cytrynowy

niedziela, 21 listopada 2021

Krasny Oktyabr 80 % Kakao Shokolad Gorkiy ciemna

Lubię poznawać czekolady z innych krajów, nawet jeśli nie są to naprawdę dobre plantacyjne. Po prostu ciekawi mnie też, co takiego zwyklejszego mają do zaoferowania firmy zza granicy. O słodyczach z Rosji latami od Mamy wiele się nasłuchałam, że są niesmaczne. Z doświadczenia wiem, że... rzeczywiście słodycze ze Wschodu raczej mi nie pasują (a jednak dobrze pamiętałam pyszną Prime 70 % Tocache). Mimo to, gdy tylko nadarzyła się okazja odkupienia od kogoś tajemniczej tabliczki z Rosji, nie zastanawiałam się nawet chwili. Potem trochę zajęło mi rozszyfrowanie, co właściwie mam, ale... udało się! Otóż to marka, której nazwa w tłumaczeniu to Czerwony Październik, założona w 1878 przez... Niemca. Tylko że w 1917 po Rewolucji Październikowej nazwę zmienili (co mnie nie dziwi). Gdy o czekolady chodzi, najbardziej ich znanym produktem są chyba mleczne Aljonki, których to nigdy nie jadłam (ale słyszałam, że są dobre).

Krasny Oktyabr 80 % Kakao Shokolad Gorkiy to ciemna czekolada o zawartości 80 % kakao.

Motywem przewodnim zapachu była polewa kakaowa, przy czym jeszcze wcale nie miała negatywnego wydźwięku. Zahaczyła o budżetowość i margarynę, ale wydała się całkiem niezłą polewą, z którą po chwili niemal zrównał się zapach masy makowej z łazankami lub... makowca sowicie naładowanego makiem z bakaliami. Wypieczona aż do ciemnego koloru, drożdżowa skórka przejawiała gorzkość, pewną duszność... Częściowo musiała pokrywać ją ta polewa kakaowa, bo ich goryczki splatały się ze sobą. Także z budżetowością, ciężkością, z których z czasem wyłoniła się nutka waniliny (albo... nieco mniej ordynarnego od niej olejku waniliowego?). W trakcie degustacji zapach masy makowej dominował, a ja doszukałam się w niej... nuty m.in. śliwek suszonych? Śliwowicy? To wnosiło pewną alkoholowość i podkreślało słodycz. Ta może nie była bardzo wysoka, ale wyszła tanio, cukrowo i ciężkawo.

Ciemna tabliczka przy łamaniu wydawała ładne trzaski, była przeciętnie twarda, acz coś mi nie grało w dotyku. Sprawiała wrażenie polewowo-kruchej i tłustej jednocześnie.
W ustach okazała się aksamitna i początkowo gładka, prędko mięknąca w margarynowo-gibki sposób. Rozpuszczała się w umiarkowanym tempie, gęstawo zalepiając. W swej wysokiej tłustości zawarła element ulepkowaty, polewowo-tłuszczowy, jak i zawiesinowy, ale jeszcze do przyjęcia. Jakby tak... próbowała przybrać formę porządnego gęstego kremu, ale jej nie szło. Pod koniec robiła się pylista, co tonowało poczucie tłustości. Gdy po zniknięciu kęsa raz i drugi zacisnęłam szczękę, czułam / słyszałam pyliste trzeszczenie. Cała ta miękkość zupełnie nie pasowała mi do ciemnej czekolady - kojarzyła się z gęstymi mlecznymi / śmietankowymi.

W smaku już od umieszczenia kawałka w ustach czułam słodycz cukru. Błysnęła mocno, zaszarżowała... po czym uspokoiła się i osiadła w ciastowo-drożdżowym motywie.

Spokojniejsza już słodycz o cukrowym pochodzeniu wydała się łagodnieć gdy chodzi o moc, ale wcale nie na wydźwięk. Skojarzyła mi się z lukrem, acz raczej jego pojedynczymi zawijasami - wyobraziłam sobie makowca dekorowanego lukrem i polewą kakaową. Masa makowa z jego wnętrza też była słodka, ale też wyraźnie goryczkowata i... niewiarygodnie jednoznacznie makowa. Lepkość lukru i słodzidła z masy też dosłownie czułam, jakbym to-to jadła! Zadrapały w gardle do pary z cukrowością polewy kakaowej, która skłaniała się ku nieco alkoholowemu klimatowi.

Smak polewy kakaowej mignął lekką cierpkością. Umocniła się po chwili, mieszając się gorzkawością drożdżowych płatów-skór makowca. Musiały być mocno wypieczone, aż lekko suchawe i ciemnawe.

Drożdżowy makowiec to jednak także jaśniejsze wnętrze. Mniej więcej w połowie rozpływania się kawałka, czekolada wydała mi się bardzo łagodna bazowo: ciastowa i maślana. Poczułam śmietankę, że w zasadzie dałabym się nabrać, iż to cukrowa czekolada śmietankowa. Raz i drugi wyłapałam jednak też nieprzyjemną, sztuczną nutę olejku waniliowo-plastikowego. Do tego wrócił motyw polewy kakaowej, tym razem rodem z pierników. Pierniki z czekoladową polewą podchwyciły i gorzkawość, i cukrowość. 

W cukrowości i z goryczką wróciła masa makowa. Zasładzała i upuszczała trochę bakalii, wśród których wyłapałam słodkie, suszone śliwki kalifornijskie. Likierowość zasugerowała nieśmiało jakiś mocny, cukrowy alkohol śliwkowy (brandy?), może kawę z takowym wlewem. Kawa... zrobiona na palonych, gorzkawych ziarnach, może ze śmietanką czy spienionym mlekiem i cukrowa... jakieś cappuccino zaserwowane do maku? To też nuta "o smaku cappuccino", wzbogacona o budżetowość i sztuczną wanilinę. Drapały w gardle w sposób jeszcze niemocny, ale już trochę denerwujący.

Pod koniec masa makowa splotła się z cukrową polewą kakaową i cukrową kawą, siląc się nawet na wyrazistszą goryczkę i cierpkość. Wydały mi się nieco kwaskawe, jakby... kwasek ten płynął też z makowca ogółem... jakby był to makowiec-gotowiec? Z nieprzyjemnym, tłuszczowym posmakiem. Ten na koniec już w ogóle się umocnił, podkreślony toporną słodyczą cukru, znów z sugestią plastikowej wanilii.

Po zjedzeniu został tani, polewowy posmak jakby margaryny, prostego kakao i olejku waniliowego (nie prawdziwej wanilii!), a więc splot cierpkości różnorakich (trochę ściągających?) i przesłodzenie (także jako pieczenie w gardle). Czułam też nutkę makowca i lukru, co było ciekawe i uprzyjemniające tandetę reszty. Plątała się w tym drożdżowość i olejkowa nuta. 

Całość wyszła tanio, niezachwycająco, ale nie dość, że zjadliwie, to jeszcze w miarę ciekawie. Nie była to po prostu przesłodzona polewa, a nawet ok polewa o ciekawej nucie masy makowej, makowca itd. Dziwi mnie też wyłapywana chwilami nuta margaryny - wszak czekolada jej nie zawiera (obstawiam aromat waniliowy). W życiu bym jednak nie zgadła 80 % kakao - w 70 % bym nawet wątpiła, i to po zsumowaniu miazgi, tłuszczu i odtłuszczonego. Bo też mimo, że w składzie nie widnieje, obstawiam, że "miazga" to właśnie ziarna i w dużej mierze tłuszcz.
Wyszła trochę jak mieszanka Miiau Czarnej Black Zabuye 83 %, Wedla Mocno Gorzkiego i Eti 70 %; długo zastanawiałam się, co jej przyznać. Gdyby miała 70 % za wyrazistą nutę maku przyznałabym bez wahania 7, ale jak na 80 % przy tej cenie była zdecydowanie za słodka i za miękka. Mając ochotę na 80 %, patrząc na ceny... nie wiem, czy nie kupiłabym Wedla.


ocena: 6,5/10
kupiłam: Allegro
cena: 9,92 zł (za 80g)
kaloryczność: 550 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: miazga kakaowa, cukier, kakao w proszku o obniżonej zawartości tłuszczu, lecytyna sojowa, aromat waniliowy

sobota, 20 listopada 2021

(Słodki Przystanek) Beskid Chocolate Beer Time IPA Hispaniola with Hops 75 % ciemna z Dominikany z chmielem, stylizowana na piwo

Po Beskidzie APA przyszła pora na drugą posiadaną tabliczkę z serii Beer Time, czyli inspirowanych piwami.
Ale, czyli piwa górnej fermentacji wywodzące się z Wielkiej Brytanii o gorzkim smaku, czasem dość ciemne to zdecydowanie bardziej moja bajka niż jasne, kwaskawe, jednak... nie ukrywam, że nie jestem znawcą i nigdy jakoś się w historię czy "jak to się robi" nie zagłębiałam. Wystarczyła mi wiedza, że preferuję ciemne rzemieślnicze piwa - piję na tyle mało, że nawet gdybym się porządnie dokształciła, i tak bym zapomniała. Co to IPA, a dokładniej India Pale Ale, na potrzeby tej recenzji więc zgooglowałam. Jako że wywodzi się z Wysp Brytyjskich, w czasach kolonialnych gdy Indie były pod protektoratem brytyjskim, po prostu na tamtejszy rynek głównie szło. A "pale"... no i tu leży mały problem. Pale, czyli jasny... tu chodzi o jasne ale. Peszek. Piwo to ochoczo przechwycili i rozsławili Amerykanie (a więc APA, bo "American Pale Ale"), celując jednak w wersje jasne. I... w tych czasach wśród IPA gama jest szeroka - barwa od jasnej po ciemną, mocno wyczuwalne chmiele. Od kwasku po słody; goryczka może być niska lub wysoka. Pocieszające, że przeważnie ponoć są raczej wytrawne. Tak sobie myślałam, że Beskid pewnie pójdzie właśnie w tym kierunku. Chociaż... marce ufam na tyle, że wierzyłam, że jakim IPA by się nie inspirowali, wyjdzie dobrze.

Beskid Bean-to-Bar Chocolate Beer Time APA Hispaniola Bio with Hops 75 % Dark to ciemna czekolada o zawartości 75 % kakao Hispaniola z Republiki Dominikany z olejkami z chmieli Azacca, Jaryllo, Cascade, Chinook, Cashmere, El Dorado; stylizowana na piwo IPA.
Rafinowana i konszowana 72 godziny.

Otwierając poczułam, jak w dzikim pędzie ruszyły łeb w łeb orzechy i słody oraz owoce: cytrusowe i trochę od nich odstające egzotyczne. Otoczyła je piwna wrzawa goryczkowato-kwaskawego piwa-publiczności.
Od orzechów i słodu rozchodził się motyw zielono-roślinny. Oczami wyobraźni patrzyłam na masywne, zielone łodygi i konkretne źdźbła trawo-siana. Łodygi... i lekko wędzono-palona nuta zasugerowała wytrawniejsze zielone szparagi - może grillowane? Przy słodzie zaś wyłapałam wędzoną nutą... odlegle podchodzącą pod soczyście-kwaskawy ser? A tę kwaskawość nakręcały cytrusy. Przodowała limonka, a zaraz za nią pomelo. Z cytrynowym podkreśleniem i istotną goryczką skórek. Ogólnie w głowie miałam mieszaninę żółto-zielonych owoców, też egzotycznych. Zwłaszcza z czasem pomyślałam o gryzącym ananasie i odstających nieco, osładzajacych to bananach. Wyłapałam chyba też jakby "gruszkowe piwo"? Przy całej tej piwności zaś, limonce i wytrawniejszych elementach raz i drugi mignęło mi danie typu caviche (ryby marynowane w cytrusach, tu też jakieś warzywa i przyprawy w tym - wersja wege?).

Przy łamaniu tabliczka wykazała się twardością, ale w końcu mój sukces ukoronowały piękne trzaski.
Rozpływała się powoli, ale łatwo. Niemal do końca zachowywała zwartość, acz z kawałka zachowującego formę jakby... wyciskała się soczystość i tłustawość (chwilami oleista). Były to fale pokrywające dość lepko podniebienie i usta. Z racji przeogromnej soczystości nie wydała mi się specjalnie masywna, a nawet w pewien sposób... rozlazła? Gęsto-gęstawa.

W smaku od początku czekolada przedstawiła mi się jako bazowo bardzo łagodna. Poczułam niemal maślaność, delikatność... białych pianek (takich na napojach, nie pianek-marshmallow). Pianki rozchodziły się na dwa obozy: soczysty i łagodnie-gorzkawo-maślany.

Już odgryzając kawałek czy umieszczając go na języku poczułam się, jakby zrobiła łyk piwa. To pierwszy obóz, który cechowała dynamika - rozwijał się znacznie szybciej. Pomyślałam o bardzo wysokiej piance na piwie. Takiej idącej do góry szklanki od piwa tylko co do niej nalanego. Buchnęło podgazowaniem i soczyście kwaskawym smakiem. Poczułam słodką goryczkę pomelo, w kolejnych sekundach podrasowaną soczyście-kwaśną limonką. Zaraz zaznaczała się jednak też gorzkawość, przekierowująca myśli na piwo odgazowane.

W tym czasie, acz nieśmiało rozeszła się też druga pianka: spienione mleko na mało wyrazistym cappuccino. Za nim pojawiła się słodycz - trochę i z niego płynęła. Motyw delikatnej kawy wiązał się z nutką słodu i tłustych orzechów, acz nie był jednoznaczny. Jakby były to orzeszki odrobinkę posolone?  Poczułam lekkie podpalenie, prażenie... potem raczej nutę wędzoną. Na pewno bardzo, bardzo rozgrzewała. Może to nawet nie kawa, a gorące kakao? Ze wsadem ("wlewem"?)... chili i alkoholu?

Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa pojawiła się także wyraźna słodycz. Karykaturalnie do reszty w pierwszej chwili wydała mi się niemal cukrowa, potem bardziej... nie tyle karmelowa, co karmelizowano-kandyzowana. Nie jak karmel czy sam palony cukier, a jak rzeczy kandyzowane / karmelizowane. 

"Rzeczy"? Dokładniej cytrusy. Nie utraciły bowiem swej mocnej pozycji. Kwaśność przedstawiła się jako cytryny w cukrze (może nawet plaster cytryny po prostu posypany cukrem?), splot... "kwasideł i słodyczy" aż zadrapał w gardle. Limonka i pomelo, cytryny zawirowały to i... podjudziły, podbuzowały. Jak nic, poczułam kwaśne i mocno nagazowane, raczej jasne piwo. Słodycz też rosła też, a ja wyobraziłam sobie piwo gruszkowe. 

Nie trzeba było długo czekać, by gruszkowa nuta zaprosiła więcej owoców różnych, w tym egzotycznych i słodkich. Mignął melon, odlegle w tle, w cukrowej słodyczy może też "banan z czymś", ale że wśród cytrusów wciąż przodowała limonka i pomelo z wyczuwalną gorzkością skór.... Poprzez te skóry i goryczkę nagle lwia część uwagi skierowała się na ananasa. Takiego niedokładnie obranego. Widziałam soczyste, żółte kawałki z pozostawianą skórą... Znów dało się we znaki nawet ciepławe, odgazowane piwo... takie zostawione na dłużej w szklance... I zapomniane. Bo zaraz-zaraz! Usta zalała soczysta alkoholowość - więc tamto zostało zapomniane, bo pojawiło się inne, ciekawsze. Wróciła goryczkowata alkoholowość, łącząca się z wędzeniem.

Goryczka skóry ananasa połączyła się z pieczeniem. To już gryzienie anansowe i alkoholowe. Czułam gazowano-gryzące piwo, ale też limonki i chili. Chili, chili i rozgrzewanie... Goryczka... wszystko to zawiązało się jako... skórka sera... pleśniowego typu camembert? Albo podobnego, nawet nie pleśniowego. Wyczuwalna w tle łagodność-maślaność... kremowość! Przedstawiła się jako taki właśnie tłusty, kremowo-maślany, lekko śmietankowy ser. Na moment także kwaśność osiadła w śmietance. Może był to ser z orzechami...? Niemal oleiście-tłustymi... brazylijskimi? Doprawiony jednak sowicie chili, aż nieco kojarzący się z alkoholem?

I tu znów pomogły cytrusy. Alkohol jakby mocniej uderzył, napłynęło wiele goryczek. Wyobraziłam sobie chili w cukrze albo jakieś "alkoholowe szkiełko" w słodyczach. Czułam też goryczkę skór, słodu i... pestek chili? Podwędzona nuta zasugerowała mi dość wytrawne, a jednocześnie bardzo owocowo-soczyste i kwaśne danie. Wyobraziłam sobie jakąś chili-pomidorową i podwędzaną gęstwinę. Jakby orientalnie rześka wersja BBQ? Coś... z orzechami brazylijskimi? Zalały to cytrusy. Pomyślałam o caviche... albo daniu z sera i warzyw (zielonych? szparagów?) stylizowanych na to. Może z wędzonego tofu? Danie tajskie, na ostro... Z warzyw zielonych? Z ziołami-trawami? Pod koniec wyległa "zieloność" z zapachu. Rodem z tajskiej sałatki z orzechami i sosem, wędzoną nutką, w której wszystkiego jest tyle, że nie sposób połapać.

A jednak niemal cukrowy motyw też miał się nieźle. Jakbym... piła cukrowo słodkie, owocowe piwo z wyraźnymi goryczkami przy dość wytrawnym daniu. 

W posmaku został niezwykle obrazowy motyw piwa jasnego, już nieco odgazowanego, a jednak też gryzienie w język - piwa, ananasa i chili. Czułam rozgrzewanie i goryczki roślinnie-łodygowe. Odstawały od czekoladowości, więc przypisałabym je chmielom. Owocowość była mocarna, ale już tak zakręcona, że niejednoznaczna - na pewno bardzo soczysta i egzotyczna.

Całość charakteryzuje przeogromna moc. Cała wytrawność Dominikany Hispaniola Bio 80 % , a więc i ser, i podwędzenie (nawet dziwne skojarzenie z BBQ - choć w dzisiaj prezentowanej bardziej "sos chili podwędzony" - i "tłustymi orzechami") oraz zieloności jako warzywa zmieszały się z goryczkami chmieli.
Zaowocowało to w jeszcze więcej skór i zieloności-wytrawności. A jednak i z czekolady, i z chmieli płynęło dosłownie owocowe tsunami. Cytrusy (limonka, pomelo, cytryna), egzotyczny ananas, ale też gruszki i "nieokreślone wsparcie innych" intrygująco mieszały się z ostrością (chili w cappuccino? kremowym serze?), która osadziła się z kolei... we wręcz maślanej łagodności. Karykaturalnie jednak do tego wszystkiego wyszła słodycz - bo była jakby po prostu cukrowa. Tak myślę, że przez to, przez chmiele zupełnie zniknęły owoce leśne (m.in. jeżyny) z czystej 80 %.
Ogół jednak nie był ani bardzo kwaśny, ani gorzki. A jednocześnie był... Z tym że tak zgrany i osłodzony, że jak najbardziej przystępny.
O wiele dalej jej za to do Dominikany Hispaniola BIO 70 %.

Oczywiście zupełnie inna niż APA Sao Tome 75 % - kwaśniejsza, ostrzejsza, wytrawniejsza. Jakby bardziej przebojowa, a zarazem więcej w niej harmonii. Jak APA to pikle, marynowane owoce / warzywa z cytrusami i owocami sadu, tak IPA to wędzona sałatka z cytrusami i owocami egzotycznymi. Intrygujący duet w ofercie. Co ciekawe, chmiele w dzisiaj przedstawianej wydają się mniej odstawać, ale ta tabliczka podpadła mi trochę maślanością i jednak zbytnim natłokiem kwaśności i cukrowości. Mimo to, była wprost przepyszna.


ocena: 9/10
kupiłam: Słodki Przystanek (dostałam)
cena: 17,90 zł (za 60 g; ja dostałam)
kaloryczność: 594 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: ziarno kakao, cukier trzcinowy nierafinowany, olejek chmielowy (Azacca, Jaryllo, Cascade, Chinook, Cashmere, El Dorado)

piątek, 19 listopada 2021

A. Morin Perou Pablino Noir 70 % ciemna z Peru

Morin w swojej ofercie ma / miał kilka czekolad z Peru, z różnych regionów, z różnymi zawartościami kakao. Na przestrzeni lat trochę się to zmieniało, większość (albo przynajmniej tych, na które trafiałam) trzymały się 63 % kakao, niemniej, były pyszne. Początkowo Moriny w ogóle były z białym cukrem, dopiero od kilku lat z trzcinowym.
Jako że uwielbiam te markę, gdy tylko dowiedziałam się o nowości (względnie? w dniu dowiedzenia się?), zakupiłam. A pewnego dnia myśli wokół niej krążyły, krążyły i... zorientowałam się, że daawno nie jadłam Morina z Peru, właśnie 70 % kakao (z 3-4 lata). Chociaż gdy trochę poszukałam w internecie, trafiłam, że kakao do tej pochodzi z prowincji Chanchamayo, a plantacji Pablino. Nie znam się zbytnio na podziale administracyjnym Peru, a już na pewno na lokalnych producentach, ale to mi przypomniało Morina Perou Chanchamayo 63 % (ekhem, tylko, że właśnie - 63 %) w ogóle z roku... 2015! Czyli z początków mojej przygody z szukaniem nut w ciemnej czekoladzie.
Decyzja zapadła z dnia na dzień, choć trochę smutno mi było, że to ostatni na ów moment Morin był. A może i to miało wpływ, że sięgnęłam po niego? By taki osamotniony nie był. A już w trakcie degustacji spojrzałam na listę posiadanych (by wykreślić tę) i... kolejna dawka radości - jednak miałam jeszcze inne Moriny (to tak btw).

A.Morin Perou Pablino noir 70 % to ciemna czekolada o zawartości 70 % kakao z Peru z regionu Chanchamayo (a dokładniej Pablino?).

Już rozchylając sreberko poczułam wyrazisty, słodki zapach wilgotnego i gęstniejącego w ustach na papkę ciasta / kremu migdałowego (a'la masło orzechowe) z naturalnie słodkawym motywem blanszowanych orzechów. Tak ogółem (najpierw żadnych konkretnych), bez skórek, przytaczających lekko prażony aspekt. Wyłapałam wśród nich fistaszki i... czekoladowo-ciastową ziemistość?
Obok, z lekkim opóźnieniem rozchodziły się owoce: egzotyczne, słodkie jak to tylko możliwe oraz czerwone... a także egzotyczne czerwone. Soczyste brzoskwinie? Wtapiały się w całą żółtą, multiwitaminową mieszankę. Także z bananami, które zgrały owoce z ciastem. Odnotowałam przy nich aż pudrową słodycz, zapraszającą do bukietu maliny, może trochę truskawek. Pomyślałam też o granatach, wiśniach... jednak złagodzonych, ugłaskanych lżejszymi, egzotycznymi nutami lychee i melona. Może też muśnięte delikatnymi, mięciutkimi i żywymi jeszcze płatkami kwiatów?
Wszystko to dopięła wysoka słodycz karmelu, także jednak... roślinnie soczysta, jakby były to naturalnie "karmelowe" daktyle lub... zdrowy karmel zrobiony z daktyli i bananów właśnie.

Twarda tabliczka przy łamaniu trzaskała głośno, wydawała się kamienna do tego stopnia, że aż problematyczna. Musiałam użyć naprawdę sporo siły, by ją przełamać. Kawałek uderzający o drugi, wydawał dźwięk pustych wewnątrz, grubych pałeczek drewnianych (takiego instrumentu muzycznego) - ciekawa rzecz.
W ustach podtrzymała masywność, twardość, ale... robiła się aksamitna, jakby sugerowała mięknięcie, ale tego nie robiła. Miękła jedynie z wierzchu, skąd upuszczała maziste fale / smugi, którymi oblepiała usta. Trwało to bardzo, bardzo długo, przy czym z początkowo gładkawego aksamitu stawała się szorstka, potem chropowato-proszkowa, ale jakby... jakby zamknąć to w aksamicie. I tak by następnie osiadło to w rzadkawej, soczystej zawiesinie. Proszkowy, jakby osuszający element skojarzył mi się z liofilizowanymi owocami: sucho-pylistymi, a jednak stającymi się a to soczystymi, miękkawymi gąbkami, a to farfoclami, upuszczającymi wreszcie ogrom soku. 

W smaku jako pierwsza uderzyła słodycz daktyli o karmelowym podszyciu. Przejawiała lekko palono-pieczony motyw, ale także ogrom soczystości / roślinności. Zaraz okrążyły ją banany, a ja poczułam się, jakbym wgryzła się w końcówkę - znaczy się skórkę - banana w celu napoczęcia go, obrania ze skóry. Zaraz słodycz wzrosła jeszcze bardziej, choć dołączyła do niej neutralizująca ekipa. Ona sama zaś częściowo zrobiła się pudrowa.

Pomyślałam o cieście daktylowo-bananowym, co rozchodziło się na dwa obozy: gorzkawo-prażoną bazę oraz dynamiczną słodycz kręcącą się, gdzie się dało.

Pudrowa nuta dziwnie przerobiła pod swe dyktando karmel. Karmel z cukru pudru? Coraz bardziej... palony? I mimo że słodki, to nie przesłodzony. Puścił oko do delikatnego biszkoptu. Karmel zrobił się daktylowy, co otworzyło drogę owocom egzotycznym i surowym. Daktyle jednak jakby ich nie zauważyły, same mknęły dalej w kierunku jeszcze dosadniej biszkoptowo-ciastowym.

W tym czasie gorzkawo-prażona część również wytoczyła ciasto. Zdecydowanie jednak mniej słodkie, a do potęgi migdałowe. Pomyślałam też o maśle orzechowym z prażonych migdałów. Odnotowałam prażenie... aż do goryczki. Okryło się dymem. Dym podkreślił gorzkość, czemu pomogła ziołowo-korzenna nutka. Poczułam... słodki cynamon i kardamon? Podszyte lekką, a nasilającą się goryczką. Wnosiły ciepło.

Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa surowe owoce egzotyczne nie bacząc na inne nuty zalały mi usta. Soczyste i słodkie, multiwitaminowe były niemal nie do określenia. Brzoskwinie? Banany? Słodkie i... chwilami też aż przypudrowione (cukierkowe?). Może podsuszone? Liofilizowane? I nagle pojawiały się słodkie, a jedynie z kwaskawą nutką, owoce czerwone. Przodowały maliny jako syrop malinowy, a z czasem też granat, może wiśnia... Multiwitaminowo-egzotyczne owoce z ochotą zmieszały je z karmelowo-ciastowymi nutami. Pomyślałam o lychee i kwiatach, które jakby... splatają to wszystko jak plecie się wianki. Wianki z kwiatów... pomarańczy?
W egzotycznym miksie pojawiły się także cytrusy. Odegrały jednak marginalną rolę, podkreśliły może tylko wiśnie. Wiśnie słodkie i dojrzałe, choć także cierpkawe. 

Wiśnie chętnie połączyły się z palono-gorzkawym motywem ciasta, zmieniając je jednak zupełnie (przedstawiając zupełnie inne?). Oto korzenna goryczka przypiekła boki... wilgotnego wewnątrz brownie z wiśniami. Soczyste, czerwone owoce nadały mu niemal winny charakteru. A musiało być to... jakieś ciasto migdałowo-orzechowe, zdrowe. Słodzone daktylami i bananami? Soczyste i gęstniejące w ustach... wymyślne brownie? Czekoladowo-czekoladowe, z dużym udziałem migdałów. Migdały i wiśnie zahaczyły o ziemistość, a zioła i przyprawy korzenne podkreśliły charakterek.

Bliżej końca ziemia przybrała na znaczeniu, z orzechowego miksu znów na wierzch wychyliły się fistaszki - teraz jednak bardziej surowe, ale i migdały miały się świetnie. Czarna, wilgotna gleba wysunęła się na przód, zostawiając sobie soczyste i ostrzejsze akcenty. Słodycz należała głównie do bananów, choć i karmelu (bananowego karmelu?) nie brakło.

W posmaku zostały kwaśne wiśnie. Czułam też prażono-dymny motyw, zakrywający ziemistość. 

Całość wyszła bardzo dualistycznie. Bogato, a jednak spokojnie, by każda nuta zdążyła w pełni zachwycić. Oto karmel i delikatne ciasto migdałowe mieszały się z egzotycznymi owocami. Niemal pudrowe nuty, m.in. maliny, banany i daktyle, kwiaty wirowały tuż obok orzechów, migdałów i gleby, ziemi, nut wiśniowo-winnych, chwilami korzennych. Wszystkie zawadiacko puszczały do siebie oczka.
Mnogość niejednoznacznych nut ("egzotyczne", "orzechy", "ciasta") - tyle się w nich kryło... A jednocześnie czekolada ani przez moment nie wydała mi się zbyt namieszana. Wszystko miało swoje miejsce. Słodko-gorzka, o minimalnie dolatującej kwaskawości. Nietłusta, chropowato-soczysta struktura idealnie oddawała smak. Zachwycająca, że nawet pudrowe elementy udało jej się przemycić do mojego serca. Jedna z najlepszych czekolad, jakie ostatnio jadłam (acz nie obraziłabym się za trochę niższą słodycz).

Morin Perou Chanchamayo 63 % też kojarzyła się z ciastem, jednak słodszym, bo aż kajmakowym i tłustszym, a także z naleśnikami z twarogiem / śmietanką i jabłkiem. 
Toumi noir 70 % była za to cudownie orzechowo-ziemista i też karmelowo-bananowa jak dzisiejsza. To jednak inne orzechy (Toumi włoskie, Pablino migdały i fistaszki), granat-malina jako owoce też, ale... W Toumi o wiele mniej owoców było. Z ziół zaś wybrała miętę, nie korzenności jak Pablino.
Dzisiaj przedstawiana była jakby... rozwiniętym o owoce połączeniem wspomnianych.
Biszkopt i rześkie owoce egzotyczne, cierpkość owoców odlegle przypomniały mi Marana Peru San Martin 70%, choć tabliczki ogółem nie były bardzo podobne. Marana to guarana, biszkopt śmietankowy i winogrona, a Morin wiśnia, biszkopt-obłędnieczekoladowo-migdałowy i raczej lychee... a jednak coś się kojarzyło.


ocena: 10/10
cena: 27 zł (za 100 g; cena półkowa)
kaloryczność: 606 kcal / 100 g
czy kupię znów: tak

Skład: ziarna kakao, cukier trzcinowy, tłuszcz kakaowy

czwartek, 18 listopada 2021

Stuhmer Csokolade Epres Fehércsokoládé biała z nadzieniem truskawkowym z alkoholem

Po trzech (mleczna, ciemna malinowa, ciemna z bzem) czekoladach tej marki, w których były elementy po prostu odpychające i męczące mnie w zasadzie wiedziałam, że ostatnia nabyta lepsza nie będzie. Kupiłam ją trochę bez przekonania, z myślą, że "pewnie raczej dla Mamy", ale zależało mi na pięknym opakowaniu (a Mama i tak codziennie coś słodkiego je) i... wspominając pysznego Zottera White Chocolate with Strawberries. Dopiero jednak w domu dotarło do mnie, że podlinkowana robiła o tyle większe wrażenie, że zachwycała niecodziennym doprawieniem białej czekolady i truskawek - kto by pomyślał, że cynamon tak zacnie to ukoronuje? A co do dzisiaj przedstawianej - byłam już choćby ciekawa, czy i ta będzie tak niespójna i rozwalająca się, gdy chodzi o konsystencję, czy np. całkowicie zmięknie i będzie to degustacja w miarę czysta. Niestety jednak doszło do tego, że w końcu o ostatnim posiadanym wariancie nawet nie chciało mi się myśleć. Zwłaszcza, że przy Kaufland Classic Schokolade Weisse Kokos Flakes upewniłam się, że białe już za nic nie są dla mnie, a po Magnum Double Chocolate & Strawberry Tub zniechęciłam się na dłuższy czas do wątpliwych truskawkowych rzeczy. Niemniej, opakowanie chciałam wciąż (zbieram tylko tych, których choć spróbowałam sama) i... ciekawiło mnie, czy nawet ta będzie tak straszliwie niespójna (bo jednak biała sugeruje miękkość?). Zdecydowałam się więc na formę niecodzienną, a więc nie tyle moją recenzję, co wpis informacyjny, że coś takiego jest - krótki opis na podstawie zerknięcia, co to za dziwo i opinia Mamy.
Sama dosłownie odrobinkę spróbowałam, odkrajając nożem, bo już zapach nie był dla mnie. Wszystko wskazywało na to, że to czekolada, z którą w żaden sposób obcować nie chcę i wiedząc, jak to wyjdzie, czym naprawdę jest (co to Triple Sec, występujące w składzie, ale nie w tytule / opisie czekolady, dowiedziałam się dopiero po otwarciu; to słodko-gorzkie likiery pomarańczowe zawierające 40% alkoholu) za nic w świecie bym jej nie kupiła (nawet dla opakowania).

Stühmer Csokolade Epres krémmel töltött fehércsokoládé to biała czekolada o zawartości 28,3% tłuszczu kakaowego w 35 % nadziewana kremem truskawkowym z likierem cytrusowym Triple sec.

Przywitał mnie zapach mocno maślany, ciężki, ale białoczekoladowy i nie straszliwie cukrowy. Wyraźnie czuć słodko-przecierową, naturalną truskawkę i nutkę alkoholu.

Tabliczka już w dotyku okazała się tłusto-pylista, konkretna i lepkawo-miękkawa. Jednocześnie nie mogłam odpędzić wrażenia, że jest jakaś... licha, że zaraz się rozłamie czy coś. Gruba warstwa skrywała skąpą ilość gęstego, lekko ciągnącego i "grzecznego" (nielepiącego się, przystępnego) nadzienia.
Czekolada rozpływała się powoli, bo była gęsto maślana i proszkowa, pełna, ciężka. Nadzienie zaś mięciutkie, szybko się wyciskało i soczyście znikało. Najspójniejsza ze wszystkich tabliczek z serii, ale jednocześnie i tak wydała mi się niespójna. Duużo ciężkiej czekolady i delikatniusie nadzienie nie współgrały.

Czekolada w smaku, jak i w zapachu, okazała się mocno-mocno maślana, słodka.
Nadzienie zaś naturalne, wyraźnie truskawkowe i oprócz tego, że bardzo słodkie, to kwaśne. I była to kwaśność truskawkowo-cytrusowa, mocno podbita kwaśno-goryczowatym alkoholem / likierem. Powiedziałabym, że cytrusowym. Oczywiście razem jakoś to tam gra, bo słodycz czekolady równoważy kwasowość, ale... nie do końca. Efekt był taki, że czekolada uderzyła sobą, nadzienie w sekundę-dwie przeszyło kwasowością, gdy się spod niej wycisnęło i zniknęło, a potem zostawała ciężko-słodka czekolada. Kontrast źle tu wyszedł. Oki, piszę to na podstawie odrobinki, więc to mogłoby nic nie znaczyć, ale... ekhem. W zasadzie chciałam się tylko upewnić, że na pewno nie chcę nawet próbować i jeszcze na tym etapie (zdjęcia robiłam bez przekonania, właściwie za namową Mamy: "a jak jednak ci posmakuje?") nie byłam pewna, czy cokolwiek o niej napiszę. Obstawiam, że jak już, to raczej jakieś "informacyjne, że taka tabliczka istnieje" PS pod np. malinową.
Całość poszła do Mamy, i pozwolę sobie dodać, co ona sądzi

Mama... podzieliła moje zdanie i wyszło to, gdy przedstawiła mi zrobione notatki, jeszcze zanim ja cokolwiek zdążyłam powiedzieć (!).
Otóż najpierw zjadła dwa paski i jej smakowała, potem próbowała drugie podejście zrobić i już nie. Stwierdziła, że sama biała czekolada dobra, i samo nadzienie dobre, ale osobno. Razem bowiem: "już dziwnie, już mniej, niefajnie tak". Białą podsumowała jako "zwykłą, dobrą białą, nie ma co jej zarzucić", nadzienie opisała: "Truskawek to ja tam nie czułam. Prawie albo chyba zupełnie wcale. Za to cytrusową kwaśność tak, ogólnie cytrusową. Wyraziste, osobno smakowało dobrze. Tak jak i czekolada osobno dobrze, ale razem jakoś nie pasowały. Jadłam sobie, jadłam i potem każdorazowo nagle wychodziła dziwna gorycz z nadzienia. Jakby od tych cytrusów tak kwaśno-gorzko się robiło.".
Za drugim razem już jej to nie chwyciło, bo "to już nudzić zaczęło" i postanowiła wepchnąć dla ojca do kawy.
Według ojca dobra czekolada to po prostu słodka, a on pogryzie prawie każdą. I co on sądzi? Migał się i migał; tej zjadł tylko kostkę - jak widać też mu nie podeszła.

Pozostawiam bez oceny, ponieważ zjadłam za mało (nawet nie pół kostki, więc w sumie prawie nic). Po prostu nie mam ochoty takiego czegoś jeść, ale... przynajmniej sprawdziłam, jak ze spójnością itp. Może i jakoś przemyślana, ale cytrusowo-alkoholowo przerysowana. I po co? Ciężka, czym mnie trochę zaskoczyła. Niby wszystko dobrze, a wyszło źle. Uważam więc, że taki wpis może się przydać. Jako coś informacyjnie-ostrzegawczego? Kupić czy nie - warto uzależnić od tego, na co ma się ochotę, czym to ma być, a czym realnie jest. Gdyby napisali, że to biała z alkoholowo-cytrusowym nadzieniem - nie byłabym aż tak kąśliwa, ale jednak "biała z nadzieniem truskawkowym"? Ludzie...

Mama nieśmiało pokusiła się, biorąc pod uwagę cenę, skład i tytuł, o wystawienie niepewnego 5/10 "ze znakiem zapytania". Być może i się zgadzam, ale... czekolada jednocześnie była zrobiona z lepszych niż przeciętnie części, a jednocześnie była zła i niezjadliwa. Jak dla mnie producent, nazywając ją białą z nadzieniem truskawkowym, wiele zataił, bo morderczy cytrusowy alkohol grał właściwie pierwsze skrzypce. A przecież nadziewaną białą każdy może chcieć kupić: i dorosły, i dziecko (!). Kupując białą truskawkową raczej nikt nie liczy na kwaśno-gorzkie, alkoholowe nadzienie cytrusowe. Nie każdy dokładnie wczytuje się w skład. A nawet ja, czytająca składy w sklepie, nie wiedząc, co to Triple Sec, kupiłam. Nie każdy więc będzie szukał w internecie na telefonie w sklepie.
No i kwestia niespójności...
Bardzo personalnie to w moich oczach 0, bo za nic bym jej nie chciała jeść. A jednocześnie takiej oceny nie wystawię, bo... częściowo była, czym miała być (wszak skład nie kłamał, a oddzielnie każda część jakoś tam smakowała, czym miała). Częściowo. Strasznie dziwna tabliczka.


ocena: -
kupiłam: Aldi
cena: 8,99 zł
kaloryczność: 517 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: 82 % biała czekolada (cukier, tłuszcz kakaowy, pełne mleko w proszku, lecytyna sojowa, naturalny aromat waniliowy), 8% koncentrat truskawkowy, woda, cukier, masło, 0,7% likier Triple Sec (cukier, spirytus, woda, aromat, kwas: kwas cytrynowy), tłuszcz kakaowy, substancja konserwująca: sorbinian potasu

środa, 17 listopada 2021

(Słodki Przystanek) Beskid Chocolate Beer Time APA Sao Tome with Hops 75 % ciemna z Sao Tome z chmielem, stylizowana na piwo

Alkoholu piję niewiele, ale dobry bardzo lubię. W zasadzie, zdanie powinnam napisać inaczej: Lubię dobry alkohol, więc piję niewiele. O! Chociaż... Może nie do końca? Czasem po prostu na dobry mnie nachodzi, o. Powiedzmy. Czekolady z alkoholem jednak kiedyś lubiłam bardziej niż teraz, bo obecnie za bardzo cenię sobie smak czystej czekolady i alkohol za bardzo mi ją zagłusza. Czasem jednak te propozycje "inne" właśnie mnie ciekawią. A to z ziaren leżakujących w beczkach po bourbonie (Fruition Chocolate Hudson Bourbon Dark Milk 61%), a to z ziaren aromatyzowanych (Raaka 82% Bourbon Cask Aged Unroasted), a to z nasączonymi (Chocolate Tree 70 % Dark Whisky Nibs) a to piwne (nadziewane Zottery: Yacon Beer & Whisky, Strong Beer; Vosges Smoke & Stout Caramel czy "czysta" Naive Imperial Stout Noble Beer). I nawet z takim piwem sprawa jest złożona! W czekoladach występuje rzadko, a ja rzadko je pijam. Jak już jednak, to gustuję w ciemnych i o ciekawych nutach. American Pale Ale (APA) to jasne piwa, często ponoć rześkie, a więc nie w moim typie. Czekolada z takim jednak by mnie trochę ciekawiła... Nie tak jednak, jak czekolada stylizowana na takie w wykonaniu uwielbianej marki! O tak, wiedząc, jak Beskid potrafi dobrać odpowiednie ziarna i dodatek, jak to zgrać, by czekolada bez herbaty smakowała jak prawdziwy earl grey (Earl Grey Ecuador National Arriba Flavoured 75 %)... piwna seria od nich bardzo mnie intrygowała. Nawiązuje ona do różnych styli piwa, w tym wypadku do American Pale Ale (APA). Z tego, co wiem, to ich pierwsza z tej linii, miło więc, że i ja po nią jako po pierwszą sięgam (acz to przypadek).

Beskid Bean-to-Bar Chocolate Beer Time APA Sao Tome with Hops 75 % Dark to ciemna czekolada o zawartości 75 % kakao z Sao Tome z olejkami z chmieli Azacca, El Dorado, Cascade, Chinook; stylizowana na piwo APA.

Gdy tylko otworzyłam, poczułam wyrazisty zapach ziemi i przesiąkniętego orzechami torfu... torfowego nibsowego słodu? Wydał mi się pieprzny, ale bardziej gorzki niż ostry. Zawinął się w tym lekki, metaliczny orzech oraz kwasek. Pierwsze mignęły cytrusy, potem kwaskawe jabłko i średnio dojrzała gruszka, które wprowadziły słodycz. Nuty te wydały mi się lekko podbuzowane. Oczami wyobraźni patrzyłam na piwo w szklance, stojącej na drewnianym blacie. Nie wiem dlaczego, ale w wizji tej szkło miało wielkie znaczenie. Chwilami kwasek / podbuzowanie przywodziły na myśl jakieś... owoce / warzywa marynowane.

Twarda tabliczka trzaskała głośno, aż miło.
W ustach rozpływała się łatwo i gładko, podtrzymując twardość i zwartość. Robiła to powoli, a dopiero z czasem przyspieszając. Z esencjonalnego, tłustawego kawałka zachowującego kształt odchodziły smugi, a z czasem smugo-fale jakby gęstych soków owocowych. Chwilami wydała mi się leciutko oleista jak cięższe piwo (ale z sokiem owocowym?). 

Od początku czułam smak "kwasku wskakującego w orzecha". Otóż w chwili odgryzania kawałka / umieszczania w ustach uderzył lekki, soczysty kwasek, by następnie nagle wsiąknąć w orzechy. Orzechy wydały mi się więc podkwaszone, a jednocześnie... niekwaśne, a orzechowe. Dziwna to była para, po chwili rozstała się, choć pewną roślinną kwaśność czułam jeszcze długo.

Kwaśność popłynęła jako cytrusy, w których wzbierała ogólnie owocowa słodycz. Drogę przecięła cytryna, którą później zatopiły dojrzałe pomarańcze z goryczkowatym akcentem (czyżby zahaczyły o grejpfruty?). Słodkie pomarańcze po paru chwilach mieszały się z jabłkami. Soczystymi, słodkimi, ale.. też przerobionymi na dżemo-kompoty? W szklanych słoikach?

Równocześnie orzechy poznały się z drzewami. Choć najpierw myślałam, że wśród orzechowego miksu przewodzą laskowe, potem straciłam pewność. Może było tam też sporo ziemnych... dosłownie z ziemistą nutą? Pekany? Mieszały się z ziemią, dodając jej odrobinkę naturalnej słodyczy. Ta bardzo szybko dodała pikanterię, w której wyłapałam czarny pieprz. Tu odnalazła się roślinna kwaśność i roślinna goryczka - do głowy przyszły mi... owocowe i warzywne pikle? Marynowane... warzywa? Słodkawo-kwaskawo-ostrawa japońska rzepa oshinko? Kojarzyło się to z... alkoholem.

Owoce wciąż zalewały usta. Czułam sporo egzotycznej kwaśności trudnej do określenia mieszanki, jakby dodatkowo nieco stopowanej goryczką. Chwilami myślałam o pomelo, imbirze...? Na pewno o roślinach żółtych. Na zasadzie kontrastu, gdy tylko mignęła jakaś goryczka, owoce przybierały na owocowej soczystości. Wyraźnie poczułam zielone, kwaskawe jabłuszka, a następnie kontrastowo do nich słodkie gruszki. Przejęły słodko-kompotowy motyw od jabłek, dzięki temu jabłka miały lepszą możliwość połączenia się z cytrusami i egzotyką jako kwaśność.

W drugiej połowie rozpływania się kęsa soczyście-kwaskawe owoce trafiły na orzechy i kompozycja częściowo złagodniała. Dłuższą chwilę myślałam o kefirze, jego podbuzowaniu... by następnie oczami wyobraźni zobaczyć wysoooką, białą piankę na jasnym piwie. Jak nic czułam piwo, sugestywną alkoholowość - jakby było w tej czekoladzie! W szklance koniecznie. Tymczasem, wydało mi się, że sama baza łagodnieje do aż maślanego punktu, wciąż z kwaskawo nabiałowym echem. Roślinne, charakterne nuty zrobiły ukłon w stronę kwiatów.

Po piwie rozlało się więcej cytryny z imbirem / marynowanymi tworami, która szczypnęła, a potem uchyliła się. Poczułam szczypanie w język, jakby... Lukrecji? Soczystego marynowanego imbiru? Słodycz i rześkość znalazły tu upust. Ostrość też dała o sobie znać i zrobiło się korzennie.

Ostrość i korzeń lukrecji podkręcały ziemiste nuty. Ziemia, czarny torf wyraźnie mieszały się z nutą słodu i jakby... roślinnej goryczki? Goryczek w tym splocie przewijało się wiele, różnych. Gorzkość ogólna była znacząca i choć nie dominująca w kompozycji, to jednak wyraźna. Na tyle, by poczuć, że nie wszystkie goryczki pochodzą od kakao. Nagle na przód w tej strefie wyszedł czarny pieprz. Świeżo zmielony pieprz. Piwny motyw znów się pojawił, ale już bardziej jako piwna esencja, nie pianka. Niejednoznaczny, ale jednak. Wyłonił się na płaszczyźnie drewna, drewnianych blatów, drzew i słodu, orzechów, które z natury miały w sobie coś łagodzącego, słodkawego... Tutaj też jakby kwiatowego. Po lukrecjowo-pieprznym występie orzechy znów wydały mi się lekko metaliczne i jakby się zawstydziły. Schowały się w drewnie, nabiałowej nutce i... skojarzeniu z piwem.

Pod koniec drewno i nabiał, z dopływającymi do nich kwaśnymi nutami owoców (cytrusów, gruszek i jabłek) przypomniały o podbuzowaniu, idącym w parze ze szczypaniem przypraw w język. Pomyślałam o skwaśniałym mleku... To wspomnienie piwnej pianki? Resztka piwa - odgazowanego już - na dnie szklanki? Pusta szklanka z ostatkiem pianki zsuwającej się po ściankach, maślaność z roślinnymi goryczką i kwaskiem... Jakby wyciszały się.

Po zjedzeniu został posmak łagodny.. właśnie jak orzechów z drewnem, nasączonych cytrusami i doprawionych niby tam bonusową goryczą, pieprzem i lukrecjo-anyżem, ale dosłownie otulony... motywami niejednoznacznymi. Piwna pianka, rześkość - były wyraźnie wyczuwalne, owoce... nie jako konkrety, ale ich soczystość i słodycz owszem. Trochę rzeczywiście jak po łagodnym, jasnym piwie.

Tabliczka w tym wszystkim wyszła bardzo wyważona i sugestywna, a co za tym  idzie, ciekawa. Nie wydała mi się jednak bardzo głęboka. Z piwem się kojarzyła; czułam w niej też ogrom orzechów, torfów, drzew i owoców (cytrusy, jabłka), nabiału... wszystko to jednak miało element... chyba chmielu: jakby nasączony piwem i metalicznością. Ostrość pieprzu też wyszła jak dodatek. Bardzo mi smakowała, acz doszukałam się w niej drobiazgów, które mogłyby wyjść inaczej.
W zasadzie mało słodka, ale i nie mocno gorzka. Raczej goryczowato-kwaśna, soczysta.
(Z tego, co wyczytałam, chmiele smakują kolejno: Azacca intensywnie tropikalnie, cytrusowo, dojrzałym mango, gruszkami, jabłkami, igłami sosnowymi; El Dorado owocami tropikalnymi, arbuzem, gruszką; Cascade goryczkowato, cytrusowo, kwiatowo i niemal korzennie; Chinook goryczkowato, żywiczno-ziołowo cytrusowo-grejpfrutowo.)

Określiłabym to jako inwazję chmieli na Beskid Sao Tome 70 %. Podlinkowana była znacznie słodsza i gorzkawo-korzenna w sposób czysto czekoladowy (np. kawowa; acz ciekawe, że ponownie poczułam niecodzienne nuty, m.in. oshinko, pomelo). W dzisiaj opisywanej czuć piwo i chmiele (a właściwie chmiele wywołały skojarzenie z piwem) i... wydaje mi się, że jeszcze klarowniej dlatego, że dobrali doskonałe ziarna kakao do APA. Lubię gorzkość i ta tu była ciekawa, acz w czekoladzie... wydała mi się właśnie dziwnie nieczekoladowa, więc świetna jako ciekawostka, acz nie czuję potrzeby powrotu do niej (do czystej Sao Tome natomiast chciałabym!). Bardzo dużo się w niej działo (a jednocześnie nie miałam wrażenia pozytywnego tonięcia w czekoladowej głębi).


ocena: 9/10
kupiłam: Słodki Przystanek (dostałam)
cena: 17,90 zł (za 60 g; ja dostałam)
kaloryczność: 584 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: ziarno kakao, cukier trzcinowy nierafinowany, olejek chmielowy (Azacca, El Dorado, Cascade, Chinook)

wtorek, 16 listopada 2021

Basia Basia Laskolada

Czasem nachodzi mnie na "łyżeczkowanie czegoś", jednak... zawsze mam problem, czego tak właściwie. Wcześniej były to lody, ale w przypadku większości obecnie wydają mi się za słodkie, a zimnego jedzenia wprost nie cierpię (już teraz to w ogóle... mam wrażenie, że wyjątkowo). I ile nie siedziałabym z takimi lodami, w jak wielu kocach i kigurumi, to jednak lody to wciąż jedzenie zimne. Łyżeczkować masło orzechowe (chodzi o typu amerykańskiego, a więc dosładzane i dosalane) trochę głupio, słodkie kremy... są słodkie i od lat ich nie lubię, nie uznaję. Przy Chałwoladzie jednak mnie olśniło: kremy Basia Basia nie są ani typowymi słodkimi kremami, ani masłem orzechowym i... sprawdza się w ich przypadku łyżeczkowanie (jakiś czas po tym kremie i paru innych dotarło do mnie, że do łyżeczkowania sprawdzają się u mnie pasty orzechowe głównie czyste albo blisko takich). Trochę kojarzy mi się to z fantazją o lodach, które byłyby ciepłe (o czym pisałam np. przy Kaufland Classic Nussano Hazelnut Cocoa Spread). Laskolada niebezpiecznie przypominała kremy czekoladowe, które mi się nie podobają, ale... w sumie mogła wyjść równie dobrze jak ciepła i naturalniejsza wersja lodów Magnum Praline Chocolate & Hazelnut Tub. Ciekawiła mnie w tym przypadku także ta "manna kokosowa". Brzmiała dziwnie, tajemniczo... Wiem, że mają w ofercie też czystą wersję, więc chyba tym bardziej nie wiedziałam, co to może wnieść - słodkie to czy neutralne jak kasza manna?

Basia Basia Laskolada to krem z orzechów laskowych i daktyli z manną kokosową i kakao, który produkuje Alpi Hummus / Alpi Smaki.

Gdy tylko odkręciłam słoik, poczułam wyrazisty zapach orzechów laskowych, przejawiających naturalną słodycz, podkreśloną lekko podprażoną nutką. Całość wydała mi się słodkawo-neutralna, zaskakująco kokosowa... acz w trochę mleczny sposób. Odlegle czułam delikatne kakao, a także złudnie czekoladowo-piernikowy element, trochę uzyskany właśnie orzechami, a i z trochę ziemistym podkreśleniem (jakby olej kokosowy, ale nie tylko?).

Konsystencja kremu kojarzyła mi się z miękko-wilgotnym, gniotkowatym ciastem z raw bara z dodatkiem masła orzechowego. Zwłaszcza tam, gdzie było suchsze (gdzie niespecjalnie przemieszałam) podchodziło trochę pod surowego batona (np. marki Bombus) Było jakby byle jak przemielone, zawierało mnóstwo drobinek, co miało swój urok. Na wierzchu wydzielił się olej (nie dużo), większość zlałam, resztę (tak do 1/3 słoiczka) przemieszałam (byle jak, bo jestem leniwa i chciałam poznać trzy warianty struktury, by znaleźć najlepszy). Niby zbite i zwarte, to jednak maziste i ciągnące się nieco. Lepkawe i wilgotne, w ustach rozpływało się wolno, zalepiając je jak mieszanka gęstniejącego surowego batona i ciasta. Może jedynie z elementem masłoorzechowym. Odnotowałam w nim nawet swoistą suchawą pylistość, trochę mączność. Okazało się lekko tłuste w sposób orzechowo-miazgowy, co nie przeszkadzało. Poczucie to osłabiały drobinki: kawałki daktyli przypominające częściowo rozpuszczający się, zawilgocony cukier, a czasami po prostu scukrzone bakalie oraz dużo zmielonych wiórków kokosowych. Te były twardawo-chrupiące (jak orzechy?). Nie memłały się ani przez chwilę - w ogóle nie powiedziałabym, że są tam wiórki, a np. zmielone płatki kokosa. Chyba tylko laskowce zmielono na gładko. W całości zaplątała się leciuteńka oleistość, ale lekko pylisty efekt jakby to podsuszył.

W smaku jako pierwsze odnotowałam orzechy laskowe o słodziutkim, podprażonym smaku. Natychmiast splotły się z wysoką słodyczą. W pierwszej chwili wydała mi się aż cukrowa, acz cukrowo-palona, czyli karmelowa. W sposób... palono-daktylowy. Daktyle czuć wyraźnie już po paru sekundach, a przy kolejnych łyżeczkach (przy jedzeniu większej ilości) nie było pierwszego mignięcia cukru, choć skojarzenie z nim raz po raz powracało.

W słodyczy po chwili wyraźniej, mocniej rozchodziły się orzechy. Były łagodne, pierwszej świeżości, ale wyczuwalne na pierwszym planie. Odlegle zahaczyły o mocno orzechowe ciasto, okrywając się słodyczą i nutką czekolady.

Wyraźnie poczułam odrobinę kokosa, który podszepnął czekoladzie mleczność. Było to mleczko kokosowe, delikatne i słodziutkie, dość tłuste, a także idealnie mieszające się z laskowcami. Przypomniał mi się surowy baton Bombus Raw Energy Coconut & Cocoa, tylko że... zahaczającym odlegle o Ferrero Rocher? Zdecydowanie w wersji bardziej orzechowej... ciastowo-orzechowej.

Epizodycznie, kiedy trafiałam na kawałki daktyli, podskakiwała słodycz. Przy nich kojarzyła się z cukrem, ale ciamkane klarowniej sobą smakowały. Trafiałam też na sól, ale mniej i rzadziej - ta podkreślała prażenie. Dziwnie przełamywała słodycz, podkreślała kakao i nawet jego gorzkawość (do gorzkości jednak daleko). Jego nutka pozostawała w tle, acz (jak pisałam) lekką goryczkę wniosła. Wydaje mi się, że pomogła jej oleistość (kokosa i orzechów - w tej kolejności). Ułożyło się to w dość ciastowy, raw barowy splot. Pomyślałam o cieście kakaowo-kokosowym, wyraźnie z orzechami. Trochę korzennym? Palonym, pieczonym na pewno (więc nie czysto raw barowym).

Po zjedzeniu został posmak wyrazistych, słodziutkich orzechów laskowych prażonych ze splotem wyraziście słodkiego, mlecznego kokosa i odrobinki kakao. Czułam również wysoką słodycz, aż daktylowe palenie w gardle, ale nie mocne realne przesłodzenie.

Całość była smaczna i ciekawa, jednak nie tak zachwycająca, jak mogła by być. Osobiście czułam mały niedosyt kakao i czekoladowości. Orzechy laskowe oczywiście czułam wyraźnie, ale mocnym towarzyszem okazała się tu słodycz (nieco rozmyta gdy o daktylowość chodzi) i kokos; ja zaś wolałabym kakao. O ile w Basi kokosowo-nerkowcowej z solą orzechy i kokos wyszły cudnie mlecznie i tam mnie to kupiło, tak w wariancie "ciemnym" wolałabym moc kakao. Ewentualnie wyrazisty duet kokosa i kakao bym przygarnęła. No, nie laskowców i kokosa w każdym razie. Nie pasowała mi tutaj sól - uważam, że dobre masło orzechowe sól musi zawierać, ale ten krem koło masła orzechowego nie stał, więc zrezygnowałabym z niej. Namieszali wszystkiego i wyszła... taka dziwna mieszanina.
Jednorazowo może i fajna sprawa, ale i tak końcówkę (płaska stołowa łyżka?) zostawiłam bez żalu Mamie. Jej nie smakowało. Stwierdziła: "Namieszali wszystkiego i wszystko czułam, tylko nie orzechy laskowe prawie. Daktyle i kokosa wyraźnie, ale nie było słodko. Kakao też czułam, i nawet mi nie przeszkadzało, bo nie było gorzko, ale nie wiem, co to miało być. Ani to masło orzechowe, ani to zmielone laskowce, ani to Nutella. Z ciastem mi się nie kojarzyło, z surowym batonem tak. Jakaś taka masa nieokreślona i niefunkcjonalna."

Osobiście mam jeszcze jeden zarzut, albo w zasadzie uwagę - to bardzo batonowo-ciastowa masa w słoiku, a nie smarowidło. Nie wyobrażam sobie posmarować nim np. chleba czy wafla (nie wiem nawet, czy by to było takie proste) i szczerze... nie wiem, jaką by to funkcję mogło pełnić. Łyżeczkować? No, to się sprawdziło w miarę, ale wiem, że więcej nie kupię.
Po tym kremie i po Chałwoladzie już wiem, że niektóre takie "cosie" do łyżeczkowania jako zamiennik lodów (za zimnych i za słodkich), u mnie nie przejdą, bo i tak są za słodkie i mogą się trafić... za ciastowe. To nie wada, tylko takie... personalne wrażenia. Wiem, że muszę być ostrożniejsza w doborze past.


ocena: 7/10
kupiłam: Allegro
cena: 21,55 zł (za 210 g)
kaloryczność: 537 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: orzechy laskowe blanszowane i prażone 58%, daktyle suszone 33%, manna kokosowa 6%, kakao o obniżonej zawartości tłuszczu 3%, sól

poniedziałek, 15 listopada 2021

Zaini 70 % Extra Dark Chocolate ciemna z Wybrzeża Kości Słoniowej

Czekolady marki Zaini kupiłam dość dawno, spontanicznie w Auchanie, nic o nich nie wiedząc. Mój wzrok zwróciły opakowania - nie wiem, czy ładne, ale odlegle skojarzyły mi się z Menakao, na których również zobaczymy portrety rdzennej ludności regionu kakao (prawdopodobnie - tak założyłam i w przypadku Zaini). W domu tak jednak popatrzyłam, wygooglowałam... ta włoska marka jawiła się jako nie najwyższych lotów. Niby słodycze robią od 1913, "we współpracy z Cocoa Horizons, promując zrównoważoną uprawę wysokiej jakości kakao, umożliwiając hodowcom i ich rodzinom lepsze warunki życia i rozwoju, zarówno gospodarcze, jak i społeczne", a jednak... co robiło odtłuszczone kakao w proszku w składzie? Wiem, że to nie wyklucza ekologicznego podejścia, ale już jakość wykonania poddaje w wątpliwość - a jednak dobre składniki to nie wszystko. Czyżby czyste ciemne tylko udawały dobre czekolady? Tego się obawiałam, niemniej i tak postanowiłam zjeść. Zaczynając od takiej, co to chyba najtrudniej zepsuć, klasycznie, czyli od dziś prezentowanej.

Zaini 70 % Extra Dark Chocolate to ciemna czekolada o zawartości 70 % kakao z Wybrzeża Kości Słoniowej.

Zaraz po otwarciu poczułam przesadnie palony zapach, tak palony, że aż rozmyty oraz moc drzew iglastych, przejawiających drobny kwasek zielonych igiełek. Za nimi snuły się "ciepłe", mocno wyprażone migdały. Mieszały się z dość waniliową, ale toporną w tej kwestii, słodyczą. Wszystko to malowało się na mocno maślanym, łagodzącym tle, sprawiającym że nie było ani specjalnie gorzko, ani szlachetnie.

Twarda tabliczka wydawała głośne, głuche trzaski. Sprawiała wrażenie dość kruchej.
W ustach rozpływała się powoli, ale łatwo. Była tłusta i ochoczo miękła w raczej aksamitnym sensie. Do pewnego stopnia przypominała chłodne masło, powoli dochodzące do temperatury pokojowej, ale jednak robiące to w końcu. Pod koniec zostawiała leciutką pyłkowość.

W smaku od początku dała się poznać jako bardzo słodka w lukrowy sposób. Do głowy przyszła mi ciekawa wizja: oto lukier niemal zupełnie jak szron / szadź pokrył gałązki i drzewa (ciekawostka: różnica jest taka, że szron składa się z małych igiełek lodowych, a szadź to pozlepiane ze sobą kryształki lodu). Oszroniono-olukrowane drzewa łączyły przesadzoną słodycz z drewnem i roślinnością właśnie.

Czułam las mieszany (z tymi pozbawionymi liści drzewami w lukrze) z przewagą drzew iglastych. Wyraziste i mimo zimy żywe, wonne rosły wokół... chatki z maślanych ciasteczek. Analogicznie do chatki z piernika, ta była zrobiona z kwadratowych, mocno maślanych petit beurre. Maślaność w kompozycji dominowała, otaczając się wysoką słodyczą. Była to maślaność słodkich ciastek. Acz poprzypalanych?

Słodycz i maślaność mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa zawiązały mocną sztamę. Może nie przecukrzono tej czekolady, ale mnie męczył jej wydźwięk. Słodkości wyszły ciężko, bo słodycz przyniosła trochę waniliową nutę. Wanilii z aromatu, trochę jak z serka homo albo tłustego budyniu. Mieszała się z herbatnikami.

Chwilowo te przypalone ciastka mignęły zwykłym, goryczkowato-cierpkim kakao i pomyślałam o ciastkach typu Oreo. Poprzypalane nuty przeszły w mocne prażenie. Wrócił las iglasty, ale tym razem bardziej migdałowy. Roślinność wypłynęła jako zimowe migdały wyprażone aż do przesady. Prażone i może.... też lukrowane? Cukrowe migdały? Ogrom takowych zbierał się obok łagodnej maślaności, ciasteczkowości i słodyczy.

Pod koniec te ułożyły się w delikatniusie cappuccino ze śmietanką. Śmietanka i maślaność podkreślone wanilią wyszły na przód, z herbatnikową nutą pozwalając sobie na lekką tłuszczowość. Zarysował ją już serek homogenizowany, ale tu udowodniła, że ma się dobrze, jest niewzruszona.

Tu jednak, ta tłuszczowość, też wydała mi się lekko orzechowo-migdałowa. Dosłownie na sam koniec kakao zawalczyło o siebie i wyskoczyło ponad wszystko kwaskiem i cierpkością, przechwytując je od lasu. Jego specyficzna, chłodna soczystość wycofała się. To było jak łyk ciepłego cappuccino z dosypanym kakao, ocieplającego gardło, w czym pomogła cały czas kumulująca się słodycz.

W posmaku zostało cierpkawe kakao rodem z herbatników typu Oreo, ale i motyw ciastek jasnych, maślanych jak to tylko możliwe, choć poprzypalanych. Lukrowo-waniliowata (serkowo-budyniowa?) słodycz wyszła ciężko i męcząco; mnie aż trochę drapało od niej w gardle.

Całość wyszła bardzo nudno; za tłusto i za słodko. Ciężka, rozpływająca się powoli i choć nasuwająca do mózgownicy ciekawe skojarzenia, to jednak męcząca przy dłuższym posiedzeniu. Zabijała mnie jej czysta słodycz lukru i czysta tłustość masła. A mimo to uwierzę, że wielu osobom mogłaby odpowiadać, bo pozbawiona gorzkości czy kwaśności. Ja bym chciała, by była gorzka, a ona... wydawała się tak sucho-wypalona, że aż... wypalona z gorzkości? Masło, herbatniki maślane, lukier i trochę lasu iglastego z migdałami (w cukrze)... mogłabym przyjąć w odwróconej kolejności. Tak to zjadłam, bo zjadłam, by mieć z głowy (choć jeszcze nie dotarłam do połowy a ciężka słodycz w gardle po prostu męczyła okropnie; jednocześnie nie był to czysty cukier realnie zacukrzający - straszny był wydźwięk i połączenie, a więc kumulacja nie moich nut). Nie budząca emocji.
Wprawdzie wyszła ogólnie lepiej jakościowo i głębiej niż np. Moser Roth 70 %, ale biorąc pod uwagę ceny... Zaini jest niewarta uwagi, acz zdaję sobie sprawę, że nie mogę obniżać oceny tylko za bardzo subiektywne odczucia.


ocena: 5/10
kupiłam: Auchan
cena: 8,89 zł (za 75 g)
kaloryczność: 541 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: miazga kakaowa, cukier, kakao w proszku o obniżonej zawartości tłuszczu, lecytyna sojowa, naturalny aromat waniliowy